Marta Kułaj


theatrum


 


1. Scena pierwsza,
w której próbuję rozpoznać,
kim jestem i co tu robię

Jestem kret. I żyję w muszli. Nie klozetowej, ale też porcelanowej albo na porcelanę tylko wyglądającej. Ciotka znad morza przywiozła i powiedziała, że słychać w niej szum wody. W tej niby porcelanie. Wielu tak mówiło. I chyba jeszcze tak mówi. Wielu słyszało w każdym razie tę historię. I pewnie ty, który teraz to czytasz, też słyszałeś. Jestem kret, bo nie mogę zapomnieć wrażenia, gdy po raz pierwszy usłyszałem baśń Andersena o Calineczce. A może ją sam przeczytałem. Rysunki pamiętam. A może nie pamiętam i tylko tak mi się wydaje. I nie mogę zapomnieć uczucia, gdy przeczytałem lub też usłyszałem, że mysz próbowała Calineczkę Bogu ducha winną wydać za kreta. Tak to chyba było, jeśli czegoś nie poplątałem. Nie znaczy to oczywiście, że ktoś kogoś innego w moim imieniu przymusza do czegokolwiek, ale tak mi przyszło do głowy z tym kretem i tak napisałem. Dziś poszedłem po zakupy i wszystko pomieszałem: kartą do bankomatu próbowałem otworzyć drzwi do bloku, a wcześniej, zamiast skręcić i pójść prosto do domu, doszedłem aż do ulicy głównej. I o mało nie potrącił mnie autobus. Moja wina, bo mojego wiecznego zagapienia. Nasza została daleko za plecami. Nasza ulica. O czym myślałem wtedy? Nie pamiętam. Może o niczym. O dwóch butelkach oleju, bo promocja była i niosłem je właśnie na plecach. I czterech słoikach sosu do makaronu, bo też promocja była i też niosłem je na plecach. Paski plecaka wżerały mi się w skórę, potem bolało mnie i jeszcze mnie boli. I kiedy już zorientowałem się, że jestem nie tam, gdzie być powinienem, było już za późno.

2. Scena druga,
w której nieznajomy
prosi mnie o pomoc

Facet był raczej nieciekawy: nieogolony i niemyjący się od wielu dni. Ponieważ jednak kwestie jego higieny i jej przestrzegania nie bardzo mnie interesowały, dopóki nie wchodził w bezpośredni ze mną kontakt fizyczny, nie miałem powodu do wyrażenia głośnego sprzeciwu i manifestowania mojej ewentualnej do niego niechęci. Mówiąc wprost nie bardzo mnie to obchodziło. Nie chciał ode mnie ani butelki oleju, ani słoika sosu do makaronu, bo w obecnej sytuacji tylko tyle mogłem mu zaoferować, zważywszy na okoliczności, w jakich przyszło nam się poznać. Na marginesie mówiąc, i między nami, piszącym te słowa i czytającym, w kieszeni miałem jeszcze dwa złote, trzymane na tak zwaną czarną godzinę, ale ta nie bardzo wydawała mi się czarna. Jeszcze nie. Z tego też względu doszło w pewnym momencie do niemałego między nami impasu i zawieszenia sytuacyjnego, gdyż nieznajomemu nie tyle chodziło o doraźną pomoc finansową, ile raczej o wyświadczenie mu, a precyzyjnie jego znajomemu, małej przysługi. I kiedy wyjaśnił mi, w jaki sposób miałoby to nastąpić, obudziło się we mnie zwierzę, a dokładnie kret: zachciało mi się dosłownie wbiec do jakiejś dziury i ukryć się w niej tak skutecznie, że nikt nie mógłby mnie w niej już nigdy więcej odkryć. Z moimi butelkami i słoikami razem. Mus to jednak mus i nie taki owocowy, chcąc zatem mniej niż nie chcąc ostatecznie powiedziałem tak. I było po sprawie.

3. Spotkanie z przeznaczeniem
i czy z tego wybrnąłem

Plecak wżerał mi się w ramiona, że chciałem go cisnąć w końcu w krzaki. Dużo wcześniej, ale teraz też. Ponieważ jednak żałowałem kupionych za pół ceny produktów, targałem go dalej. Takie moje drzewce kaźni. A teraz jadę autobusem, mijam po drodze monumenty wielkie i jak na wyciągnięcie dłoni. A takie różne są: konie z wojownikami wymachującymi szablami i jakieś tympanony wydarte z pierwotnych frontonów. A jadę do znajomego nieznajomego, który mnie zagadnął na drodze. Podał mi adres, ale nie powiedział, o co chodzi. To znaczy powiedział, ale w taki sposób, że nie zrozumiałem. Wolałem nie zrozumieć, bo wizja, którą przede mną roztoczył, wydała mi się absurdalna, żeby nie rzec – przerażająca. Dla spokoju sumienia i dlatego, że bliźniemu trzeba pomagać, podjąłem się tego zadania. Na bilet z trudem wysupłałem z kieszeni tyle, ile trzeba było, bo okazało się, że prócz rzeczonych dwóch złotych miałem jeszcze cztery, co summa summarum złożyło się na kwotę wystarczającą na zakup biletu w jedną stronę. Bez możliwości powrotu. Powinienem już wtedy przeczuć, jak to wszystko się zakończy i nie bagatelizować intuicji, która wielokrotnie pozwalała mi wyjść cało z różnych opresji. Ale na nieszczęście od rana robiłem wszystko na opak. Autobus był zatłoczony, jak to w piątek wieczór, ludzi z miasta na wioskę wiózł, a ja różnych rzeczy się nasłuchałem. I o sąsiadach, i o sąsiadkach, i o tym, co robią w sklepie, w urzędzie, w szkole i w domu. I za domem. Zmęczony usnąłem w końcu, oparty z jednej strony o trzęsącą się, bo poluzowaną szybę, z drugiej o  ubranego w roboczy drelich dryblasa. Sen spokojny nie był, bo widziałem w nim takie rzeczy, że wolałbym i w rzeczywistości zobaczyć dużo gorsze.

4. O spotkaniu
czwartego stopnia
i skutkach zbierania do kupy
materii pierwszej

Pukałem po raz czwarty. Plecak odstawiłem na bok, żeby nie przeszkadzał, bo w ostateczności, gdyby tak się nie udało, miałem wchodzić oknem. Okno było na szczęście tylko jedno, to nie miałem dylematu, którym. Chciałem zapukać po raz piąty, ale sąsiadka wyszła i powiedziała, że jest, ale od zaplecza. Złapałem zatem plecak i podrałowałem od tyłu. Był. Czekał na mnie. Wyglądał normalnie, w sumie nie wiem, czego się spodziewałem. Że będzie miał jedno oko i usta na czole? Człek jak człek, a że trochę mały? Cóż, nie takie rzeczy już się widziało. Wprowadził mnie do środka i dopiero wtedy musiałem przyznać, że zdołał mnie zaskoczyć. Na wielkiej platformie znajdowało się coś, co przypominało kubeł na odpadki, z tym, że miało szklane wieko, do którego przymocowane były dwie sprężyny. Te z kolei łączyły się ze stojącymi dalej jakby-garnkami, od których odchodziły szklane rurki przypominające dysze samochodów. Nad tym wszystkim znajdował się zawieszony u sufitu ledowy display, na którym swobodnie i w sposób z pozoru przypadkowy wyświetlały się cztery cyfry. Dopiero później „J”, bo tak kazał się nazywać, wyjaśnił, do czego to wszystko służy. Kazał mi wleźć,  gdy już wszystko mi pokazał i uprzedził co do efektów ubocznych działania jego ustrojstwa, a miało nimi być na przykład pomniejszenie głowy tudzież niedokładne odtworzenie mojej pamięci czynnej i biernej,  do największego pojemnika, tego ze szklaną pokrywą, i liczyć do czterech. Był to czas niezbędny do całkowitego zdekomponowania mojej osoby i przekazania wszystkich danych w miejsce ponownej kompozycji. Zapewnił mnie, wrzucając mi do środka także plecak z olejem i sosami, bo uparłem się, że bez tego nie ruszę się z miejsca, że informację z tamtej docelowej lokalizacji otrzymał potwierdzającą i że było pewne, że tam (gdzie, nie miałem pojęcia, bo co do tego mnie nie uprzedzono) mają wszystkich substancji pod dostatkiem. Siedziałem zatem w tym kuble i nie raz doliczyłem do czterech, a ze trzy, a może i więcej, z nudów zacząłem poszczególne cyfry do siebie dodawać, odejmować jedną od drugą, mnożyć, a nawet dzielić i potęgować, ale że w pewnym momencie znudziło mi się i to, podniosłem nieco wieko i wyjrzałem na zewnątrz. Jakież było moje zaskoczenie, gdy zrozumiałem, że znajduję się w moim domu, to znaczy w muszli porcelanowej, a moje dłonie to nie dłonie, a krecie łapki.

Chyba jednak informacje ze stacji docelowej precyzyjne nie były lub też czegoś im tam zabrakło. A mnie zabrakło plecaka z produktami. Być może to była cena całego procesu.

 

Marta Kułaj