Jakub Wolak
Dziennik powodzi
15 IX 2024, Wrocław
W górach powódź. Wściekłe potoki zrywają tamy i mosty, zalewają ulice, domy i stare kościoły. W Stroniu woda zabrała Nepomuka z początku XVIII wieku. W mieście niby spokojnie, ale wieczorem coś pękło – zmieniły się prognozy, ogłoszono alarm powodziowy. Fala ma nadejść pojutrze.
Próg drzwi do piwnicy leży metr poniżej chodnika. Kilka dni temu obłożyliśmy go płóciennymi torbami wypełnionymi piaskiem. Jutro jedziemy na Długą po duże worki. Pada – woda sunie – czekamy. Miarą naszego czasu jest dziś słup wody, odczyt ze stacji w Trestnie. Stan aktualny: 337 cm, poniżej stanu ostrzegawczego. Prognoza na pojutrze: 674 cm, ponad dwa metry powyżej stanu alarmowego.
Pada, jest mokro i melancholijnie. Ludzie gromadzą się w domach, kawiarniach i restauracjach; rozmowy płyną wolniej i są gęstsze niż jeszcze przed tygodniem. Wisła w Warszawie sięgała wtedy do kostek. W naszej próżności przerobiliśmy świat na karuzelę, diabelski młyn, z którego zaraz spadniemy. Ciężar nudy napędza obroty rozrywki; zamachy tego koła są coraz potężniejsze – pękają tamy, jęczą zrywane mosty. Spadamy.
Po południu wykład w Ossolineum. Olga Tkaczuk opowiada o historii drukarstwa na ziemiach ukraińskich. Jest też Gniewomir, który przyjechał tu na kwerendę. Potem do peruwiańskiej knajpy na obiad z C. Usiedliśmy przy małym stoliku z grubego, nierównego drewna, z fantazyjną dziurą pośrodku. Za oknem mokre podwórko, zastawione roślinami w doniczkach, i mur synagogi. Pada. Przynoszą deser. Suspiro de limeña, westchnienie limenki, podane w wysokim pucharze. Krem z mleczka i jajek, marakuja w miodzie i zaparzana beza limonkowa. Lekka, intensywna i szybko ulatniająca się słodycz – smak wielkiej, transatlantyckiej tęsknoty, wzbierającej wszystkim, co dzieli Wrocław od Limy. W głośnikach senna muzyka, pieśni lasu i deszczu; obok dwie kobiety rozmawiają po portugalsku, przeglądając menu. Płacimy i wychodzimy.
Dzień wieńczy Bruckner. Wczoraj słuchaliśmy gruzińskich pieśni w barokizowanej gotyckiej nawie, w zamkniętym na co dzień kościele, odwróconym tyłem do Świdnickiej, milcząco opływanym przez obojętnych przechodniów. Chór mężczyzn w czarnych spódnicach z uroczystymi sztyletami – dudnili jak górskie ulewy i tokowali jak ptaki; ich śpiew mieszał się z nieogarnionym szumem lasów i dolin Kaukazu. Jakby przybyli tu z innej epoki ludzkości, z kolebki nadal rodzącej dzikie, zwierzęcoboskie plemiona. Śpiewali krótkie i gwałtowne pieśni: o miłości, wojnie, honorze. Po występie sprzedawali kasety.
W porównaniu z nimi orkiestra symfoniczna to tajemnicza maszyna, inteligencja kultywująca w sobie wypreparowane resztki instynktu – zbiorowość typu roju, chmary, ławicy. Nieustanne wzbieranie i opadanie dźwięków w zerowej symfonii Brucknera to coś jak tresura żywiołu – kanalizacja, system polderów i tam – gra między grą a żywiołem. Oto bezmierna, narastająca siła okazuje się nagle iluzją – powściąga ją jeden ruch, batuta opada, dźwięki stają się miękkie. Kaprys nowoczesnego rozumu, rozciągający się przez niezliczone powolne mu instrumenty, błyszczące jak płomień puzony, napięte struny skrzypiec czy altówek, kotły, trąbki, oboje… Tłoki trąbek otwierają się i zamykają jak śluzy na jazach, dźwięk płynie, rzeka odmierza czas – orkiestra skończyła, klaszczemy, wstajemy z miejsc, wychodzimy na przerwę…
16 IX 2024, Wrocław
Ewa ewakuuje kawiarnię. Ossolineum nieczynne od jutra do niedzieli – bibliotekarze przenoszą zbiory z magazynów. Gniewomir ma jeden dzień, by zrobić swoją kwerendę. Planował zostać na tydzień. Idę Szewską do Żabki, mijam studentów wynoszących z kuturoznawstwa jakieś pudełka. Pytam. To znaleziska archeologów. Chmury ustąpiły i wyszło słońce, ale miasto jest raczej puste i ciche. Poniedziałek, wczesne popołudnie.
Wchodzę na Tamkę, pode mną huk brudnej, gliniastej wody, galopujący lodowcowy strumień niosący gałęzie i ziemię. Odra. Kilka osób gromadzi się przy barierce, wlepiając wzrok w mijające ich hektolitry wody – jak gdyby usiłowali ujrzeć czas, który nadchodzi, odgadnąć mętny los miasta. Zegar tyka; przyszłość zstępuje w materię, konkretyzuje się i objawia. Przyszłość to rzeka.
Zaczęło się od południowych upałów, od parowania gorącego morza południa. Niebo nad Ligurią wezbrało wilgocią, zrodziło potężne chmury, które powędrowały na północ, brzemienne wielką, smagającą góry ulewą. Niż pękł nad Jesionikami. Pozrywał mosty i zalał kościoły, obalił święte figury, przelał tamy, obrócił w ruiny domostwa; napełnił Kotlinę wyciem syren, błotem i płaczem powodzian. Zerwał też lądecki most z XVI wieku. Utonął Jan Nepomucen, znak przymierza między niebem, rzeką a drogami ludzi.
Wózki na książki przesuwają się szybko po korytarzach Ossolineum. Pękają kolejne tamy: Stronie, Topola, Paczków. Nad zalanymi wsiami latają helikoptery, w mieście zbiera się sztab kryzysowy, aby kierować wodą – wyznaczać poldery, na które wpłynie rzeka, i regulować retencję. Żywioł powoli ustępuje z Kotliny, pozostawiając za sobą ruiny; z miasteczek dopływają wieści o szabrownictwie. Gdzieś w dali wyje syrena.
Wychodzę, idę zjeść na Nadodrze. Krok przechodniów jest dzisiaj nieco szybszy, równiejszy, ludzie nadzwyczaj skupieni. Mijam parę, niosącą butelki wody, po czym wchodzę do Żabki. Półka z wodą butelkowaną jest pusta, zostały tylko półlitrówki i mniejsze. Strach przed skażeniem wód.
Wracam z obiadu – na Moście Uniwersyteckim demontują rusztowania, zwieszające się ponad żywiołem. Pomnik Powodzianki jest zasłonięty. Zakryto go czarną folią, jak oblicze Izydy w Sais albo Krzyż w Wielkim Poście. Miasto jest ciche, ale ruchliwe, pełne oczekiwania – i wspomnień dziewięćdziesiątego siódmego. Rzeka objawia czas. Wraz z wodą nadejdzie moment uroczystego odsłonięcia oblicza, spojrzenia w twarz Powodzianki.
18 IX 2024, Wrocław
Wszędzie worki z piaskiem – od linii torów, na Kościuszki, Skargi, Podwalu, Kuźniczej, Odrzańskiej, na placu Uniwersyteckim. Na Żabiej Ścieżce mieszkańcy Trójkąta budują wały z worków. Studenci przenoszą książki na wyższe piętra – w Archiwum Archidiecezjalnym na Tumskim, na Koszarowej, w Centrum Willego Brandta. Na Hubach, Gaju i w innych wysokich dzielnicach samochody pokryły krawężniki, pobocza i skraje dróg. Nie da się zaparkować.
W „Trzech siostrach”, czyli u Ewy, porządki, wynoszenie śmieci, opróżnianie piwnicy i niższych półek. Wczoraj przywieźli tutaj zielone worki z piaskiem; zastąpiły rząd doniczek, stojący przy elewacji. Siedzimy, pijemy kawę, oglądamy, jak studenci zabezpieczają gmach Uniwersytetu – pokrywają wloty do piwnic czarną folią, przyklejają ją taśmą do elewacji, a potem kładą worki.
Piotr, nauczyciel filozofii, wspomina dziewięćdziesiąty siódmy. Rytuał ostatnich dni. „Woda niesamowicie równa poziom”. Opowiada, że samochody pośrodku ulicy były suche, a te u wylotów – podmyte. Woda pokazuje różnice poziomów, których na co dzień nie umiemy zobaczyć. Wrocław stoi na równym terenie – nie widzimy różnic. Myślę o Bielsku i Krakowie, o tamtejszych powodziach – zawsze wiadomo, kto musi się martwić. Tylko ci w dole. Tu jest inaczej – woda to sprawa wszystkich. Jest równo.
Wieczorem plotka o wyłączeniu wody – nieprawdziwa. Fala jest bardzo blisko; w nocy wodowskaz w Trestnie wskaże ponad sześć metrów. Otwierają poldery w Blizanowicach, między Odrą a Księżem. Uroczy Mokry Dwór przez parę dni będzie odcięty od świata. To ziemie wodnośne, są tam ujęcia wody – stąd pewnie plotka. Zabezpieczamy studzienkę u progu drzwi do piwnicy – okładamy ją folią i dwoma workami piasku, które przywiozłem z plaży w Porcie Węglowym. Uspokajamy nerwy. Mimo późnej pory ulica jest ruchliwa, samochody krążą, niezmordowanie szukając miejsca. Czasem zawyje syrena, słychać też śmigło helikoptera. Kładziemy się, oczekując porannych odczytów.
20 IX 2024, Wrocław
Woda powoli opada, fala przechodzi przez miasto. Uruchomiono punkt, w którym mieszkańcy mogą zwracać worki. Ludzie tłoczą się na bulwarach i mostach, podziwiając żywioł. Potężny prąd niesie gałęzie i pnie, które klinują się w wąskich gardłach, na przykład w Śluzie Piaskowej, i tworzą wściekle huczące wodospady. Jest słoneczne popołudnie, stoję na Wyspie Daliowej, słońce powoli zachodzi za gmach Ossolineum. Zieleń i cegła pęcznieją, nasycone światłem; spieniona, falująca powierzchnia, pod którą biegną wody, lśni i migocze, zachwycając gapiów. Pękają topniejące lody i oto wielka rzeka przeistacza się w płynny jęzor lodowca, huczący alpejski żywioł bijący o nabrzeża stygnącego jeszcze po letnich upałach miasta. Wygnane żywioły poszukują źródeł; fala opada gwałtownie w Jazie świętego Macieja i rodzi wściekłe, ryczące bałwany – w samym środku Wrocławia, pod Tamką, na tle Ossolineum, filologii i Hali Targowej. Miasto wypełnia głos wody, obcy krzyk z głębi.
Człowiek nakłada wodzie granice – reguluje strumienie, wznosi zapory w górach, zabiera gęste lasy, pełne chłonnej zieleni. Rzeka powraca, zagubiona i pozbawiona domu; ryczy, wypędzona ze swoich siedzib, napełnia trwogą miasto i rujnuje ludzkie domostwa. Miasto przyjmuje ją jak dalekiego krewnego, któremu nie sposób odmówić. Otwiera kanały, tamy czy poldery, by woda miała się gdzie położyć, zanim odejdzie w dół kraju. Ludzie uwijają się wokół worków, panicznie skupują wodę, przeparkowują auta, a potem wpatrują się w rzekę. Miasto jest nawiedzone.
Na Biskupinie spotykamy Jacka. Jedzie rowerem w kierunku Strachocina – fotografować, jak zwykle. Jest dobrze poinformowany, przed tygodniem prezentował swojej publice fotografie tam w czasie suszy, olbrzymich, suchych murów, tytanicznych pomników władzy człowieka nad ziemią. Jedziemy i rozmawiamy, mijając żołnierzy, którzy rozłożyli się w Hali Stulecia.
Wczoraj Jacek pojechał na wschodnią obwodnicę, między Siechnice a Łany – tam, gdzie sami zamierzamy się wybrać. Droga wije się teraz pośród zalanych polderów, nić asfaltu przeszywa mętne wody, w których pływają zrozpaczone sarny. Poldery uratowały miasto, obłaskawiły wodę. Wzdłuż drogi i ścieżki, na krawędzi wału, ciągnie się płot, chroniący dzikie zwierzęta przed śmiercią pod kołami. Jacek widział tam martwą sarnę, zaplątaną w siatkę; próbowała uciekać przed falą, wodą wiecznego powrotu. Umarła, złożona w ofierze obcemu wołaniu, zatrważającym krzykom dobywającym się z głębi przyszłości.
21 IX 2024, Wrocław – Warszawa – Bielsko-Biała
(w pociągach)
Rano wysłałem Jonathanowi tekst do korekty: choroba i śmierć ciała politycznego w Rzeczypospolitej szlacheckiej. Za oknem płaty pól i kołdra lasu; wzdłuż nasypu pełne wody rowy. Pod Lewinem wielkie rozlewisko, pochłaniające łąki, pola i magazyny. Milczenie i bezruch, jak gdyby wezbrana ropą ziemia wybuchła, pozostawiając po sobie brudną maź, zniszczenie i posępną ciszę. Na klepisku wojskowe ciężarówki o szerokich chłodnicach – stoją, pozostawione w nieładzie, i świadczą o wyczerpaniu.
We Wrocławiu było inaczej, bajecznie – pospolite ruszenie i szczęśliwy triumf. Miasto odpowiedziało, powstając jak jedno ciało. Ludzie połączyli swe ręce w łańcuchy – książki i cenne zbiory popłynęły z piwnic na wyższe piętra; brzegi puchnących rzek opatrzono wałami z białych worków. Spletliśmy się na chwilę z wielkim kosmicznym cielskiem, zestroiliśmy błędne, szamoczące się dotąd ciała – i kilka dni płynęliśmy w jednym wszechogarniającym strumieniu, nastrojeni przez rzekę i jej wielkie humory. Krótkie objawienie, błysk miasta – wody opadną, za tydzień każdy zapadnie się w swoje małe życie, a z miasta zostanie tyle, ile zachowa pamięć.
Dojeżdżam do Warszawy, wchodzę do Pałacu Staszica. Dziś Festiwal Nauki – najpierw gra, Labirynt Filozoficzny, potem rekonstrukcja XVII-wiecznej dysputy o źródłach polityki: czy miasto istnieje z natury? Zajmuję pokój z tabliczką „Fryderyk Nietzsche” – to maska, którą wybrałem. Czekam w pustym pokoju, w środku Labiryntu. Wreszcie ktoś wchodzi i zadaje pytanie. „Dlaczego ludzie nie ufają nauce?”. Wspaniale, mogę zagrać swą rolę. Opowiadam o arystokratyzmie nauki i resentymencie mas, o moralności panów i niewolników. Potem dysputa. Odgrywam oponenta: sprzeciwiam się twierdzeniu, że miasto istnieje z natury. Dowodzę, że pochodzi z aktu przemocy i umowy społecznej. Przez pół godziny atakuję tezę, której broni respondent, wspierany przez swego protektora, czyli prezesa, prowadzącego dysputę. Publika głosuje za tezą, której się przeciwstawiam.
Wieczorem pociąg do Bielska. Oglądam stare zdjęcia Wrocławia – powódź z 1903 roku. Ludzie brodzą na Przedmieściu Oławskim, pływają łódkami po dziedzińcu nieistniejących dziś koszar na Kępie Mieszczańskiej. Szczególnie urocze są zdjęcia z Piasku i Wyspy Młyńskiej, wtedy gęsto zabudowanych, poprzecinanych wąskimi uliczkami, na przykład Mühlgasse, gdzie piętrzyły się niskie, przygarbione domostwa, garnące się do siebie na małej, ciasnej wyspie opływanej przez wodę.
Przejrzałem dwadzieścia pięć zdjęć; potem wyświetliło się we mnie wspomnienie pierwszej wizyty w mieście. Zupełnie zapomniałem. Przyjechaliśmy z Bielska – rodzice chcieli pokazać mi zoo, przejazdem w Góry Stołowe. Ojciec zabłądził, samochód znalazł się nieoczekiwanie na moście, między czerwonymi, grubymi kratownicami. Wjechaliśmy na wyspę; opadł nas cień górującego nad nią kościoła. Przetoczyliśmy się przez tamten cień jakby przez ucho igielne, po wąskim, przeciętym szynami bruku, wąskimi mostkami na kolejną wyspę i na drugi brzeg Odry, a potem w prawo na Grunwald.
Ten obraz był całkiem ciemny, choć widzę teraz, że wywarł wielkie wrażenie. Miałem siedem czy osiem lat. Nie wracał do mnie, gdy przejeżdżałem rowerem przez Piasek albo zostawiałem go na dziedzińcu wydziału, a nawet wtedy, gdy wszedłem obejrzeć kościół. Tyle lat żyłem w jego cieniu, moje dni obracały się w bezkształtnym i nieostrym mieście, aż przyszła wezbrana rzeka i naświetlenie pamięci. Miasto powstało, nabrało kształtów i barwy; odbija się w huku kaskad, w okrzykach spiętrzonych na jazach. Zatopione miasto, nagle odsłonięte przez biegnący nurt, gwałtowne poruszenie kosmicznego ciała. Objawia je gwiezdne lśnienie na obliczu wód.