Marek Gajdziński
Kartki z Zachodniej Barbarii
(5)
Symfonia wyspy
23.
Głęboko w odbycie wieków, kiedy Plymouth nie nazywało się jeszcze Plymouth i było niewiele, nic zgoła znaczącą osadą rybacką, największe w okolicy miasto tu właśnie się rozpościerało i prosperowało. Niecały kilometr za Downderry. I pewnie by tak dalej było, gdyby nie kilku miejscowych rybaków, którzy napotkawszy wodną pannę niecnie z nią sobie poczęli. Sponiewierana syrenka rzuciła klątwę, a resztą zajęły się żywioły, zasypując port, ulice i budynki piaskiem. Na tyle skutecznie, że dziś śladu po nich nie widać. I zamiast miasta wioskę mamy, Seaton albo, po kornijsku, Sethyn, co znaczy strzałka, pozbawioną sklepu, z jednym tylko pubem, nieczynnym o tak wczesnej porze, i kawiarenką, też zamkniętą, przy obszernej, ale mało piaszczystej, drobnym żwirem raczej stojącej plaży u ujścia rzeki Strzałki. A najbliższe miasto to teraz Looe, dokąd zaraz po nieudanej próbie wypicia porannej kawy ruszyliśmy.
Dojście do Looe zajęło nam niecałe dwie godzinki. Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża biegnie stąd dalej brzegiem, bo jakże miałby inaczej. Gdyby jednak kogoś kusił kornwalijski interior, w prawo odchodzi tu Ścieżka Przemytników. Można nią do Bodmin Moor pójść, masywu porośniętych wrzosem wzgórz. Wycieczka na jeden dzień. Dla nas to był kiedyś pierwszy dzień w Kornwalii.
Mieszkaliśmy w Londynie i co jakiś czas urządzaliśmy sobie krótkie, kilkudniowe wypady za miasto. Byliśmy wcześniej w Dorsecie i Devonie, od Bournemouth i Wyspy Portland po Torquay i Dartmouth, tym razem postanowiliśmy sięgnąć dalej, do samego końca, do Kornwalii. A jak raz to zrobiliśmy, to potem nie mogliśmy przestać. Przyjeżdżaliśmy tu tak często, że niektórzy mówili, iż mamy na punkcie tej krainy obsesję. Takie nasze folly. Czasem, jeśli nie dało się inaczej ułożyć pracy, musieliśmy wypady ograniczać do weekendu. I mimo że to aż 450 kilometrów do Penzance, a potem tyle samo z powrotem, uznawaliśmy wtedy, że warto. Wtedy, bo bezpośrednie koszty podróży były stosunkowo niskie, a te mniej bezpośrednie, związane z ekologią, dopiero majaczyły gdzieś w oddali, w obszarach bliskich horyzontu zdarzeń. Warto, bo dzięki temu można się było znaleźć stosunkowo szybko w zupełnie innym świecie, w egzotycznej, pełnej nieoczywistych kontrastów krainie duchów i tajemnic, natury i kultury, rybaków i surferów, pierogów i owoców morza, skalistych wzgórz i piaszczystych plaż, widoków na ocean z jednej i na góry z drugiej strony, opuszczonych kopalni cynku i piramid z porcelanowej gliny, wiosek i miasteczek z portami i przystaniami usytuowanymi tak, jakby je jakiś teatralny scenograf dla podkręcenia dramatycznego efektu zaaranżował.
Brytania znana jest z tego, że choć plaże ma malownicze, zwykle leży się tam na kamieniach, w najlepszym wypadku na grubymi nićmi szytym żwirze. Ale nie w Kornwalii, piasek mają tu niewiele gorszy niż Łebie. Na wielu plażach. Choć nie wszystkich. Czego Seaton przykładem. Klimat tu inny niż w reszcie Brytanii, bardziej plażowaniu sprzyjający, łagodniejszy, cieplejszy – zwłaszcza archipelag Wysp Scilly znany jest z aury, która jak na warunki brytyjskie może uchodzić za subtropikalną. Niestety, nie da się powiedzieć o Kornwalii, że pada tu rzadziej niż w takim na przykład Londynie. Ale kornwalijskie deszcze są, przynajmniej w naszym subiektywnym odczuciu, jakby mniej dokuczliwe. No i właściwie co to za deszcze, zwykle nie pada w górę, jak tu mówią na ulewę (bo ulewny deszcz falls upwards, odbija się od podłoża i moczy człowieka od spodu), tylko mizzles, siąpi, jak ten poranny deszczyk towarzyszący nam podczas przeprawy, między Plymouth a Kornwalią.
Z Londynu wyjeżdżało się na zachód autostradą M3, za Basingstoke odbijało w prawo w A303, która wiodła przez Stonehenge. Tam się zwykle zatrzymywało, jeśli czas nie gonił. I spędzało miłe chwile wśród kamieni. Odwiedzających niewielu, zdarzało się, że żywej duszy. Nie było też wtedy jeszcze tych całych płotów z kolczastym drutem ani kas z biletami, kamienie beztrosko pasły się na łące pospołu z krowami i duchami megalitycznej cywilizacji.
Dalej A303, która jeszcze przed Exeter przechodziła w A30. Szosa szybkiego ruchu prowadziła nas pewnie północnym skrajem Parku Narodowego Dartmoor, by po niecałych 20 kilometrach wbić się w sam środek Wzgórz Bodmin i stamtąd spłynąć nad Atlantyk, do Penzance. Taka droga, pełna widokowych atrakcji, liczy się za przygodę samą w sobie. Jeśli nie brać pod uwagę postoju w Stonehenge, czasem też w Glastonbury, można się było w sześciu godzinach zmieścić. No chyba że na weekendowy korek trafisz, wtedy gorzej. Tak właśnie za pierwszym razem nam wypadło, zator zaczął się już na Wzgórzach Bodmin. Po kilkuset metrach żółwiego tempa znaleźliśmy się w miejscowości Bolventor, gdzie znana z przemytniczej historii karczma stała, Jamaica Inn. Do dziś stoi. Nieprzerwanie od 1750 roku.
Zatrzymaliśmy się tam, by przeczekać. Wzięliśmy kufelek jakiegoś miejscowego ale z bufetu, usiedli na drewnianej ławie i wyciągnęli na stół mapę. No i wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, ile tu atrakcji wokół, w zasięgu krótkiego spaceru. Szybko zmieniliśmy plany, dalszą jazdę odkładając do wieczora. A resztę dnia przeznaczając na zrobienie pętli po szlaku Ten Tors, co znaczy dziesięć skał. Po drodze zarówno skały, jak i wystające tu i ówdzie z ziemi pozostałości po kopalniach, budynki z szarej cegły przypominające zrujnowane kościoły, z kominem zamiast dzwonnicy i krzyża. Albo te oczka wodne, też po kopalniach pamiątki. Na przykład Gold Diggings Quarry, zatopione wyrobisko w miejscu, gdzie w wieku XIX kopano złoto. Wygląda na takie, które idealnie nadaje się do pływania, głęboki dół w granitowej skale wyrzeźbiony, wodą wypełniony. Do tego z jednej strony wysoki na kilkanaście metrów klif, więc wydawałoby się, że nic, tylko skakać. I wtedy ludzie skakali. Też raz skoczyliśmy. Ale od razu wyskoczyliśmy, woda zimna niczym tyłek studniarza, jak tu mówią. Więcej nie próbowaliśmy. Inni też przestali. Nie tylko dlatego, że zimno. Kornwalia nie Afryka, do tego ta angielska obsesja na punkcie hartowania dzieci, więc zimną wodą mało kto się tu przejmuje. Ale zabawa okazała się niebezpieczna. Woda gęsta, zamulona, słabo widać, co się pod powierzchnią kryje. Okazało się, że jakieś metalowe konstrukcje, że jakieś wraki maszyn i pojazdów na dnie leżą. Doszło do kilku tragicznych wypadków. I teraz jest tablica z zakazem. Więc lepiej na kamieniach uwagę skupić. Choć z nimi też tak zupełnie bezpiecznie to nie jest.
Kamienne budowle, kręgi, dolmeny i menhiry zamieszkują bowiem piskies i spriggans, małe istoty zachowujące się jak na ich rozmiar przystało. Znaczy dziecinnie. Wiecznie rozbrykane i do psot skore. Z wyglądu nie sposób ich od siebie odróżnić, dopiero po tych figlach można poznać, które jest które. Czyli za późno. Bo dobrotliwe piskies (zwane przez Anglików pixies) psocą się na wesoło, spriggans zaś, coś jak skarlałe skandynawskie trolle, złośliwe bestie, dbają o to, by ich praktyczne żarty płaczem raczej niż śmiechem były kwitowane.
Tych neolitycznych osiedli dla krasnoludków dziesiątkę można tu w okolicy naliczyć. Najciekawsze są chyba Miotacze (Hurlers), zgrupowanie aż trzech kamiennych kręgów, jakieś pół mili na zachód od Minions. Albo Cheesewring, co znaczy Maszynka do Robienia Sera, bardzo spektakularny tor. Choć tor w znaczeniu formacji geologicznej jest terminem mało precyzyjnym, może to być zarówno wzgórze, jak i wystająca ze wzgórza skała. Wywodzi się z języka starowalijskiego, w którym tẁrr or twr znaczyło „kupę”. I rzeczywiście, Cheesewring kupę krowią przypomina, siedem granitowych placków ułożonych jeden na drugim w słupek sięgający tak na oko dziesięciu metrów.
24.
W polskim języku nazwy miast i wsi pochodzą różnie. Jedne od ludzi, to znaczy od imienia i później nazwiska właściciela osady lub jakiejś znaczącej osoby z miejscem związanej, od rodu albo grupy etnicznej, zawodowej czy jakiej tam. Na przykład Poznań to miejsce, w którym osiedlił się niejaki Poznan, o którym niczego konkretnego nie wiadomo, nawet tego, skąd wziął takie dziwne imię. Może był to jakiś Poznamir, który się z czasem skrócił? Albo Warszawa, pierwotnie Warszowa, czyli ziemia należąca do Warsza. Albo Rataje pod Poznaniem, wieś, w której mieszkali rataje. Bo gdzie rataje mieli mieszkać, jak nie na wsi?
Inne miejscowości biorą nazwy od jakiejś charakterystycznej cechy miejsca. Na przykład Sopot, co znaczyło niegdyś krynica, czyli źródło (w języku staropolskim, bo, co warte podkreślenia, niemiecki Zoppot był wtórny wobec słowiańskiego) i było najprawdopodobniej terminem dźwiękonaśladowczym, miało oddawać odgłos bijącego z ziemi, uchodzącego do morza strumyka.
Jeszcze inne nazwy od jakiejś legendy, zwyczaju, wydarzenia lub wręcz anegdoty pochodzą. Tak mogłoby być na przykład z wsią Kampinos, którą pierwotnie, w czternastym wieku, Białym Miastem zwano, lecz już wiek później funkcjonowała nazwa Cappinos, czyli Kapinos, co mogło być przezwiskiem kolesia, któremu kapało z nosa.
No i wreszcie są pośród nazw polskich miejscowości i takie, które pochodzą nie wiadomo od czego. Na przykład Prabuty, które raczej nie są dawnymi butami, bo wywodzą się z języka pruskiego, o którym wiemy tyle tylko, że był taki kiedyś.
A nazwy miast angielskich? Albo kornwalijskich? Tak samo. To znaczy też różnie. I też często nie wiadomo. Na przykład Looe, co można wziąć za toaletę. Dlaczego akurat toaletę? Bo od toalety właśnie dzieli Looe jedna tylko literka, owo finalne -e, dodane do loo, co toaleta po angielsku znaczy. I to w sensie wychodka raczej niż mycia się, perfumowania i tym podobnych. Więc można by wysnuć hipotezę, że na początku stała tu jedynie toaleta, a jak dobudowano resztę, to nazwa po toalecie została. Ale to oczywiście głupia hipoteza, w stylu tych, w których lubuje się Philomena Cunk, fikcyjna postać stworzona przez fikcyjną autorkę, Philomenę Cunk. Bo w czasach, kiedy Looe powstało, raczej nie budowało się wychodków, szczególnie w miejscu, gdzie nie było niczego innego. Nazwa miejscowości jest najprawdopodobniej starsza niż samo pojęcie toalety. Skąd więc się wzięła?
Można wyobrazić sobie zakłopotanie mieszkańców, gdyby ich zacząć o to wypytywać. Większość pewnie by próbowała grzecznie zmienić temat. Niektórzy mogliby wprost przyznać, że nie mają pojęcia. Podobnie jak niegdyś mieszkańcy pewnej uroczej kaszubskiej wsi o wdzięcznej nazwie Swornegacie (Swòrnigace w oryginale, po kaszubsku), przypomniało nam się, którzy też nie wiedzieli. Choć potem okazało się, że ze Swornymigaciami (czy może raczej ze Swornegaciami?) sprawa jest akurat prosta: nie chodzi tu o sforne, czyli posłuszne majtki, tylko o sworę, czyli plecionkę z korzeni sosnowych, wykorzystywaną do gacenia, to znaczy do umacniania brzegów rzek i jezior, żeby nie wylewały.
Być może z kornwalijską łazienką też sprawa jest prosta? Pewnie, że prosta. Że też wcześniej na to nie wpadliśmy. Przecież miasto leży nad rzeką, która tu wpada do morza. Właściwie to rzeki są dwie, bliźniacze. Odróżnić można je po tym, że na jedną East Looe wołają, West Looe na drugą. Więc nazwa od tych rzek się wzięła. I już. Nie ma co dalej pytać. Tak tu ładnie i przyjemnie, po co psuć atmosferę. Zamiast tego przejść się lepiej po tych wąskich, malowniczych, miłych oku uliczkach, co i tak nieuniknione, bo miasto wraz z rzekami głęboko w ląd się wrzyna, a jedyny most na drugą stronę dopiero za portem, bliżej centrum.
Stamtąd z powrotem przez zachodnią cześć Looe do plaży i do widoku na wyspę o tej samej nazwie. Choć mówią na nią też Wyspa Świętego Jerzego. Wyspa, może raczej wysepka, w takiej bliskości brzegu, że bez trudu dałoby się do niej wpław dostać. Znana z tego, że podczas ostatniej wojny została zbombardowana przez niemiecki samolot. Bo pilot wziął ją za coś innego. Niekoniecznie za toaletę, prędzej za jakiś lotniskowiec w stanie spoczynku. Pewnie miał coś z oczami. Albo z ciśnieniem. I musiał się wyładować.
25.
Od Looe do Polperro, po coraz wyższych klifach, idzie się jakieś dwie godzinki. Towarzyszy nam utwór „Island Symphony” by Andrew Hugill, z dźwiękami nagranymi na Wyspie Looe. Symfonia istnieje w dwóch wersjach, elektroakustycznej albo na orkiestrę. Słuchamy tej pierwszej, bo tylko ją udało się w sieci odnaleźć. Jej prawykonanie odbyło się w roku 1995, czytamy, w Urzędzie Miasta Looe. A czemu nie na wyspie?
Hugill do Looe wybrał się przypadkiem na wakacje w roku 1992. Przypadkiem, bo planował z kimś dokądś indziej, ale coś tam nie wyszło. W wyspie zakochał się, jak tylko ją pierwszy raz zobaczył z klifu. Popłynął na nią w nadziei, że uda mu się tam dokończyć komponowanie utworu, z którym miał kłopot, zatytułowanego pierwotnie „The Way Things Are”. Bo sprawy miały się tak, że jakoś mu z tym komponowaniem nie szło. No i podczas pierwszej, kilkugodzinnej wizyty na wyspie doszło do przełomu, wszystko niespodziewanie „samo się dalej napisało”. Zaprzyjaźnił się z Babs i Evelyn Atkins, mieszkającymi na wyspie siostrami, często je później odwiedzał, pomagał w obejściu i komponował kolejne utwory.
Evelyn zapytała, czy nie chciałby napisać dla nich symfonii. Czemu nie, pomyślał i zaczął przygotowywać szkic. Udało mu się zdobyć stypendium, dzięki któremu mógł na prawie rok przeprowadzić się do Looe i poświęcić dalszej pracy. Początkowy zamysł był taki, by napisać symfonię na orkiestrę. Ale z tym wiązała się pewna poważna niedogodność – trudno byłoby wykonać taki utwór na wyspie. A po co wyspie symfonia, której by nie mogła usłyszeć? Przez chwilę rozważał minimalistyczny pomysł symfonii na jeden instrument, a potem wpadł na coś lepszego. Symfonia akustyczna będąca dźwiękową mapą natury, zrobiona na komputerze, wykorzystująca gotowe sample z różnych miejsc na świecie i przetworzone nagrania autentycznych dźwięków, w których Wyspa Świętego Jerzego na co dzień się zanurza, takich jak szum morza i wiatru, plusk wody ocierającej się o skały, świst wdychanego i wydychanego z płuc powietrza, orkiestra liści na drzewie, przypominająca ludzki śpiew gra wiatru na pozostałościach po średniowiecznej świątyni benedyktyńskich mnichów na najwyżej położonym miejscu wyspy, skrzypienie niedomkniętych drzwi czy odgłosy pracującego gdzieś w oddali pneumatycznego młota. Krajodźwięk, jednym słowem, pejzaż dźwiękiem malowany, uchem oglądany.
Hugill wspomina, że bardzo podobał mu się wyspiarski aspekt tej pracy, on przy biurku i komputerze w pokoju, jako samotna wyspa pośród chodzących na zewnątrz, spotykających się ludzi, a jednocześnie pozostawanie w ciągłej komunikacji ze światem poprzez internet, w którym wyszukiwał sample nagrane na innych kontynentach. Ten sam paradoks zauważył w życiu sióstr Atkins, które z jednej strony zdecydowały się na samotniczy tryb życia, z drugiej zaś, dzięki temu, poznawały nowych, interesujących, z różnych stron świata pochodzących ludzi, którzy chętnie je tu odwiedzają. Bo choć wyspa to teraz rezerwat przyrody i ma na brzegu znak ostrzegawczy No Landing, można zapisać się na regularnie organizowane przez Cornwall Wildlife Trust wycieczki. I dotrzeć tam stateczkiem ze szklanym dnem. Albo nawet pieszo.
Hugillowi też udało się raz dojść na wyspę suchą stopą. Z plaży Hannafore, ciągnącej się wzdłuż Zachodniego Brzegu Looe. Bo pewnego wrześniowego dnia zdarzył się wyjątkowo niski odpływ. Wystarczyło tylko omijać te wszystkie baseniki, które się w zagłębieniach dna tworzą. Kilka godzin później, gdy wracał, musiał już w jednym miejscu brnąć po pierś w gwałtownie przybierającej wodzie.
26.
Evelyn Atkins wydała o Wyspie Looe i życiu na niej dwie książki, „Kupiłyśmy wyspę” („We Bought an Island”) i „Opowieści z naszej kornwalijskiej wyspy” („Tales from our Cornish Island”). Nie mogliśmy ich znaleźć w sieci, więc zajrzeliśmy do biblioteki w nadziei, że tam będą. Zanim jeszcze w stronę Polperro ruszyliśmy. I rzeczywiście, były. Nie, nie czytaliśmy od deski do deski, bo cały dzień byśmy tam pewnie spędzili. Ale przejrzeliśmy i przeczytaliśmy wybrane, trochę przez intuicję, bardziej przez los podsunięte fragmenty.
Evelyn i Babs Atkins mieszkały w Epsom pod Londynem. Babs pracowała w miejscowej szkole, była wicedyrektorką. Evelyn miała dobrą posadę w jakiejś firmie produkującej chemikalia w Londynie. Na początku lat sześćdziesiątych przeszła na wcześniejszą emeryturę w związku ze złym staniem zdrowia po wypadku, chyba samochodowym. Poświęciła się swojemu konikowi, ceramice. W pewnym momencie obie siostry postanowiły wyemigrować do Kornwalii. Kupiły dwa sąsiadujące ze sobą domki w Looe, tak żeby Evelyn mogła jeden z nich zaadoptować na pracownię garncarską. Babs dostała pracę w szkole. Wyspę Świętego Jerzego odkryły podczas spacerów. Potraktowały to jako nieprzypadkowy zbieg okoliczności, znak od losu. Od dawna bowiem oddawały się marzeniom o wspólnym życiu na bezludnej wyspie, a ta była akurat na sprzedaż, w dodatku zaopatrzona w trzy domki do remontu. Więc kupiły i zaczęły remontować. Evelyn przeprowadziła się na wyspę w lutym 1965 roku. Wszystkie swoje rzeczy przetransportowała łodzią. Babs została w Looe, bo miała pracę. Odwiedzała siostrę, kiedy tylko morze i pogoda na to pozwalały.
Życie na wyspie, zwłaszcza na początku, było ciężką walką o przetrwanie. Trzeba było odpierać ataki żywiołów, stawiać czoła takim wyzwaniom jak zaopatrzenie w wodę, awarie generatora prądu, zakładanie hodowli kóz (choć może to była tylko jedna koza, ale zawsze), pszczelich uli i ogródka. A jak ogródek, to jeszcze dochodziło zbieranie wodorostów wykorzystywanych jako nawóz. No i długie okresy całkowitej izolacji do lądu. W „Opowieściach z naszej kornwalijskiej wyspy” Evelyn wspomina, że pewnej zimy ani Babs, ani nikt inny nie był w stanie wylądować na wyspie między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą.
Większość mieszkańców miasteczka była przekonana, że siostry Atkins nie dadzą rady, że przetrwają najwyżej kilka miesięcy, potem wykończą je jesienne sztormy i zima. Mimo to wielu z nich kibicowało im i chętnie niosło pomoc. Najtrudniejsze były pierwsze lata. To znaczy zimy. Potem jakoś się to wszystko ułożyło. Babs w końcu zrezygnowała z pracy i na stałe dołączyła do siostry. Oprócz domu, w którym mieszkały, wyremontowały pozostałe dwa, które mogły zaoferować osobom chętnym do pomocy i później wynajmować turystom.
Poprzedni właściciel ostrzegł je, że aby zachować prywatność, będą musiały wyciągnąć strzelbę. Miał na myśli to, co w Polsce mieszkańcy nadmorskich miast nazywają stonką, tłumy gości nawiedzających latem Looe i rozglądających się, gdzie tu jest jakaś wyspa, na którą dałoby się popłynąć. Siostry uznały, że trzeba tę niedogodność jakoś korzystnie dla siebie spożytkować. Zaczęły pobierać opłaty za wstęp na wyspę, organizować zwiedzanie i spotkania, co z czasem przekształciło się w całkiem dochodowy interes. Ale zawsze miały mieszane uczucia, kiedy słyszały, jak turyści mówią, że zazdroszczą im tego życia sam na sam z wyspą i dziką przyrodą. Właściwie to same nie wiedziały, dlaczego się tak na to wygnanie uparły i dlaczego nie wracają do wygód miasta.
Evelyn zmarła w roku 1997. Babs mieszkała samotnie na wyspie aż do swojej śmierci w roku 2004. Miała 86 lat. Została pochowana na wyspie. Przed śmiercią zapisała wszystko fundacji Cornwall Wildlife Trust.
27.
Robi się ciemno. Czas na kolejny nocleg. Żeby dojść do plaży w Polperro, bo tam, jak pamiętamy z poprzedniej wizyty, czeka na nas jaskinia, trzeba przejść całe miasteczko wraz z portem. I przejść na drugą stronę cieśniny, która jest wejściem do portu. Z klifu schodzi się po schodkach i tam zawsze niewiadoma – czy plaża będzie, czy nie? Bo ona pojawia się i znika, jak wiele plaż kornwalijskich. Tylko że ta, wyjątkowo, całkowicie podczas przypływu chowa się pod wodą. Jaskini chyba nie zalewa, ale wyjść z niej wtedy nie ma jak. Trzeba by po pas w wodzie brodzić. Żeby uniknąć takich niespodzianek, sprawdziliśmy wcześniej czasy pływów. Układają się dla nas korzystnie. Mamy teraz przypływ, szczyt wypada za kwadrans, potem woda zacznie powoli odchodzić. Da nam to około 12 godzin do kolejnego szczytu. A na spanie wystarczy 7 godzin. To mamy spory margines bezpieczeństwa. I nawet czas na kolację, bo trzeba poczekać, aż Księżyc pozwoli oceanowi odsłonić dojście do jaskini.
Jako miejscową specjalność właścicielka usadowionej w porcie tawerny poleca ostrygi na przystawkę i dwa główne dania do wyboru. Pierwsze to „Trio of Cornish Fish”, czyli sola, haddock – łupacz po naszemu, ryba bardzo tu popularna, ale u nas słabo znana, bo chyba nie zapuszcza się do naszej części Bałtyku – i monkfish – ryba z zakonnika? – w sosie z białego wina. Tytuł drugiego dania to „Filleted Sea Bass with Crayfish Tails” – jak to, same ogony?
– What are crayfish? – pytamy, ale nie wiemy, po co, bo odpowiedź i tak nic nam pewnie nie da, przecież i bez tego wiadomo, że to taka ryba, a jaka konkretnie, to i tak trudno opisać, bo jak niby, trzeba by pokazać, zobaczyć, dotknąć. Równie dobrze moglibyśmy spytać, co to ten sea bass, i dowiedzieć się, że też rybka taka. Ale okazuje się, że niekoniecznie. Że z tej krajfyszki niezupełnie rybka. Bo to, jak rozumiemy z wyjaśnień, jakiś rak albo krab spokrewniony z homarem. Tylko właściwie co z tego, że spokrewniony? Tyle, że czasem tak je nazywają. Homarami zamiast krajfiszami. Więc warto sobie zapamiętać, mówi właścicielka, żeby się nie rozczarować. Po czym dodaje, że również crawfish albo crawdads mówią. Crawdads? Wole ojców?
Po chwili namysłu decydujemy, że najlepiej będzie dać pani wolną rękę. Niech za nas wybiera i nie zawraca głowy nazwami. Bo chyba zna się na rybach, więc niech poda, co ma najlepszego. I kieliszek klareta? Czemu nie. Claret mówią tu na francuskie wina. To znaczy wszystkie czerwone z regionu Bordeaux. To dużo ułatwia. Bo ludzie myślą, że w Bordeaux mają tyko jeden rodzaj wina. Więc nie trzeba się głowić nad tym, które wybrać.
Podczas oczekiwania zaglądamy jeszcze raz do karty, na strony poświęcone lokalnej historii, które jakby osobną książeczkę tworzą. Tam fragment poświęcony przemytnikom. Czyli właściwie, jak nam tu podpowiadają, wszystkim mieszkańcom Polperro. Bo ci, którzy pływali i podawali się za rybaków, to byli przemytnicy właściwi, a ci, którzy sami nie pływali, byli wspólnikami i pomocnikami tych pierwszych, pomagającymi w magazynowaniu i upłynnianiu towaru, oraz w ukrywaniu procederu i wszelkich dowodów na jego istnienie przed agentami policji skarbowej Jego albo Jej – Ich Królewskich Mości. Dobór słów i ton, w jakim tekst utrzymano, wskazywać może, że uważa się to nie tylko za jakąś ciekawostkę dla turystów, lecz za historyczną zasługę i powód do dumy.
28.
Willy Wilcox Cave, jaskinia zwana imieniem najbardziej znanego przemytnika z Polperro. Co tędy szło? Wszystko. To znaczy wszystko, na co obowiązywało cło. Czyli prawie wszystko. Od rzeczy najbardziej, wydawałoby się, podstawowych i zwykle nie kojarzących się z przemytem, takich jak sól kuchenna. Tylko po co im ta sól, jak taką słoną wodę tu mają? Wiemy coś o tym, bo właśnie wyszliśmy z morza po porannej kąpieli i brakuje nam słodkiej wody, by zmyć z ust nieprzyjemny smak soli. I przepłukać gardło, bo tam też sól, podczas nurkowania napiliśmy się trochę. No i po tych rybach chyba nas suszy. Po rybach i klarecie.
Ubieramy się, pakujemy, zarzucamy na plecy i po kamiennych schodkach, których woda na razie zatopić nie zdążyła, wracamy na górę, do Polperro. Pierwszy budynek od plaży nazywa się Willy Wilcox Cottage. Kiedyś mieszkał tu Willy, dziś każdy może go sobie wynająć na wakacje. Trzeba sprawdzić, po ile. I zapytać, czy ten tunel, który Willy wykuł w skale, łączący domek bezpośrednio z jaskinią, w której spaliśmy, nadal istnieje. Ale to później, najpierw pić. Jak mogliśmy być tak nieroztropni, żeby pójść spać bez butelki wody pod ręką?
Zaraz za domkiem pusty, jakby wymarły port, pachnący śniętą rybą, gnijącym wodorostem, zużytym olejem silnikowym. Dalej miasteczko, rozłożone na stokach wzgórz otaczających port z obu stron. Też na razie puste. Za dnia zupełnie inne niż to we wczorajszych ciemnościach widziane. Czas jakby się tu zatrzymał. Średniowieczna wioska rybacka, piracka, przemytnicza, z tą swoją drobną i głównie białą – z delikatnymi akcentami kontrastowo dopełniających biel jaskrawych kolorów na tle nieba – zabudową, która razem z rzeczką zdaje się spływać w dół doliny do małej, skalistej zatoki, sprawia wrażenie żywcem z baśni jakiej, z dawnych wieków wyjętej i z całym dobrodziejstwem inwentarza do naszych czasów teleportowanej.
Na małych – tak małych, że trzeba by się chylić, by przez nie przejść – stylizowanych na średniowieczne drzwiach sklepu, który właśnie mijamy, Joanna Pochodna, metalowa kołatka z figurką nagiej kobietki o nieproporcjonalnie dużej głowie, oczach z uwagą przypatrujących się wchodzącym i zagadkowym, raczej niepokojącym wyrazie twarzy. Królowa magicznego narodu piskies. Nazwisko, a raczej przydomek, od pochodni wywiedziony. Dlaczego akurat pochodni? Bo Joan the Wad ukazuje się ludziom, szczególnie tym, którzy nocą po mokrych pustkowiach błądzą, takich jak Wzgórza Bodmin, jako błędny ognik. Jednym drogę do domu pokazuje, innych na bagienny manowiec sprowadza. Wedle uznania. Więc chyba nie tylko piskiesicom, ale też spriggansicom królewnuje?
W ciasnej uliczce za nami słychać parę turystów, po głosach sądząc, amerykańskich.
– Patrz, jakie tu wszystko małe, kieszonkowe miasteczko, jak z bajki, prawda? – mówi ona do niego, głosem pełnym zachwytu. – Albo te sklepiki, wciśnijmy się do któregoś.
– Mam nadzieję – on na to – że ta miniaturyzacja życia nie dotyczy tu wszystkiego, piwa, hamburgerów, albo tego szerokiego małżeńskiego łoża, które obiecał nam buking.
A ona, jakby tego nie słysząc, krzyczy wręcz, wyraźnie podniecona:
– O, sklep z artykułami magicznymi, proszę! Tu wejdźmy!
Odwracamy się, by na nich spojrzeć, ale na próżno. Bo w tej samej chwili oboje, jak za machnięciem różdżki, znikają z uliczki. Nic tylko do tej Joanny Pochodnej musieli wejść. Wracamy kilka kroków, zaglądamy przez szybę wystawy, nikogo w środku nie widać. Chwytamy za klamkę, zamknięte. Nic dziwnego, kto by tak wcześnie otwierał sklep. W dodatku magiczny. Idziemy dalej, rozglądając się za jakimś otwartym sklepem spożywczym. Za butelką niesolonej wody.