Janet Frame


Laguna


 

Podczas odpływu woda jest zasysana z powrotem do portu i z laguny zostaje tylko łacha brudnego szarego piasku, upstrzona kałużami ciemnej morskiej wody. Przy odrobinie szczęścia można w nich znaleźć małą ośmiornicę, pomarańczowy domek kraba lub zatopiony wrak dziecięcej łódeczki. Nad laguną znajduje się most, z którego można spojrzeć w dół, w kałuże, i zobaczyć własne odbicie zlane z morską wodą, szuwarami i kawałkami chmur. A niekiedy nocą przyćmiony i tajemniczy podwodny księżyc.

Wszystko to opowiadała mi babcia, ta z Picton, która potrafiła ciąć giętkie pnącza, znaleźć paproć nerkowatą i wydeptać ścieżkę przez najgęstszy nawet busz. Kiedy zmarła, wszyscy Maorysi z Pa przyszli na jej pogrzeb, bo była ich przyjaciółką, a jej matka maoryską księżniczką, bardzo piękną, jak mówili, która równie zapamiętale kochała, jak i nienawidziła.

Popatrz na lagunę, mawiała babcia. Brudną lagunę pełną dryfującego drewna, wodorostów i krabich szczypiec.  Latem mętną, piaszczystą i śmierdzącą. Pamiętam, jak puszczaliśmy kaczki okrągłymi białymi kamykami, łapaliśmy małe rybki w pobliskiej zatoczce i na brzegu budowaliśmy zamki z piasku; to mój zamek, mówiliśmy, ty będziesz tatą, ja mamą, i będziemy tu mieszkać i łapać kraby i małe rybki, dopóki śmierć nas nie rozłączy.

Lubiłam, gdy babcia opowiadała o lagunie. A kiedy jeździliśmy na wakacje do Picton, gdzie mieszkała, prosiłam, Babciu, opowiedz mi jakąś historię. O Maorysach Pa. O staruszku, który mieszkał w Sounds i za jedynych przyjaciół miał kozę i krowę. O lagunie. A babcia opowiadała mi historie o Sounds, Pa i o sobie, kiedy była młoda. Kiedy jako mała dziewczynka służyła w domach bogatych ludzi. Ale laguna nie miała swojej własnej historii, a jeśli nawet, to babcia nigdy mi jej nie opowiedziała.

– Popatrz na wodę – mawiała. Pełną wodorostów i krabich szczypiec. Ale wiedziałam, że to nie była prawdziwa historia i poznałam ją dopiero, gdy dorosłam. Babcia już wtedy nie żyła, większość starych Maorysów zniknęła z Pa, a o starcu, krowie i kozie nikt już nie pamiętał.

Pojechałam na wakacje do Picton. To była długa podróż pociągiem i cieszyłam się, gdy w końcu zobaczyłam to zielono-niebieskie miasto, które pamiętałam z dzieciństwa, choć oczywiście było jakby mniejsze, drzewa się skurczyły, a wzgórza zmalały.

Zatrzymałam się u wujostwa. Pływałam łodzią wzdłuż portu i jeździłam na pikniki z letniczkami w kwiecistych sukienkach i w kapeluszach przeciwsłonecznych, z dziećmi w kolorowych spódniczkach lub spodenkach khaki, jeśli byli to chłopcy, zwłaszcza ci, którzy mieli ojców w armii. Zabieraliśmy kosze pełne owoców i kanapek, ale nie pomidory, bo pomidory robią się rozmiękłe, chociaż niektórzy takie lubią, i po trzy pensy kieszonkowego na lody. Organizowali wyścigi dla dzieciaków, ale też dla dorosłych, a potem jeden z mężczyzn chodził wkoło i rozrzucał lizaki. Wspaniale się tam bawiłam na piknikach w Sounds z Maorysami, którzy śpiewali i grali na ukulele, ale nie były to prawdziwe maoryskie piosenki, bo śpiewali „You are my sunshine” i „South of the border”. A gdy robiło się ciemno, pary wracały z lasu, motorówki były już gotowe i w drodze powrotnej wszyscy śpiewali, tylko dzieci płakały, bo były zmęczone, spalone słońcem i pogryzione przez meszki. Ludzie narzekali na te piekielne meszki, ale dla dzieciaków to były wspaniałe chwile.

Chyba polubiłam to nowe Picton, nie wiem. Było tam sporo tego, czego wcześniej nie zauważyłam, ale zniknęły inne rzeczy, o których myślałam, że zostaną na zawsze. Nie było dwóch eukaliptusów, które nazywałam dwoma dżentelmenami, albo jeśli nawet były, to nie mogłam ich znaleźć, i ścieżka na Domain Hill też przepadła. Lubiliśmy się tam wspinać, żeby obserwować parowiec przypływający z cieśniny. Rosły tam janowce wplątane w krzaki buszu, ale sam busz nie budził takiego strachu, nawet mimo tajemniczego kapania i niepokojących szelestów, które nigdy nie ustawały.

W mieście widziało się więcej ludzi. To kolej przyciąga tu tylu turystów, powiedziała ciotka. Wszędzie było pełno ludzi, leżeli na plaży spaleni słońcem albo ogorzali od słońca i wiatru, pędzili wokół portu na motorówkach, podobnych do napędzanych łódeczek, które puszczaliśmy w wannie w bożonarodzeniowy poranek. Ludzie surfowali, grali w tenisa, łowili ryby w cieśninie, ćwiczyli na łodziach przed regatami. Wszędzie ludzie.

Ale nie było już babci, żeby mi to wszystko pokazywała i opowiadała historie. A laguna zdawała się brudniejsza niż kiedykolwiek. Popatrz na lagunę, pełną dryfującego drewna, wodorostów i krabich szczypców, mówiła ciotka. Widziałyśmy lagunę z kuchennego okna. Tego dnia oglądałyśmy zdjęcia, jakie śmieszne ubrania nosili ludzie w tamtych czasach. Na werandzie siedzi Babcia i robi na drutach, albo prababcia, maoryska księżniczka z wielkimi brązowymi oczami, w koronkowej sukience, którą kupił jej mąż, ręcznie robiona koronka, powiedziała ciotka, kochał ją, dopóki nie poznał tamtej kobiety z Nelson, mężczyźni są zwariowani, ale myślę, że kobiety jeszcze bardziej.

– Co to za historia? – zapytałam. Znów byłam dzieckiem, Babciu opowiedz mi…

Ciotka uśmiechnęła się. Czasami potrafiła się domyślić.

– Taka, o której piszą w tabloidach, takich jak Truth – odpowiedziała. – Rankiem w dniu tragedii świadek widział oskarżonego itd. itd. Twoja prababcia była morderczynią. Utopiła męża, wepchnęła go do laguny. Pewnie był przypływ, nie wiem. Daliby tytuł „Kobieta z Nelson…” – Zamyśliła się. – I do tego zdjęcia. Ale wtedy ludzie o niczym nie mieli pojęcia, tylko rodzina. Wszyscy myśleli, że za dużo wypił i nie wiedział, co robi.

Ciotka rozsunęła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. Wyglądała jak kobieta z filmu, odwracająca się do okna w chwili pełnej emocji, ale ani ciotka, ani chwila nie były pełne emocji.

– Ciekawa historia – powiedziała.

Ja wolę Dostojewskiego niż Truth.

Woda była brązowa i lśniąca, a po prawej stronie rysował się cień Domain Hill. Na brzegu bawiły się dzieci, mali chłopcy, z nóżkami brudnymi od piasku, puszczali maleńkie okręty wojenne i wiosłowali bosymi stopami w basenie.

– Babcia nigdy mi o tym nie mówiła – powiedziałam.

Ciotka znów się uśmiechnęła i zacytowała: – „Nie opowiada się o tym, co głęboko w sercu, w obawie, że to może być bardzo bolesne”.

A potem zaciągnęła zasłonę w oknie i odwróciła się z powrotem do fotografii.

Czyje to były słowa, ciotki, babci czy może prababci, która uwielbiała białą koronkową sukienkę?

Podczas odpływu nie ma laguny. Jest tylko łacha brudnego, szarego piasku. Pamiętam, jak puszczaliśmy kaczki okrągłymi białymi kamykami, łapaliśmy małe rybki w pobliskiej zatoczce i budowaliśmy zamki z piasku; to mój zamek, mówiliśmy, ty będziesz tatą, ja mamą i będziemy tu mieszkać i łapać kraby i małe rybki, dopóki śmierć nas nie rozłączy…

 

Janet Frame

……………………….

przełożyły
Wioletta Perzanowska
i Rozalia Sasor