Agnieszka Skolasińska


Obok wsi

Związek Pisarzy ze Wsi
„Włoski polskie”
Fundacja Sąsiedzi 2024


 

 

„Włoski polskie” to drugi tom opowiadań wydany przez Związek Pisarzy ze Wsi.

Od Związku zacznę… Otóż jak na moje ucho, Pisarze ze Wsi brzmi dziwnie. Trochę nawet śmiesznie, choć wobec zainteresowania chłopskością w polskiej humanistyce śmiać się nie wypada. Niby więc po tylu płytach Kapeli ze Wsi Warszawa, po tylu opowieściach o pańszczyźnie, o chłopach i chłopkach nie powinno już być nam straszne to co na wiejsko, a nawet wsiowo, a jednak, a jednak… Język nawet bardzo dyscyplinowany batem społecznej świadomości wciąż zdradza swoje głęboko hierarchiczne struktury.

Tymczasem wystarczy szybciutko przekartkować „Włoski”, żeby zrozumieć, że ze wsi oznacza w tym tomie ze wsi i tyle. Oznacza pisarzy urodzonych na wsi, w żaden sposób nie determinuje ani stylu, ani tematyki ich tekstów. Próżno szukać w tym tomie tyleż wstydliwych, co sensacyjno-egzotycznych sekretów polskiego społeczeństwa. Niektóre z tych opowiadań raczej momentami bawią się literackim wyrafinowaniem, sprawnie poruszając się w labiryncie tego, co już zostało napisane. Ta gra z zakazaną (czy nie nieco hipokrytycznie?) pogardą do wsi i z dosłownością bycia ze wsi bardzo mnie w tej antologii zaintrygowała.

Redaktorem tomu jest Adam Wiedemann. We wszelkich jego pisarskich i redaktorskich aktywnościach można zauważyć niewypowiedziane wprost modernistyczne przekonanie, że sztuka to autonomiczna, elitarna przestrzeń, w obrębie której tracą znaczenie wszelkie zewnętrzne hierarchie. Tak ważne dziś kategorie rasy, klasy, płci, wieku, orientacji seksualnej schodzą na plan dalszy, albo wręcz wydają się jedynie zabawnym uproszczeniem. Ja uważam, że warto się pilnie przyglądać społecznym i artystycznym porządkom, warto podważać ich oczywistości. Jednak trzeba przyznać, że we „Włoskach” pomysł połączenia literackiego elitaryzmu z bardziej campowym niż ludowym egalitaryzmem okazuje się bardzo odświeżający. 

Pisarze Ze Wsi nie tylko uznają wszystkich za równych wobec artystycznych praw, ale i te prawa czasem biorą w rozmaite ironiczne nawiasy. W antologii kolejność opowiadań dyktuje wiek autorów, w dodatku tom otwierają najmłodsi z nich. Na okładce, wśród głosów książkę zachwalających, znalazła się opinia kota Renaty Bożek (redaktorki serii). Czytelnik lub czytelniczka już na wstępie dostaje ostrzeżenie, że wchodzi na teren, gdzie obowiązuje antyblichtr, a wszelkie zbyt oczywiste systemy ocen mogą zostać wykpione.

Sam tytuł także pobłyskuje absurdalnym dowcipem. Tym bardziej, że te bardzo różne opowiadania narzucony im temat traktują swobodnie. Jednak tytułowe włoski, czasem ledwie wspomniane, wydają mi się dobrą metaforą nieoczywistej wspólnoty. Wspólnoty nie przypominającej schludnego warkocza, a raczej włosy gdzieś się zaplątujące, dawno temu obcięte, tracone, czasem wstydliwej jak włoski wyrastające uparcie na kobiecej brodzie („Włosy na brodzie” Renaty Bożek), czasem niechcianej jak obce włosy w prysznicowym odpływie („W zimnych, betonowych konstrukcjach” Waldemara Bawołka). Tom otwiera opowiadanie Łukasza Barysa „Kosmos”, kończy Mariana Pilota „No pasarán”. Skoro układ książki dyktowały daty urodzenia autorów, teksty te tworzą nieco przypadkową, a jednak zastanawiającą ramę. Dziko rozrastające się włosy anielskie wKosmosie” z jednej strony, i równie dziko obrastający w magiczne znaczenia kołtun polski (plica polonica) w „No pasarán” ze strony drugiej, to dwa przeciwstawne ujęcia irracjonalnych mocy, w które niby już nikt nie wierzy, a jednak trochę kuszą. Włosy anielskie (czy ktoś jeszcze pamięta takie ozdoby choinkowe?) łudzą szansą na przejście do innego, wolnego od natrętnej codzienności świata, do rozległego, nieznanego kosmosu. Kołtun, coś skrajnie pogardzanego, symbol brudu i nędzy obrasta potężnymi znaczeniami: uchodzi za zjawisko lecznicze, ochronne, narzędzie niebezpiecznej magii. Na marginesie warto zauważyć, jak niezwykła to kariera. Właściwości przypisywane kołtunowi wynikają z potrzeby bezpiecznego pozostania w tym, co znane, co swojskie. Czyli „Włoski” otwiera wypatrywanie niemożliwej ucieczki, kończy rozpaczliwa aż do absurdu potrzeba bezpieczeństwa, określenia jakiegoś „my” i ochronienia go przed obcymi. Obie te perspektywy zostają przez autorów zbyte groteskowym grymasem, jednak wydają się mi charakterystyczne dla wszelkich zmagań z określeniem tożsamości. Bo żeby się dowiedzieć, kim się jest, trzeba nie tylko skądś wyjść i dokądś dotrzeć, ale także znaleźć język zdolny przekonująco innym tę podróż opowiedzieć. 

Chciałoby się z rozpędu napisać, że we „Włoskach”, czytanych jako całość, w okołotożsamościowych niepokojach wiejskość nie gra istotnej roli. Jako wspólny temat pojawia się dopiero w napisach końcowych, czyli w krótkich biogramach autorów na ostatnich stronach. Jeśli jednak szukać jej w zaprzeczeniu, w poczuciu zagubienia, braku egzystencjalnego pewnego gruntu, okazuje się w tym tomie istotnym punktem zagęszczenia znaczeń. Ze wsi czyli znikąd. W tym znikąd tkwi niemożliwe ani do precyzyjnego zdefiniowania, ani tym bardziej do pełnego zaleczenia, zranienie, a także niesłychana wolność. Większość opowiadańWłosków” krąży wokół poczucia obcości. Bohaterowie i bohaterki, narratorzy i narratorki stoją niejako obok światów, w które zostali wpisani, niezależnie od tego, czy są to światy prywatne, niemal jednoosobowe, czy zamknięte światy rodzinne lub wiejskie, czy wreszcie anonimowe światy wielkomiejskie. Tylko odsunięci na bezpieczną odległość mogą swobodniej oddychać, rozejrzeć się dookoła, myśleć po swojemu. Ceną jednak jest atrofia bliskich relacji. Jeśli pojawia się miłość, to ocieniona stratą (Ewy Cichoń „Czerwony most. Szalenie”, Przemysława Pilarskiego „Słaby partner”), więzi rodzinne okazują się jednocześnie krępująco intymne, jak i nie dają szans na jakiekolwiek porozumienie (Renaty Bożek „Włosy na brodzie”), pustka wypiera bezpieczną swojskość (Adama Falkowskiego „Tajemnica Fleczera”), samotne dzieciństwo naznacza lęk przed utratą jakiejś istotnej części siebie („Mokra ziemia” Adama Wiedemanna).

Po 1989 roku część eksperymentalnych (w różnych tego słowa znaczeniach) literackich poszukiwań została wylana razem z kąpielą niechcianej pamięci PRL-u. W latach 80-ych niszowa proza spod znaku Twórczości i Henryka Berezy rozpoznawała stosunkowo nową siatkę społecznych zależności. Dość przywołać tu publikowanego w Polu Andrzeja Łuczeńczyka. Choć pracował jako rolnik i palacz w ośrodku zdrowia, jego teksty nic nie mają wspólnego z ludowością, którą PRL kompromitował rozmaitymi cepeliadami. Łuczeńczyk pisał w dużej mierze egzystencjalnym bólem, niepokojem, ale przepuszczonym raczej przez filtr lektur niż bezpośrednie doświadczenie.

To życie w czytanych książkach (oglądanych filmach, słuchanej muzyce), staje się dziś, jak sądzę, niezbyt już czytelną tradycją nielubianego PRL-u. We „Włoskach” jest ona bardzo wyraźna.

Anegdota mówi, że Gertruda Stein, umierając, dopytywała kilkakrotnie: jaka jest odpowiedź?, a nic nie usłyszawszy, chciała się dowiedzieć jakie w takim razie jest pytanie. UrokiemWłosków” jest podobna zmiana sposobu postawienia problemu. Jeśli zignorujemy odpowiedzi, jakie podsuwają nam dyskusje o pochodzeniu Polaków, jeśli zignorujemy najulubieńsze antagonizmy, to jakie postawimy pytania? Jak będziemy szukać połączeń pomiędzy naszymi prywatnymi światami? Jakie odnajdziemy tradycje? Warto zajrzeć do „Włosków”, żeby sobie o tym pomyśleć.

 

Agnieszka Skolasińska