Janet Frame


Nagrody


 

Życie jest piekłem, ale przecież istnieją nagrody. A przynajmniej tak nam się wydawało. Wiedzieliśmy o dołach w ziemi, gdzie spoczywają dorośli – już nagrodzeni, ułożeni, wyblakli, choć niegdyś rumienieli jak polne maki. Uczymy się stawać na wyznaczonej krawędzi, gotowi do skoku, zamiast wycofywać się w bezimienny tłum, gdzie ciepło ludzkich ciał łagodzi chłód, a nadchodząca ciemność wydaje się mniej przerażająca. Dlatego uczymy się walczyć o nagrody, marzyć o miejscach na podium, by w odświętnych strojach odbierać medale na czarnych lub złotych wstążkach, książki w oprawie z cielęcej skóry i ozdobne certyfikaty. A nasze twarze, z przyzwyczajenia, rozjaśniają się na widok zdobyczy.

Trafiały mi się nagrody, ale odczuwałam też żal, kiedy nikt nie doceniał moich starań. A działo się tak co roku, gdy Nowozelandzkie Towarzystwo Rolnicze urządzało wystawę w Onui Drill Hall; układałam bukiecik do butonierki – róża z liściem paproci przewiązana rafią – który zgłaszałam na wystawę kwiatową w kategorii „butonierka dla dżentelmena”. Nigdy ich nie wystawiano i nie zdobywały nagrody. Pewnego ranka, zgromadzeni przed budynkiem szkoły, musieliśmy wysłuchać reprymendy bojowo nastawionej kobiety w białym płaszczu, zanim Bertie Dowling zagrał na kotle, byśmy mogli marszowym krokiem wejść do środka. Kobieta miała nam za złe, że tak licznie zgłaszamy swoje prace w kategorii „butonierka”, a przecież jest to sztuka, której arkana nas przerastają i nawet  dorosłym trudno je opanować. – Do tej pory nie udało nam się ustalić – mówiła kobieta – dlaczego dzieci tak chętnie zgłaszają bukiety do butonierki na wystawę kwiatów. – (Bertie Dowling trzymał już uniesione pałeczki, gotów uderzyć w bęben. Opanował tę sztukę do perfekcji; mały, opalony, żylasty chłopiec o stopach długich jak u królika.)

Poczułam niechęć do tej obcej kobiety. Kim była, żeby mi zabraniać układania bukiecików na wystawę kwiatów? Robiłam je wytrwale, jak wspomniałam, co roku, chociaż zawsze, gdy już oddałam swój bukiecik, starannie ułożony w małym pudełku wybłaganym u jubilera, nigdy więcej o nim nie słyszałam. Miałam w sobie tyle determinacji, a tak mało mądrości, że nie rozumiałam, jak daremne były moje wysiłki, chociaż zdawałam sobie sprawę, że gdy rozdawano talenty, nie znalazłam się w gronie tych, którym przypadła umiejętność wykonywania butonierek, które byłyby godne miejsca na stole wystawowym w Drill Hall i zdobywały jedno z trzech najwyższych wyróżnień. 

Wygrałam sześć szylingów i cztery pensy w konkursie kaligraficznym, a że byłam wtedy zakochana w rodzicach, postanowiłam wydać całe sześć szylingów i cztery pensy na porcelanową filiżankę, spodek i talerzyk dla mamy; choć miałam także słabość do batoników Sante, żelków i czekoladowych rybek z różowym, ciągnącym się nadzieniem wypełnionym bąbelkami. Kiedy wręczyłam mamie filiżankę, spodek i talerzyk z najlepszej porcelany, powiedziała: – Nie trzeba było – a następnie starannie owinęła komplet i schowała go do kredensu razem z innymi naczyniami, których nigdy nie używaliśmy, nawet z okazji przyjęcia na powitanie Nowego Roku, takimi jak sosjerka, maleńki dzbanuszek na śmietankę z obrazkiem holenderskiej dziewczynki czy półmiski z wizerunkiem piejącego koguta. Potem mama zamknęła drzwi na klucz i nigdy nie widziałam, żeby używała tej filiżanki, spodka i talerzyka. A przecież, jak zapewnił mnie sprzedawca w sklepie Peak, była to najlepsza porcelana. Mama zawsze mówiła, że trzyma ten komplet na lepsze czasy, kiedy naprawdę będzie mogła go użyć – pijąc z filiżanki, opierając srebrną łyżeczkę na spodku, kosztując widelczykiem marmurkową babkę na talerzyku.

Choć wtedy nie potrafiłam dostrzec różnicy między używaniem czegoś a używaniem naprawdę, najwyraźniej istniała ona i była znacząca – tak ważna, że mama aż do śmierci nie zdążyła użyć, naprawdę użyć, mojego prezentu dla niej za całe sześć szylingów i cztery pensy .

Kolejną nagrodę dostałam za wiersz, który ujawniał zarówno mój brak wiedzy naukowej, jak i wzruszającą niewiarę w zmiany, a kończył się wersami:

I póki niebo nie spadnie z góry,

będę kochała te cuda natury.

Wujek Ted z mojej ulubionej stacji radiowej w Christchurch przeczytał mój wiersz na antenie – pomiędzy nagraniem z „Dziadka do orzechów”, „Walcem kwiatów” a piątym odcinkiem „Dawid i Dawn w Krainie Baśni”. Dwa dni później otrzymałam pocztą przekaz na dziesięć szylingów, z których część wydałam na – nie w pełni zadowalający mnie – pamiętnik i zestaw do druku John Bull, którego używałam do drukowania swojego imienia, niegrzecznych rymowanek i wyzwisk pod adresem reszty rodziny do czasu, aż wysechł atrament na granatowej poduszce stemplowej. Resztę oszczędzałam w skarbonce banku pocztowego, którą można było otworzyć tylko na poczcie. Włamałam się do niej kuchennym nożem, gdy rozpadł się mój czepek kąpielowy, a było wciąż na tyle ciepło, żeby pływać.

Nagrody. Pojawiały się niespodziewanie lub czekałam na nie z niecierpliwością pod koniec roku szkolnego, kiedy to dostawałam jedną lub dwie, czasem trzy książki, z wypisanym na wyklejce szkolnym mottem: Uczymy się z pasją, a poniżej, drobnym pismem wychowawczyni, szczegółowe uzasadnienie przyznania mi nagrody. Uzasadnienie było konieczne, bo żadna szkoła nie wpadła jeszcze na pomysł rozdawania nagród losowo, na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy” – tak jak robiła to mama w chwilach irytacji, gdy zamęczaliśmy ją prośbami o rodzynki, daktyle lub czekoladowe ciasteczka. Nazbierałem całe mnóstwo książek: „Wyspa skarbów”, „Silas Marner”, „Emma”, „Poezje” Longfellowa – z chwytającym za serce obrazem Hiawathy niosącego Minnehahę przez rzekę:

Przez szerokie i wzburzone rzeki

Niósł w ramionach swą ukochaną.

„Indie” z kolorowymi ilustracjami, „Chłopcy i dziewczęta, którzy stali się sławni”, a podczas wojny, gdy książek było mało – zatęchły i poplamiony tom wierszy o kwiatach, stodołach i tłoczniach wina, drukowany wysoką, ciemną czcionką, w której każda wielka litera zdawała się skrywać węża.

Nagrody. Nie wszyscy je dostawali. Dotty Baker z wiecznie tłustymi włosami nigdy nie zdobyła nagrody. Maud Gray, która z trudem czytała na głos nawet proste zdania, też nie otrzymywała nagród. Maud Gray! Była największym tłumokiem w klasie; wszyscy nauczyciele się z niej naśmiewali, a większość uczniów, w tym również ja, brała z nich przykład. Jej oczy były kruche i brązowe, jak popękane łupiny żołędzi, a cera blada i nieświeża niczym skwaśniałe mleko.  

Po latach odwiedziłam Onui. Spacerowałam główną ulicą, przygnębiona, w deszczu, ubrana w stary, poplamiony płaszcz gabardynowy i niemodne ciuchy, a choć miałam dwadzieścia pięć lat czułam się jak zagubiona nastolatka. Po drugiej stronie ulicy, tuż za klombem maków, zauważyłam dwie piękne kobiety pchające wózki. Ich dumny chód był tak charakterystyczny, że próbowałam sobie przypomnieć, kiedy i gdzie widziałam już tę triumfalną paradę zwycięzców. I wtedy uświadomiłam sobie, że co roku w ten sam sposób wchodziłam na podium, żeby odebrać nagrody. Dotty Baker, Maud Gray! Gdy mijały mnie ze swoimi skarbami – otulonymi, pikowanymi, haftowanymi – rozpaczliwie usiłowałam potwierdzić swoją wyższość, szepcząc: – Zrzynałaś na historii, nie potrafiłaś nauczyć się wiersza na pamięć, twoje nazwisko nigdy nie pojawiło się w gazecie… nie pisali o tobie najlepsza z geometrii, francuskiego, angielskiego, historii…

Uśmiechnęły się do mnie, a ja odwzajemniłam ich uśmiech. Każda z nas miała swoje miejsce w naszym wspólnym dole. Deszcz rzęsiście padał na klomb zgniecionych maków, który nas rozdzielał.

A jednak delikatność i dystans tych dwóch kobiet były niezaprzeczalne; z zazdrością patrzyłam na ich elegancie płaszcze, gdy kroczyły – wybranki miłości – po specjalnie dla nich zarezerwowanej stronie świata. Ale… nagrody. One nigdy nie zdobywały nagród. Moją jedyną przewagą były nagrody – ich wyliczanie, przywoływanie w pamięci.

Pisałam do gazetki dla dzieci, wysyłając wiersze, za które przyznawano mi dziesięć, pięć lub trzy punkty. Kiedy uzbierałam sto punktów, otrzymałam zwyczajową nagrodę – dwie gwinee. Za jedną gwineę ojciec kupił mi rakietę tenisową, jak to ujął, „okazyjnie”, ale kiedy mi ją pokazał, przeraziłam się, odkrywając, że naciąg był czarny zamiast białego, a nazwa zupełnie mi obca – Double Duke. Poczułam się najbardziej samotną osobą na świecie ze swoją czarną rakietą Double Duke. Jak ojciec mógł nie wiedzieć, że wszystkie dziewczyny w szkole miały Vantage z białym naciągiem? Ach, wystarczająco smutne było już to, że w domu mieliśmy stary radioodbiornik o nazwie, której nikt nie znał, i z tak małą liczbą lamp w porównaniu do innych modeli. W szkole pytali: – Masz radio w domu? Ile ma lamp?Prestiż posiadania rzeczy miał ogromne znaczenie, a rakieta tenisowa o dziwnej nazwie i na dodatek z czarnymi, groteskowymi żyłkami była prawdziwą karą. Wstydziłam się jej tak bardzo, że rzadko jej używałam.

Za moją drugą gwineę z gazetki miałam nieoczekiwane szczęście zostać wybraną przez Hessie Sutton – kobietę mieszkającą kilka domów dalej – na jej uczennicę gry na fortepianie, i to po obniżonej stawce. W każdy wtorek i piątek po szkole rościłam sobie prawo do spędzania godziny z Hessie Sutton w bawialni jej domu, gdzie mieszkała ze swoją matką i białą, hałaśliwą papugą, której nieustanne wrzaski były powodem skarg napływających do miejscowej gazety. W przestronnej bawialni, wyłożonej dywanem, lśniły półkoliste okna, a fortepian wydawał cudownie czyste dźwięki, gdy klawisze zapadały się w zieloną wyściółkę i sprężyście z niej wyskakiwały. Dźwięki wypełniały mnie poczuciem luksusu i nieskazitelnej czystości; każda nuta pojawiała się odważnie, mlecznobiała i wibrująca, i wlewała się we mnie aż po samą szyję. Przełykałam ślinę. Lubiłam fortepian Hessie Sutton. W domu nie mieliśmy żadnego. Raz w tygodniu chodziłam poćwiczyć do ciotki na starym pianinie z mydlano-żółtymi klawiszami, które się zacinały, a dolna lub górna część każdego dźwięku była zniekształcona do tego stopnia, że poszczególne nuty wydobywały się osłabione, chore, kalekie i sztywne.  

– Pamiętaj, że nie wolno ci obgryzać paznokci – upomniała mnie Hessie Sutton. – Nie będziesz mogła grać na fortepianie, jeśli będziesz je obgryzać! – To był pierwszy znak ostrzegawczy, że Hessie Sutton jest wścibska. Zacisnęłam pięści, ukrywając paznokcie.

– Uczę się grać na fortepianie, a ty? – chwaliłam się w szkole. Dolly Baker, Maud Gray i inne dziewczyny też się uczyły, ale w większości były w tym jak surowe ciasto – brakowało im ciepła, lekkości, złotego wykończenia. W zimne czerwcowe dni, gdy odbywał się w szkole festiwal muzyczny, siedzieliśmy smutni w auli, z płaszczami na kolanach, słuchając „Marche Militaire” granego przez szkolnych adeptów dentystyki i stolarki. 

Mój pierwszy utwór nosił tytuł „Puk”. Kiedy poszłam do księgarni, żeby kupić nuty na kredyt, obsługiwał mnie rudowłosy chłopak; jego policzki pokrył rumieniec rdzawy, jak liście szczawiu jesienią, gdy musiał udać się do małego pokoju na zapleczu i zapytać rodziców, czy może mi sprzedać nuty, skoro nasz rachunek nie został jeszcze opłacony. Wracając do domu z „Pukiem”, spotkałam Hessie Sutton, podekscytowana, uśmiechnęłam się do niej nieśmiało, ale kiedy Hessie zerknęła na mój pakunek z nutami, które były tylko częściowo owinięte, i obdarzyła mnie uśmiechem pełnym wyrozumiałości, moja twarz pociemniała w gniewnym grymasie. Jak śmiała mnie przejrzeć i odkryć moją radość! Jak ona mogła! Jak ja jej nienawidziłam!

Tamtego popołudnia, kiedy przyszłam na lekcję, spotęgowała moje uczucie wstydu. – Widziałam cię. – Rzuciła się na mnie, ledwo weszłam do pokoju. – Widziałam cię – powtórzyła, niczym detektyw przedstawiający dowody – kiedy wracałaś do domu ze swoją nową partyturą. Domyślam się, jak bardzo byłaś przejęta!

– Ani trochę. – odparłam ponuro.

– Właśnie że byłaś – upierała się Hessie Sutton. – Miałaś to wypisane na twarzy! Widziałam!

Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak triumfowała, jakby moje chwilowe zachowanie miało udowodnić, że żyję w kłamstwie. Dlaczego trąbiła triumfalnie, niczym żołnierz, który przyniósł złoty róg z podziemnego świata jako dowód tajemnych eskapad dwunastu tańczących księżniczek? Nie sądziłam, że ludzkie czyny to tajemnice, które z takim trudem udaje się odkryć.

– Wiem, że tak było, wiem! – powtarzała Hessie Sutton, gdy siadałam, żeby zagrać „Puka”.

Od tamtego dnia lekcje muzyki przestały mnie cieszyć. Miałam dosyć bycia szpiegowaną. Ludzie patrzyli na mnie uważnie i mówili: – Nabiera kobiecych kształtów, rośnie, spójrz na jej włosy, czyż to nie jest podbródek Grace? A ten uśmiech? Od razu widać, po kim!

Sami widzicie, byłam tylko kopią. Nic nie należało do mnie, nawet moje własne ciało, a teraz jeszcze Hessie Sutton obnażała moje uczucia swoimi szpiegowskimi metodami. Dlaczego ludzie mieli taką potrzebę, by rościć sobie prawo do innych? Czy bali się, że komornik zapuka do ich własnych drzwi? Przestałam uczyć się gry na fortepianie. Byłam zrozpaczona. Nawet nagrody nie były już tarczą ochronną. Pomimo książek oprawionych w skórę, ozdobnych certyfikatów, najlepszego wypracowania ze szkolnej wycieczki do młyna, wyróżnień w gazetce dla dzieci, byłam atakowana przez ludzi, którzy chcieli odebrać mi moje nagrody.

A teraz leżę w dole, ułożona, wyblakła, ograbiona ze wszystkich trofeów, a pod każdym ludzkim niebem wciąż krążą wrony, nurkują i zataczają kręgi, rozszarpując, rozszarpując łupy po zmarłych.

 

Janet Frame

……………………….

przełożyła Wioletta Perzanowska