Stylus mnie dotyka

Piotr Janicki

„Boży rok”

Convivo, Warszawa, 2024


 

Myślałem, że zrobiłem już wszystkie pretensjonalne rzeczy z wierszami, jakie mogłem bądź musiałem zrobić… – tak Janicki zaczyna swoje najnowsze wydawnictwo[1]. Samo to zdanie jest pretensjonalne, a najbardziej pretensjonalne jest to, że autor „Bożego roku” ma rację. Janicki to poeta osobny i uznany, jednocześnie czytywany, jak i hermetyczny, trochę bloomowski silny poeta bez agonu, albo też mistrz bez akolitów. Jeżeli ktoś czytał „Wyrazy uznania”, czy też słynną „psią książkę” to wie, że omawiany autor potrafi bawić się formą poetycką, żongluje nią w wielu wymiarach. Jest on w swoich wierszach przekorny, ale też i do szczętu liryczny. Można by rzec, że jest on przekornie liryczny – przekornie liryczny wobec języka który nigdy do końca nie potrafi w sobie poezji pomieścić. Przekornie liryczny wobec codziennego bytowania, który z definicji liryczny być nie może. Przekornie liryczny w końcu i do samej tradycji poetyckiej, która wciąż irytująco zajmuje się klasyfikacją nieuchwytnego. Utwór o tytule „.3” jest przekornie trzecim wierszem książki i zawiera w sobie wszystkie wspomniane powyżej cechy.

 

Podniosłem to wzniesienie
z baranami żującymi trawę,
z krzewami; przy nich drzewa były okazałe,
z cieniem białej willi zatkniętym na drodze –
podniosłem je wszystkie i zobaczyłem swoją otwartą ranę.

(„.3”, s. 9)

 

Nie oszukujmy się, ten wiersz jest zwyczajnie doskonały. Posiada on wzniosły ton, wyraźnie nawiązujący do Miłosza lub też innych silnych poetów rozprawiających o tzw. istotnych rzeczach. Na szczęście szybko załącza się wspomniana przekorność, rozegrana u Janickiego w niezmiernie interesujący sposób. Poeci ważni traktują na ogół przyrodę jako miejsce rozgrywania się poetyckiego agonu. Wskazując na jej majestat, wskazują jednocześnie na poetę, który ją majestatycznie i po mistrzowsku przywołuje. Czytając „.3” ma się wrażenie, że mamy do czynienia z agonem à rebours. Obraz, który staje nam przed oczyma w czasie lektury czterech pierwszych wersów, to obraz, który napisałby generyczny „silny poeta”. W pierwszym wersie stykamy się z demiurgiem; w trzecim podnosi nas dostojność przymiotnika „okazałe”, który podbity jest przywołaniem śródziemnomorskiej willi. Wszystko po to, by na końcu stwierdzić że poeta jest słaby i krwawi. Jestem bezbronny wobec takiej liryki. Jestem bezbronny wobec faktu, że w tej swojej słabości Janicki jest silny niczym jakiś Święty Sebastian przywiązany do męczeńskiego słupa. Pewnie nieco daję się ponieść tutaj trapiącej mnie chronicznie hipomanii, ale wypracowany przez omawianego twórcę stylus zwyczajnie mnie dotyka, wprawia w podziw i każe prosić o więcej.

Na szczęście jest więcej. Tym razem trzy gwiazdki:

 

Niosłem dziś gałązkę mirabelki
dlatego że jedna gałąź wrosła w ziemię i to mnie rozkleiło
i ją wyrwałem i błąkałem się z tą gałązką po parku.

Boże pieńka przypominającego kaczkę
i ty boże mirabelki boże gałązki listka drugiego listka
boże trzeciego listka

i tego ptaka którego ogląda Kamila
nie oślepiajcie mnie.

(***. s. 16)

 

Bo jeżeli bóg, to jedynie malutki, mający w swojej mocy pieniek, mirabelkę, listki. Jednocześnie bożęta te są na tyle potężne, że mogą oślepić zdradzającego ich obecność poetę, niczym Atena karząca wścibski wzrok Tejrezjasza. To, że poeta rozczula się nad gałązką, że pojawia się gdzieś w wierszu, niby mimochodem, żeńskie imię, że poeta jest słaby, a jednocześnie przecież tak dobitnie udowadnia w tym utworze, że to on jest panem tworzonej tutaj przestrzeni poetyckiej. Ten wiersz przesiąknięty jest wiarą w autentyczność przeżycia, które zostało zdeponowane w wierszu. Mamy w nim zwyczajnie deklarację wiary w poezję. Po cóż komuś więcej?

 

Trzy to liczba boska, więc pokuśmy się o przywołanie trzeciej odsłony „Bożego roku”:

 

Fajny werbel, pomyślałem. To była świetna myśl.
Druga, pomijając nieznośne głupoty, że jestem sam.
Tak oto minęła północ.

Nie byłem pewien, czy chcę słuchać krzyków.
Panicznie
bałem się poniedziałku.

Wydaje mi się, że niedziela, niedzielny wieczór
to najgorsze chwile w tygodniu.
Cień kładzie się na kolejny tydzień

jak czarna folia. Nie było mi dobrze z tymi myślami.
Lepiej by mi było na śniegu, gdybym szedł
albo biegł, tak myślę.

(„Fajny werbel”, s. 29)

 

Ja pierdykam… Fajny werbel. Kiedyś na takie wyrażenia mówiono: dank. Są zdania, które są zdaniami niecodziennymi, a jednak w twojej osobistej ikonosferze są one tak domyślne, że aż podręcznikowe. Janicki zafundował mi mikro-satori, ponieważ uświadomił mojej skromnej osobie, jak często wypowiadałem do siebie i do moich przyjaciół to proste, a przecież ile znaczące zdanie. Ten werbel zawsze był „fajny”. Nigdy nie był „srogi”, „doskonały”, „idealny”. On był zawsze „fajny”. Jego siostrą była zaś „fajna stopka”.

„Fajny werbel” to wiersz z cyklu wierszy pochylających się nad codziennością, szukających w powtarzalności dni i tygodni jakiegoś podskórnego sacrum. Sacrum to znajdujemy na rozpięciu pomiędzy początkiem a końcem utworu. Najpierw sacrum w muzyce, którą wzmiankuje fajny werbel z tytułu. Drugą sferą sacrum jest kontakt z naturą, który możemy znaleźć w kończącym utwór obrazie wędrówki po śniegu. Takie szukanie wzniosłości to jest bardzo chybotliwa kwestia. Należy mieć naprawdę starannie wyszlifowany warsztat pisarski, by nie popaść w ckliwość. Janicki unika zbędnego sentymentalizmu poprzez coś, co w blackjacku nazywa się „double down”, czyli zagranie na teoretycznie słabszej karcie. Codzienność w omawianym wierszu jest codziennością do kwadratu. Nie zostaje ona poddana żadnej metaforyzacji, wprost przeciwnie, jest ona zamknięta w prozaicznych niedzielno-wieczornych myślach o zbliżającym się poniedziałku. Im bardziej jednak jest zwykle, tym robi się w wierszu ciekawej. Ostry kontrast formy i treści doprowadza do przełamania się obydwu, tworząc zaskakującą i ujmującą przestrzeń na której znaczenie wiersza ma szansę się płynnie ujawnić.

Dobrze mi „Boży rok” zrobił. Jest to poezja tak świadomie bezpretensjonalna, że aż przegryza się na drugą stronę w pretensjonalność tak oczywistą, że doskonale się przy niej bawimy, podziwiając przy tym niewątpliwy kunszt poetycki autora. Piotr Janicki potrafi bardzo precyzyjnie cieniować nastrój w swoich utworach. Jest to cecha charakteryzująca mistrzów, ale osiadły w Supraślu twórca robi wszystko, by za mistrza go nie uważać. W zamian za to stawia on na twórczą wolność i eksperyment. Jest to wybór jak najsłuszniejszy, wybór który wybrzmiewa w moim serduszku rytmem naprawdę fajnego werbla.

 


[1] Nigdy nie dane mi było dłużej z Janickim rozmawiać, chyba nawet nie byliśmy sobie przedstawieni. Miałem szansę poznać go na jednym z wrocławskich festiwali literackich, wybrałem jednak w ten dzień koncert Sisters of Mercy. Według relacji jednej uroczej plotkary, podczas festiwalu na którym nie dane mi było być, Janicki jeździł z Andrzejem Sosnowskim w tę i z powrotem windą, ani myśląc by z niej wysiąść. W ten dzień dowiedziałem się, jak Sisters of Mercy grają na żywo. Być może nigdy nie dowiem się, jak Janicki jeździ windą. 

 

Rafał Derda