Kącik Wiesi (7))

Można go opisać chłodem podłogi w spotkaniu z wygrzanymi pod pierzyną stopami, kwiatami na szybach przysłaniającymi widok na podwórko, piekącym w oczy dymem z trociniaka, studzienną zmarzliną stawiającą opór tyczce i uporczywym chrobotaniem myszy.

Zimowy półmrok. Najlepiej byłoby nie wygrzebywać się z pościeli, ale jeśli nie jest się akurat chorym, trzeba się przemóc. Ubrania są tak samo wychłodzone, jak wszystko wokół: deski, krzesła, okienne ramy, dlatego warto wciągnąć leżący w zasięgu ręki przyodziewek pod poduchy i choć trochę go ocieplić. Nie trwa to długo, bo paląca potrzeba wymusza działanie. Teraz, dygocąc z zimna, wdziewa się gryzący wełniany sweter i plączące się, zawsze za małe rajtuzy. Ciekawość każe wychuchać prześwit na świat. Zaspy na pół metra, a jeszcze sypie śniegiem. Wprawdzie w kuchni słychać już szuranie haczyka i przesuwanych fajerek, ale prawdziwe zasoby ciepła są w szopce. Praca odbywa się w zespole, jeden zmarzlak przytrzymuje wkład trociniaka, a drugi żwawo ubija w nim trociny; potem wspólny transport przez śnieżne tunele, i po chwili w dziennej izbie bucha gorącem. Poranna toaleta sprowadza się do przepłukania oczu, bo czerpanie wody, przy oblodzonej cembrowinie, obarczone jest ryzykiem kąpieli w lodowatej wodzie. Po ciepłym śniadaniu zapomina się o zimnie. Tego odczucia nie zmienią nawet sople lodu, o które zahacza się głową zaraz po wyjściu z domu. Zwykle najtrudniej wstać, dalej nogi już same niosą.

 

Wiesława Ptaszyk