Zaułek bez-troski (8)
Piotrowskiego poznałam przypadkiem, który wedle Junga nie istnieje. Więc czy ja go w ogóle znam? W skali mikro zderzyliśmy się ze sobą parokrotnie w 2001 roku przy okazji brukselskiej wystawy Irreligia.
Skandal nad skandale – w Brukseli pokazano polską sztukę – aż 150 dzieł – która odważa się wejść w dyskurs z religią. Nie po to, by zmiażdżyć, ale by delikatnie obadać – spojrzeć z boku, zdrapać lukier, kopnąć w kostkę. Nazwa „Irreligia” sugerowała postawę krytyczną, nie negującą wszelako samego jądra, jak miałoby to miejsce, gdyby w tytule pojawiły się słowa „anty-religia” albo „ateizm”. Dwadzieścia parę lat temu, choć niedostępna wizualnie, została obwołana w Polsce świętokradztwem i ze świecą by szukać ryzykanta, który odważyłby się udostępnić ją w mej umiłowanej ojczyźnie, państwie niemal wyznaniowym. Od tamtej pory coś jednak drgnęło. Niektórzy dokonują apostazji, ograniczono liczbę lekcji religii w szkole, księża bywają skazani za pedofilię. Ale krzyż nadal wisi w Sejmie, a konkordat wydaje się nie do ruszenia. Do systemowej zmiany daleko, a i temat kościoła jako instytucji słabo inspiruje artystów. Choć większość ma w swoim dorobku jakąś pracę wokół symboli religijnych albo wiary. W 2001 w Brukseli dokonania Zofii Kulig, Zbigniewa Libery, Jarosława Modzelewskiego, Roberta Rumasa, Adama Rzepeckiego, Katarzyny Górnej i innych, zebrane do kupy zdawały się krzyczeć, udowadniając, że w sztuce polskiej istnieje nurt, który mierzy się z religijnym tabu.
Z wystawy najlepiej pamiętam pokaz mody Arkadiusa, polskiego projektanta, który na przełomie wieków został w Londynie okrzyknięty nadzieją awangardowej mody. I trudno go nie pamiętać, bo odbył się w kościele. Zatytułowany „Maryja dziewica nosi spodnie” oszałamiał mnogością religijnych rekwizytów typu stuły, krzyże, różańce, użytych jako elementy dekoracyjne, często gęsto wprost na nagim kobiecym ciele. Chrześcijańska ikonografia jest piękna, można na nią patrzeć czysto estetycznie – taki był między innymi przekaz Arkadiusa. Doceniłam intelektualnie przesłanie, ale emocjonalnie pozostałam chłodna mimo lekkiego rauszu od zapachu kadzidła i podniecenia kościelnym entourage’em, gdyż jednak bliżej mi do minimalizmu niż do Bizancjum. Moje minimalistyczne skłonności zaspokoił za to Zbigniew Libera skromnym wideo z cyklu „Obrzędy intymne”, w którym filmował swoją niedołężną babkę, pokazywanym również w kościele. Leżąca w łóżku staruszka skubie ziarenka różańca, parę sekwencji dalej identycznym gestem przebiera palcami w nocniku. Różnie można na to patrzeć, również jak na wyraz pamięci ciała, która trwa, nawet gdy umysł zamiera, ja jednak widzę w tym coś więcej – świadectwo, że religijny rytuał – jest? bywa? – odruchową czynnością pozbawioną głębi.
A Piotrowski, no cóż, gdzieś się pałętał. Był jednym z kuratorów wystawy, a jednocześnie dumnym odkrywcą zapomnianego artysty Stanisława Szukalskiego. W latach przed II Wojną światową, krakowskiego rzeźbiarza skandalisty, który odwoływał się do prasłowiańskich korzeni mających wskrzesić potęgę naszej umiłowanej ojczyzny. Jako symetrysta, Kazimierz Piotrowski (bo o nim tu mowa) czuł się w obowiązku pokazać nie tylko postmodernistyczne oblicze krytycznego stosunku do religii, ale również to negujące chrześcijaństwo na rzecz pogaństwa. Problem w tym, że sztuka Szukalskiego nacechowana nacjonalistycznie i antysemicko nie budziła zachwytu pozostałych artystów. Większość poczuła się oburzona tym, że się ich pakuje do jednego worka. I ja ich doskonale rozumiem.
Przez moje życie Piotrowski przepłynął jak malutka rybka niewidoczna na tle większych okazów. Był zaledwie pretekstem do zajrzenia do akwarium. Tym niemniej muszę przyznać, że istnieje między nami nierozerwalna więź. Z moim nazwiskiem, również – jestem? bywam? – pretekstem, może tylko ociupinę lepiej zakamuflowanym, bom nie Wiśniewska.