Bogdan Nowicki
TUDZIEŻ
Mieczysław Piotrowski, Autoportret
Jestem oplatany przez sieć.
Czytałem Mieczysława Piotrowskiego. Wracałem do młodości, w szmerze, szeleście jego słów, które są pomrukiem czegoś, co dotyka najdotkliwiej, a co z wyrachowaniem ignoruję, odgarniam na bok, aby nie iść donikąd. Otwarte strony potrącają byty, niezależnie od rangi, jaka przecież samoistnie nie istnieje, a tylko przez niego jest naddana, otwierając swój sens, w promieniu którego zaczynam się konstytuować.
Nie ma niczego, co nie posiada analogii?… Niczego autentycznego?… Zawsze musi być ktoś lub coś, weryfikujące tożsamość?…
Każda rzecz, każde zjawisko jest metaforą siebie i czegoś jeszcze – wchodzę w jej zakres, aby dostąpić polaryzacji bycia. Cokolwiek jest, przecina się wzajemnie: z fragmentów nie powstaje nigdy całość, lecz większy, inny, bardziej niepojmowalny fragment.
Pozostaje tylko/aż opowieść, waga konkretu, szczegółu, opisy tego, co elementarne, najpierwotniejsze, bezsłowne, z rozdartym naskórkiem słowa. Poprzez percepcję autora widzę to, co on widzi, to, co on zasłania samym sobą.
Doświadczając szczelin istnienia, rozpoczyna wyłuskiwanie z otoczenia chwil jedynych: wtedy patrzy się inaczej, bo nie tylko na zewnątrz, lecz ku przeczuwanej poza tym, co zewnętrzne, Transcendencji. Gęstej, lepkiej, mulistej.
Proza Autora jest transgresyjną eksplikacją samego bytu, jego swoistą mową: puka, wypatruje, dotyka. Pyta jak to jest bez podmiotu, bez ego, bez pamięci poczęcia i kresu, w samej materii obecności jeszcze bez języka i potrzeby jakiegokolwiek wyrazu. Bez jakiejkolwiek tożsamości. Zanim pojawi się tutaj i teraz, w takim, a nie innym blamażu epoki – próbuje oswoić ją i unicestwić, używając jej warstw (masek, gier, retoryki), aby przebić się przez tę warstwę, ku czemu?… Ku głębi z której zieje co?… Bojaźń i drżenie?… Czy tylko ślepe trawienie – natura devorans / natura devorata?…
Snujące się zdania mają coś z gawędy, są gawędzeniem samoistnym, nie potrzebującym żadnego gawędziarza, który by je i tak wywiódł na manowce. Stronią, strona za stroną, od uporządkowanej werbalizacji, która ma się niesłużalczo do rzeczywistości. Chcą poddać się rytmowi życia, które w wymiarze duchowym dąży do nieograniczonej swobody twórczej, w wymiarze materialnym jednak podporządkowuje się nieuchronnej konieczności, homoidalnej pleśni: teleologii.
Słowo, jak i ciało, podlega wszystkim prawom materii, począwszy od prawa grawitacji. Autor, który pisze, nawet wówczas, gdy nie starcza mu sił fizycznych, nie zapomina o tym, chce osiągnąć złudzenie wolności. Pasteryzuje rozhukany żywioł słowa, aby utworzyć dźwięczną całość w przerwach, spoiwach, cezurach, akcentach. Tworzy ze słuchu, z głosu wewnętrznego, dlatego Autora powinno się czytać na głos.
I tutaj Autor nie potrafi się wykaraskać z konfliktu pomiędzy własną słowną gigantomanią, a jej zaprzeczeniem, czyli niemotą. Pragnie lewitować, a jednocześnie być tego lewitowania pasterzem. Kimś, komu ciągle stoi kością w gardle Ja. A przecież bez tego Ja nie istniałby nawet jako Nikt, bo komu by wtedy zaprzeczał, skoro nie byłoby jego jako jego? Jednak jest Autorem obrotnym: próbując streścić w sobie wszystko, co go przeniknęło na wskroś, powołuje wielorakie postaci narratorów, wyłaniających się z rozlewisk dygresji, autokomentarzy, labilnych wątków.
Kiedy znikają wszelkie zahamowania, ostrożność, mechanizmy obronne, kontrola impulsów, hula zagrożenie. Tylko strach i słabość eliminują twórczość. A przecież Autor to budowniczy barier – preparowania, selekcji, poprawiania, sceptycyzmu, ulepszania, wątpienia, odrzucania, osądzania, oceniania – dopiero poprzez nie sprawia, że każda sytuacja (ta ważna i ta mniej ważna), aktualizuje się, ogarnia/spaja to, co podmiotowe i to, co przedmiotowe w konfliktach bez liku.
Jestem oplatany przez sieć.
Tyle kabli jeszcze mnie nigdy nie motało. Kabel od kuchenki elektrycznej, lodówki, od grzejnika olejowego, od laptopa, od komórki doładowywanej co świt, no i kable od urządzeń już nie używanych, zakurzonych, martwych, zbędnych.
Okablowane są także ściany, tylko innymi rodzajami przewodów, a mianowicie zaciekami, wysiękami, zalewami, schnącymi tu i ówdzie na płatach tynku. Sufit trzeszczy od moich myśli, rojeń, gaf. Właśnie ów zalew bez puenty zmoczył całą wewnętrzną czasoprzestrzeń Księgi; wyżymam ją, skręcam, główne pęknięcia rozgałęziają się w mniejsze wątki, tworząc zatory i zakrzepy.
Podłoga to teren wydeptanych ścierek pomiędzy rozlatującymi się deskami podłogi. Meble piętrzą się gratami niewiadomego przeznaczenia, w kątach leży sterta brudnych pierzyn, kołder, ubrań, pustych flaszek i śmieci. Trzeba nabyć nie byle jakich ekwilibrystycznych, czytelniczych umiejętności, aby poruszać się w tym gąszczu wciąż gęstniejącym, zamieniającym się w pęczniejącą pakułę. Pakułę/pałubę, która jak mniemam pochłonie i mnie. Tymczasem obserwuję to, co nieodwracalne. Nieuniknione, w czym ciało flaczeje, staje się pełzającą plamą pomiędzy instynktem pokory a przyczajonym instynktem agresji.
Tak jest na zewnątrz, dokoła mnie, leżącego na starym tapczanie. Rozpruwam go, wyrywam sprężynę (śpiącą spiralę), rozwijam ją, zwijam, czyli coś, co już i tak było zwinięte, i pakuję do brezentowego worka z naklejką: „POWIEŚĆ WOREK – INTENSYWNOŚĆ ISTNIENIA”. Potrząsam nim. Coś dzieje się w sensie bezwładnych cząsteczek słów. Sylabizują się. Czy mają one swoje punkty węzłowe? Jak poruszanie się planet po orbitach, spadanie kamieni, kołysanie się wahadła, przypływy i odpływy mórz? Czy podlegają prawu grawitacji? Mogą zawierać wszystko, począwszy od najdzikszej fantastyczności tematu i a-psychologii występujących osób, burzenie praw kompozycji, aż po dygresyjną awanturę traktatów filozoficznych.
A co w środku, we mnie, wewnątrz, pod swędzącą, niemytą skórą, za paznokciami, za uszami, między odleżynami i włosami dzielonymi na czworo? Trzęsawisko, buchające trującym oparem! Butwiejące.
Kiedy wczoraj szedłem uwiedziony dymem światła na liściach – pomiędzy strefą starego Chropaczowa i Lipin, gdzie raki zimują, zobaczyłem te wysokie, przedwojenne kamienice, bezludne, splądrowane, dziurawe na wylot sienie, piętra, okna, strychy, przez jakie było widać ulicę, drzewa i krzaki, i cmentarz, i stragany, a czego wcześniej widać nie było, bo stały drzwi, wisiały firanki w oknach, szyby dźwięczały, połyskując jak woda na stawie – wtedy wywiało mi ostatnie ciepłe skrawki spod żeber, przeniknął mnie dreszcz i coś, co już przeżywałem. Zdzieraj ten sztafaż!…
Tknęła mnie myśl, że właśnie w ten sposób należy czytać Autora, bez tych wszystkich akademicko-krytycznych bzdetów, tych tkanych misternie badawczych ściegów, interpretacyjnych kalek, odbijających tylko własny wzór, własny koncept. Należy otworzyć się na głosy, esy floresy formy, wyjść z zakluczenia, z którego powstaje jedynie erudycyjny zakalec.
Zrujnowane kamienice nabrały powietrza i światła. Ażurowego polotu. Kruchości i powabu. Poczułem się w nich jak u siebie. Nikt tutaj nie zaglądał, bo nie było już czego ukraść. Wszędzie zwisały z murów długie nie kable, lecz puste gumy po miedzianych przewodach. Gumy rozerwane, niczego już nie ukrywające. Żyły bez krwi. Historie, które jeszcze były historią, ale już stawały się pastwą dla traw.
O tej porze lubiłem Chropaczów najbardziej. Zmierzchało, choć na dachach było jeszcze jasno. Trzypiętrowe ceglaste familoki zwężały się, to znów rozszerzały od przeciągów między placami i wąskimi przejściami. Uliczki były zaścielone liśćmi. Chodniki gołębimi odchodami. Na parapetach wietrzyły się jeszcze zapomniane poduszki, kołdry, pierzyny. Ale i tak więcej było w oknach starych wiedźm, z trwałą na głowie, które wypatrywały teren, wypatrywały tak zachłannie, że dla innych niewiele już pozostawało miejsca.
Autor rozpisuje miejsca, rozściela je, aż po kres horyzontu, pisze obszernie, jest obszerniejszy od tafli morza, której wzrokiem nie można objąć – zamaszysty, przestronny. A jednak jest mu w tej prozie wciąż ciasno, wykręca się, przekręca od stylu do stylu, wyładowuje kompulsywnie, to tu, to tam, zachodzi na marginesy, brodzi, tapla, aby znowu rzucić się na głęboką wodę, wierzga, trze pył pomiędzy zdaniami, jakby nie mógł poczekać na takie czy inne zakończenie. Bo wie, że nie ma żadnego zakończenia. Dąży do tego, co wszechwładne/wszechobecne. Modyfikuje świadomość, a następnie oczyszcza ją, wyłącza ze stereotypowych korelatów. Jego świat przedstawiony nie zostaje przekreślony, lecz ujęty w nawias po to, aby ten nawias zdegradować, zniwelować albo przynajmniej podziurawić. Stron jego Ksiąg nie należy czytać linearnie, ponieważ one wyrastają poza to, co deskryptywne.
Konkret i konfabulacja, sensualizm i projekt, wysłowienie i retrodykcja (język, który wnioskuje o tym, co było, na podstawie tego, co jest), powieść i antypowieść, dygresyjny fragmentaryzm, refleksje filozoficzno-literackie, przekazane za pomocą różnorodnych technik, para rozmów narratora z postaciami, z wydarzeniami, z tłem – to nic innego jak ciągłe, obsesyjne zdumienie wobec istnienia, wobec wszelkiej egzystencji, która przesiewa błyski, praobrazy, mozaikowość, ekstatyczną symfonię trwania.
Latarnie dawały znać o sobie. I żółte, nie białe, światło w izbach. Pora na chropaczowskie peryferie peryferii, na wyjście na obrzeża tego, co oświetlone. Poza scenę, w zanadrze. W skrytość. Wzdłuż sztachet przesuwam się za ostatni budynek. Otwiera się pole zarośniętych hałd. Ciemność, żelazista woń i mgliste gwiazdy. A może mleczne ząbki wszechświata? Idę lekko zamroczony. Opóźniony w rozwoju język nie chce mi niczego powiedzieć, tylko mamle w kółko to samo, a że to jest hałda, a że była tu kopalnia, a że to miejsce nazywa się Ajska, a że tam rośnie dziki sad, a że to, co czuć, to są gnijące, kwaśne jabłka, a że za niecką te światełka tam, to jest inny kosmos, a że już od płotu truchta za mną zmierzwiony kundel, a że wabi się Groszek i kiedyś nakarmiłem go salcesonem, a że ten głaz, na jakim zawsze tu siadałem, leży na swoim miejscu. Do odwołania nigdzie się stąd nie ruszy. Siadam więc. Zaciskam wargi, aby język przestał już paplać. Teraz przeniosło się pod czaszkę i tam paple w najlepsze, nic sobie nie robiąc z mojego chcenia czy niechcenia tego paplania. Jeszcze tylko jedna myśl – że być uznanym za fakt istniejący to po prostu i tylko tyle, co być zaliczonym do wartości zmiennych, jak dojrzałość, urażenie, wykluczenie – a będzie koniec z tą paplaniną, która stanie się rechotem.
Autor uruchamia wielorakie tradycje duchowości ludzkiej, od biblijnej aż po kabalistyczną, tylko po to, czy też aż po to, aby uratować śmiertelność swoich bohaterów przed nicością, odurzeniem, fantasmagorią, kiedy umysł staje się wietrzejącym pumeksem własnej istoty. Każdy gest jest rozwłóczony w tysięcznych wariantach, stając się niejako inkantacją od początku stwarzającą czasoprzestrzeń, jest peregrynacją tak poprzez fantomy ideologicznych wiar, jak i napór chaosu świata.
Bohaterowie zmagają się z echolalią własnej egzystencji, działają pomiędzy euforią a przygnębieniem, ogołaca ich świadomość, że są figurami pochodnymi, bezwolnie i fałszywie reprodukującymi dawne związki; nie potrafią się już czymkolwiek zainspirować, wszystko, co mieli do przeżycia, przeżyli. Jednak Autor nie rezygnuje z ich charakterów, uniezależnia ich konstytucję, koordynuje wokół nich wir wielobarwnej narracji, która nie delektuje się własną kapitulacją.
Gdzieś tam na końcu peryferii, a gdzie zaczynają się kamieniczki niskie, ale za to szersze, bardziej przysadziste, co powoduje naturalne zwężenie ulic, nie będących już ulicami, lecz uliczkami, a właściwie przesmykami pomiędzy ścianami umorusanymi sadzą i kolorowymi graffiti, buchającymi obrazową i słowną inwencją, szalonym humorem, wyolbrzymieniem, w którym rozpoznaję perypetie fallusa i waginy, karlicę i gnoma, ekstrawaganckie, przewrotne, pełne humoru pikareski verbal, mieszka mój były uczeń, któremu nieraz pomagałem, jak był w wielomiesięcznym cugu, a teraz ponoć się ustatkował. Idę do niego, drepcząc po żużlu. Mijam jakąś willę ze złymi psami (tak jest napisane na podświetlonej tabliczce, wywieszonej na solidnej żelaznej bramie). Skąd tu ta willa, nie mam pojęcia, nie pamiętam jej. Ale już się kończy posesja ogrodzona betonowym płotem. Już widać zza krzaków i drzew niskie familoki, przywarte do siebie, jak sierotki, jak bękartki nie wiadomo czyje, więc niczyje. Cisza, że makiem zasiał. I ciemno. Tylko łuny światła płynące z willi, niby ze wzniesionego zamku, odbijają się to tu, to tam. Idę, a raczej przesuwam się przez te eksmisje. Pusto, znam tę głuchość pustych izb ogłuszonych sobą. Wrzucasz kamyk do studni, do wyschłej studni, nic nie dudni, tylko echo. Hop, hop, jest tam kto? I z drugiej strony to samo, hop, hop, jest tam kto?…
Świat Autora przenika się z moim. A może jestem jedną z jego wykreowanych postaci? Tą jeszcze nie wyklutą do końca, potencjalną, niepewną, ale uwierającą, niby drzazga pod paznokciem? A może to tylko skutkuje we mnie anagnozma jego tekstów?
Zrezygnowany włóczę nogami. I wtedy słyszę nie słuchem, lecz całym ciałem jakiś szum, jakieś miękkie stukanie. O tam, gdzie pod samym dachem, za małymi, zasłoniętymi kotarą okienkami, migają nikłe, żółte plamki światła. Wspinam się po starych, lepkich, trzeszczących schodach, wąskich i krętych. Stukanie narasta, zbliża się ku mnie. Jeszcze tylko pchnąć te niskie drzwi. Wchodzę. Cały strych jest zastawiony stoliczkami, tonącymi w kablach. Na nich stoją komputery, które obsługuje ta sama osoba w tysięcznych wariantach, Autora. Siedzi na okrągłych taboretach. Wreszcie twarz zwraca w moją stronę. Trochę zdziwioną, trochę zaciekawioną, lecz po chwili obojętnieje. Ręce powracają na klawiaturę, wzrok na ekran. Wraca do swojego obsesyjnego wystukiwania ezoterycznych elaboratów, z jakich wyziera jedno wytłuszczone słowo: „LIHEJOTH”. Stoję jeszcze chwilę, potem zbiegam na dół. I wybiegam na dwór.
I wtedy mnie nachodzi, nachodzi mnie zawsze po wódce, nigdy nie po słowie, więc czuję się tym bardziej zapętlony. Parapety wokół mnie zwisają jak wołowe ozory. Szyby w oknach są wybrzuszone. Natknąłem się na gniazdo wydarzeń, wydarzeń wypełniających diastemę pomiędzy Autorem i stworzeniem. Ale już po chwili nie pamiętam, w którym to mogło być miejscu. Skoro nie ma już żadnego miejsca.