Adam Wiedemann
Pechowiec
Było się kiedyś dzieckiem chodzącym do podstawówki, właściwie nie chodzącym, tylko jeżdżącym, właściwie nigdy nie chodziłem do szkoły, zawsze jeździłem, no ale teraz to mało które dziecko nawet w mieście chodzi do szkoły, wszystkie są dowożone, tyle że nie autobusami, tylko samochodami, przez rodziców, właściwie nie wiem, po co ten przydługi wstęp, chyba tylko po to, by się rozpisać, zacząć pisać tak naprawdę, chociaż wciąż nie wiem, co mam do napisania, w każdym razie w tej podstawówce jedna z nauczycielek muzyki (było ich dużo, aż trzy, i wszystkie uczyły muzyki) nazywała się Mieczysława Piotrowska, już nie pamiętam, jakich piosenek mnie nauczyła, może żadnej, w każdym razie należała do grona nauczycielek i koleżanek mojej mamy.
I teraz się zastanawiam, czy miało to jakikolwiek wpływ na to, że gdy poszedłem na studia i zamieszkałem u baby nazwiskiem Maria Nazimek (wszystko jest do odnotowania, póki nie zapomnę), a po przeciwnej stronie ulicy Krupniczej była nieduża biblioteka miejska, pierwszą książką, którą tam wypożyczyłem (i fakt ten odnotowałem szczegółowo w swoim dzienniku) był „Złoty robak” Mieczysława Piotrowskiego, tego akurat nie pamiętam, prawdopodobnie spodobał mi się sam tytuł, bardziej niż tytuł stojących tuż obok „Czterech sekund”, tak czy owak wypożyczyłem tę książkę i zaraz zabrałem się za nią w swoim niedużym (2 na 6 metrów) pokoiku z widokiem na ścianę, poza czytaniem niewiele więcej miałem wtedy do roboty, lecz jednak trwało ono długo, musiałem chodzić i prosić o prolongatę, choć nikt poza mną chyba tej książki nie wypożyczał, po prostu nie chciałem się z nią rozstać, tak mi było w niej dobrze, tak niesamowicie.
Już nigdy żadna książka nie zrobiła na mnie takiego wrażenia (wyjąwszy „Cztery sekundy”, które przeczytałem dopiero parę lat później, już przy ulicy Gazowej, kupiwszy je sobie w antykwariacie), no dobrze, wcześniej, w czasach licealnych, podobne wrażenie zrobiła na mnie słynna powieść Ernesta Sábato „O bohaterach i grobach”, ale ją już pamiętam mgliście i boję się do niej wracać. Wrażenia, jakie zrobił na mnie „Złoty robak”, nie da się z niczym porównać, było to z jednej strony obcowanie z najwyższej jakości tworem słownym (na jakość jestem zawsze uwrażliwiony), a z drugiej – ze światem, którego jeszcze wtedy w ogóle nie rozumiałem, bo zrozumienie świata przychodziło mi z trudnością, miałem potem ze dwa momenty, gdy wydawało mi się, że rozumiem świat, ale potem znów przestawałem go rozumieć, i tak w kółko. Nie miałem wówczas pojęcia, że akcja tej powieści dzieje się w Bydgoszczy, ta Bydgoszcz wydawała mi się miejscem nie do pojęcia, zbyt pełnym zakamarków i tajemnic, choć przecież mieszkałem w Krakowie, gdzie zakamarków i tajemnic było niby pod dostatkiem, lecz jakoś nie narzucały się. A Piotrowski ma zdolność nasycania niesamowitością wydarzeń i miejsc, które komu innemu wydałyby się pewnie całkiem zwykłe, to jego podstawowa i najważniejsza umiejętność.
Ta opowieść będzie nieco meandryczna, po przeczytaniu „Złotego robaka” przestałem się interesować Piotrowskim, bo żaden z naszych wykładowców o nim nie wspominał, zatem nie miałem z kim o nim rozmawiać (chociaż do dziś żałuję, że nie porozmawiałem o nim z dr Marią Indyk, która prowadziła z nami zajęcia o Buczkowskim i Parnickim, mogła więc go znać). Ale zdarzyło się, że mój kolega Marek Motak powiadomił mnie (były to czasy tzw. „transformacji”), że biblioteka koło niego pozbywa się wszystkich numerów Twórczości, więc pojechałem tam (do Huty), na samym wstępie zostałem powalony na ziemię przez rottweilerkę Marka (większą od niego), no ale potem znalazłem sobie liczne skarby, w tym pierwodruk „Podróży Arysty przez Lotaryngię” oraz potężny, drukowany w trzech odcinkach esej Andrzej Falkiewicza „Równanie matematyczne, które niczemu nie służy i znika pod ziemią”, poświęcony właśnie Piotrowskiemu (ukazał się on później jako książka pod równie długim tytułem: „Coś z mądrości i lenistwa, snu prawie” – pierwszy tytuł został zaczerpnięty ze „Złotego robaka”, drugi z dramatu „Karnawał”). Okazało się zatem, że nie ja jeden na świecie zainteresowałem się Piotrowskim, Falkiewicza znałem już wcześniej jako autora świetnej książki „Takim ściegiem:”, był on wtedy moim ulubionym eseistą (a może jest nim do dziś?). Drugiego wielbiciela Piotrowskiego poznałem już osobiście, był nim Zbyszek Machej, z którym zgadaliśmy się na ten temat podczas mojej lektury „Czterech sekund”, gdy odwiedziłem Zbyszka w Cieszynie. Co do trzeciego, nie był on wprawdzie wielbicielem, ale za to kolegował się kiedyś z samym Piotrowskim: był to Henryk Bereza.
Z eseju Falkiewicza dowiedziałem się o istnieniu (niepublikowanych) dramatów Piotrowskiego, jego powieści miałem już zgromadzone i przeczytane, lecz te dramaty intrygowały mnie, zagadnąłem więc kiedyś Henryka, skąd można by je wydobyć, na co on, z właściwą sobie prostotą, odparł:
– Ma je Irena Laskowska, jego żona,, ale to jest zgrzybiała staruszka.
Irena Laskowska, fot. David Williamson
Laskowską znałem oczywiście z filmów Tadeusza Konwickiego „Ostatni dzień lata” i „Salto” (a także – jak się później okazało – z „Przygód wesołego diabła”), była to postać mityczna, niezbyt zresztą lubiłem te odgrywane przez nią postaci. Henryk po długich namowach i równie długim szukaniu w notesiku dał mi w końcu jej numer. Zadzwoniłem nazajutrz, była gotowa spotkać się natychmiast, więc pojechałem pierwszy raz w życiu na Żoliborz (gdzie teraz od lat mieszkam), przyjęła mnie w pięknej modernistycznej willi przy Dygasińskiego i była co prawda bardzo stara (no, starsza ode mnie o jakieś 40 lat), ale niezwykle szykowna, żwawa i dowcipna, dramaty miała już przygotowane, więc poszliśmy do ksero je skopiować (kawał drogi), wracając opowiedziała mi o śmierci Miecia, a raczej o początku jego śmierci, która potem ciągnęła się przez dwa lata.
– Wieczory spędzaliśmy zwykle w Spatifie, ja zmęczona po spektaklu, Mieciu otoczony gromadą młodych pisarzy, którzy lgnęli do niego jak muchy, choć potrafił zabijać żartem, był duszą towarzystwa, powszechnie uwielbiany. Tego wieczoru po raz pierwszy zauważyłam, że Mieciu nie trafia kluczem do zamka, no ale mógł być też pod gazem, w każdym razie zauważyłam to. Ale rano, zawsze rano przynosił mi śniadanie do łóżka, mieszkaliśmy w osobnych pokojach, tym razem nie przyniósł mi śniadania. Ja wstaję, idę do niego, zezłoszczona, a on tam leży w łóżku i coś próbuje mi powiedzieć, tak, wiesz, połową ust.
Ten udar mózgu Irena postrzegała jako wynik premiery sztuki Piotrowskiego „Marsz”, którą wystawił w krakowskim Starym Teatrze przyjaciel ich obojga Jerzy Grzegorzewski, było to dla niego oczywiście wielkim zaszczytem, ale z drugiej strony reżyser porobił takie przeróbki, że autor podczas próby generalnej chciał opuścić widownię i tylko Irena nie pozwoliła mu na to z uwagi na aktorów (a były to niebylejakie gwiazdy: Izabela Olszewska, Anna Polony, Kazimierz Kaczor i Marek Walczewski). Przedstawienie nie okazało się klapą, miało kilkadziesiąt wykonań i dość przychylne recenzje (choć stawiające autorowi zarzuty, które należało postawić reżyserowi). Wydarzenia te dzieliło kilka miesięcy, można więc łączyć je, a można nie łączyć, w każdym razie portrecik Grzegorzewskiego wisiał zawsze u Ireny w salonie (obok Jerzego Lisowskiego, Eryka Lipińskiego i Henryka Berezy – to byli ich najlepsi przyjaciele). Egzemplarz reżyserski „Marszu” przechowywała Polony, byłby nieocenionym źródłem, jednak gdy do niej zadzwoniłem, okazało się, że właśnie niedawno oddała go na makulaturę, bo zamieniała mieszkanie na mniejsze.
Śmierć Mieczysława nastąpiła nie wiadomo gdzie – Irena twierdziła, że w szpitalu w Konstancinie, źródła oficjalne podają Warszawę. Po wylewie Piotrowski wciąż rysował (lewą ręką), przygotował do druku monumentalne „Cztery sekundy” oraz „Podróż Arysty”, przeżył też przeprowadzkę z mieszkania przy Alejach Jerozolimskich do willi na Żoliborzu (Irena nabyła ją okazyjnie, za jakieś grosze, i niestety pod koniec życia pozbyła się jej na rzecz bratanicy, której nie znosiła). Z wydaniem dramatów były okropne korowody, przepisałem je (z nieocenioną pomocą Tobiasza Melanowskiego), po czym najpierw zaproponowałem Dialogowi, skąd nadeszła odpowiedź, że autorów umarłych nie drukują. Podobnie było z próbą wydania ich w krakowskiej Księgarni Akademickiej (na umarłych nie dostaje się dotacji), przy czym miało to ten dobry efekt, że zainteresowała się nimi młoda badaczka Joanna Jopek i napisała o nich książkę „Tylko fragment”, która ukazała się w tejże Księgarni Akademickiej. Do ostatecznej publikacji doszło dzięki mojemu koledze ze studiów Arturowi Grabowskiemu, który współzałożył i współredagował serię „Dramat polski. Reaktywacja” w wydawnictwie IBL-u. Tam również nie było prosto (wydaniu Piotrowskiego sprzeciwiała się gwałtownie prof. Maria Prussak, której te dramaty się „nie podobały”), lecz jednak wyszły, z moim wstępem, i na tym koniec, nie zainteresował się nimi żaden reżyser, a Joanna Jopek wprawdzie dożyła tej edycji, ale niedługo później zmarła w tajemniczych okolicznościach, utopiona w Wiśle.
Moja znajomość z Ireną przerodziła się stopniowo w przyjaźń (w pewnym momencie zresztą zostaliśmy sąsiadami), czemu zawdzięczamy ten numer Pola, gdyż zamieszczone w nim materiały (rysunki i maszynopisy) podarowała mi kiedyś w geście szczodrobliwości. Wciąż jednak pozostawała w jej domu słynna skrzynia, w której Mieczysław przechowywał swoje papiery (wypełniały ją głównie liczne wersje „Złotego robaka”, zawierające zresztą fragmenty usunięte przez PRL-owską cenzurę). Zaproponowaliśmy ją najpierw warszawskiemu Muzeum Literatury, które jej oczywiście nie przyjęło („łoo, panie, my nie mamy miejsca na wybitnych pisarzy, a co dopiero na jakiegoś Piotrowskiego!”), pewnym zainteresowaniem wykazała się za to pani Romaniuk z Biblioteki Narodowej. Przekazanie archiwum odbyło się jednak na zasadach, by tak rzec, „gangsterskich”: Romaniuk zjawiła się (z ekipą) u Ireny znienacka, bez porozumienia ze mną (a mogłem był tam podejść w pięć minut) i zabrała nie tylko skrzynię (tzn. jej zawartość), ale też różne inne pamiątki rodzinne, o co później bratanica i bratanek Ireny mieli pretensje oczywiście do mnie. Irena była już wtedy po 90-tce i po wypadku (stłuczone biodro), nie mogła więc nawet zejść do piwnicy, żeby skontrolować, co tam łapczywa bibliotekarka zabiera (były to jakieś medale czy też ordery, których Mieczysław otrzymał całkiem sporo za swoje zasługi w dziedzinie rysownictwa satyrycznego). Gdy zadzwoniłem do Romaniuk z prośbą o zwrot tych precjozów, ta odpowiedziała mi wrzaskiem: „Mogę to panu wszystko natychmiast odwieźć z powrotem!”, więc uznałem, że skoro wszystko, to niech tam już lepiej zostanie, nie miałem też już ochoty na dalsze kontakty z tą wulgarną babą.
Dzięki temu archiwum Piotrowskiego przynajmniej wciąż istnieje (bratanica Ireny zapewne wywaliłaby je na śmietnik), przy czym nie jest dostępne dla potencjalnych badaczy, gdyż nie stanowi darowizny, tylko depozyt, a Irena w międzyczasie umarła, zresztą była tak zła na Romaniuk, że nawet za życia by tego depozytu na darowiznę nie zamieniła. Piotrowski jako rysownik był szczęściarzem (zawsze jakaś redakcja płaciła mu), lecz jako pisarz – pechowcem, ta sytuacja utrzymuje się do dziś (mimo powoli rosnącego grona jego wielbicieli i znawców), Falkiewicz porównywał go do „wielkich Austriaków”: Handkego, Kroetza i Bernharda (ja dorzuciłbym jeszcze Gütersloha i von Doderera), lecz cóż może jeden Falkiewicz wobec całej rzeszy pracowników naukowych, którzy nic o Piotrowskim nie słyszeli, nie mówiąc o przeczytaniu go (przeprowadziłem kiedyś mini-ankietę na jego temat wśród profesorów polonistyki, jednej Indze Iwasiów coś się kiedyś obiło o ucho); Schulz, Gombrowicz, Miłosz i Tokarczuk – to dla nich cała literatura polska XX-go wieku, o tych czworgu mogą dywagować bez końca. A mimo wszystko jakoś jednak kształtują tzw. opinię publiczną, choć są jak konie z klapkami na oczach.
Jeżeli chodzi o ten numer, obok zdjęć i rysunków (wszystkie od Ireny) prezentujemy trzy utwory samego Piotrowskiego i trzy eseje o nim – nie jest to dużo, ale zawsze coś. Dramacik [bez tytułu] zachował się w formie maszynopisu bez poprawek, stąd można go było przepisać. Nie umieściłem go w tomie dramatów („Czerwona piłka”, Warszawa 2012), gdyż jest utworem „mniejszej wagi”, aczkolwiek ciekawym jako humoreska (Piotrowski, będąc przez całe życie rysownikiem-humorystą, w swoim pisarstwie humorem raczej się nie wykazywał). Kolejne dwa utwory zamieszczamy w formie skanów, by dać Państwu pewne pojęcie o metodzie twórczej autora, który był pisarzem poprawiaczem i dopisywaczem, te dopiski są dla nas dziś w większości zupełnie nieczytelne, lecz tworzą pewien wizualny galimatias, tyleż ciekawy, co i tajemniczy. „Anita” wygląda na początek scenariusza filmowego i składa się ze scen „gorszących”, które Piotrowski wyjątkowo uwielbiał (imię Anita przedostało się później do dramatu „Śmierć pokojówki”, gdzie nosząca je postać również jest służącą). Szkoda, że tekst ten nie został ukończony, bo wyobraźmy sobie, powiedzmy, Ewę Wiśniewską i Martę Lipińską w rolach dwóch żon Teodora (a Teodorem mógłby być Bronisław Pawlik). „Podróż” to jest natomiast drugi dramat Piotrowskiego (pierwszy nazywa się „Bernard Wspaniały” i mam go w rękopisie, kiedyś go nawet przeczytałem, lecz dziś wzrok już nie ten, chętnie go oddam komuś do opracowania, choć wielkie arcydzieło to nie jest), nawet nie tyle dramat, co jakaś plątanina pomysłów albo wręcz grzybnia, z której potem wyłonił się zarówno „Marsz”, jak i „Podróż Arysty” („A” w tym utworze oznacza właśnie postać imieniem Arysta; „X” lub „S” to Służąca, która później przekształci się w Zellę, Kapitan w Generała, Ministrant w Stajennego etc.), rzecz dzieje się właśnie w mitycznej Lotaryngii, w czasie wojny, jest przeogromnie chaotyczna, ale widać w niej, jak Piotrowski uczył się pisać swoje dzieła sceniczne. W obu przypadkach wybrałem wersje po prostu najobszerniejsze (bo mam ich znacznie więcej).
Na tym już kończę, by Państwa dłużej nie zamęczać, coś mi się może jeszcze kiedyś przypomni (nie sądzę), jakimś trafem zostałem „skazany na Piotrowskiego”, więc w nim robię, gmeram się, pewnie to też jakiś pech, ale przynajmniej wynikający z pierwotnego zachwytu. Za swoje najwyższe osiągnięcie uważam pogodzenie Ireny i Henryka, bo byli o coś pokłóceni. Tuż przed śmiercią Henryka Irena (za moją namową) zadzwoniła do niego i ostatni raz porozmawiali.