Gott ist tot,
ale statystyka
ma się dobrze


 

Kaj chciał się przeżegnać, zmówić pacierz,
lecz w żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł słów „Ojcze nasz”
i przychodziła
mu na myśl tylko tabliczka mnożenia.

Hans Christian Andersen,
„Królowa śniegu”

 

 

Nikt nie rodzi się numerem… lecz zanim do tego przejdę, zapewne chcieliby państwo wiedzieć, czego się spodziewać po eseju; złożony więc został w 38% z refleksji natury ogólnej, w 34% z refleksji natury szczegółowej, w 18% z cytatów – przy czym ponad połowa tychże to jeden cytat – oraz w 10% z zapychaczy innej maści.

 

Nikt nie rodzi się numerem ani nikt się nim z własnej woli nie staje i można by spytać, co z tego? Kogo obchodzi własna czy nie własna wola, skoro już mowa o matematycznej precyzji? W matematyce nie istnieje wola. Do matematyki uciekamy, by zaszyć się przed wolą, własną i nie własną, kapryśną, przemożną lub przeciwnie, słabą, zbyt słabą wolą, obłąkaną wolą sprzeczną wewnętrznie. Kiedyś uciekano przed nią do Boga i przez jakiś czas można było liczyć na schronienie, lecz czas się skończył w XX wieku. Odtąd rozsądniej jest liczyć na statystykę.

 

Niezależnie od opcji politycznej, jakiej przyklaskują, ludzie powołują się na statystykę chcąc udowodnić swe racje, a ona niczym stary, dobry Absolut, wspiera tych, którzy wystarczająco mocno weń wierzą bądź tylko wzywają z imienia. Skuteczniejsza od Boga na wojnie, bardziej profesjonalna niż mistrzowie karykatur, namacalna i klarowna, jest niczym Gott mit uns, zawsze po „słusznej” stronie. Mogłabym napisać teraz, że w Europie jako pierwsi zachłysnęli się matematyką Pitagorejczycy, później coś-tam-coś-tam, a po zwrocie pozytywistycznym poszło z górki, co wszyscy wiemy, ale chyba nie jestem tu po to, by od nowa opowiadać historię ludzkości. Po prostu opiszę, dlaczego jest paradoksalna.

 

Co zamierzano osiągnąć: uchwycić rzeczywistość – poprzez liczbę.

 

Co zdołano osiągnąć: oddalić się od rzeczywistości – poprzez liczbę.

 

Jakiś czas temu musiałam zapamiętać szereg liczb, głównie ofiar Holokaustu, masowych egzekucji Einsatzgruppen, wybranych transportów do Auschwitz, deportowanych stąd i stamtąd – konkretnie, ilu ich było, ilu wywieziono, ilu zarejestrowano, ilu zamordowano od razu, ilu zmarło później – pojemność i powierzchnię komór gazowych, prowizorycznych komór również… i tak dalej. W czym rzecz? Pracowałam wówczas w korporacji, gdzie skądinąd wymagano znajomości całych tabelek liczb, a chcąc zmienić pracę na lepszą, bardziej ludzką, sensowną, wkuwałam inne tabelki. Seria więźniarska A. Seria więźniarska B. Pewnej soboty, po kilkunastu godzinach nauki, spojrzałam na notatki z myślą: przecież nie o to w tym chodzi, a myśl przecież nie o to w tym chodzi nie była myślą, lecz gniewem przyobleczonym w słowa. Gniew to kanał łączności z rzeczywistością, ze zbuntowaną rzeczywistością, ze światem krzyczącym, że wcale nie jest liczbą, że to stare pomówienie, które nie wiedzieć czemu wciąż znajduje poklask.

 

A ludzie naprawdę pytają: ile? Ludzie zawsze pytają: ile? Pytającemu odpowiadam w jego języku, to jest po hiszpańsku, że tyle a tyle – i w myślach dodaję obraźliwe gilipollas. O co mnie jeszcze spytasz, gilipollas? Ile razy sam umrzesz, gilipollas? Czy lżej ci z tym, że tylko raz? To tak, jakbyś mniej umarł… gilipollas?

 

Uprzedzam, że słowniki nie oddają soczystości zawartej w słowie gilipollas.

 

Dygresja 1. Madrycka formacja Def Con Dos wyraziła się jasno w piosence „Gilipollas no tiene traducción” („Gilipollas nie da się przetłumaczyć”), stąd zamiast tłumaczenia więcej powie wtręt na kształt miejskiej legendy: Baltasar Gil Imón de la Mota, minister finansów Filipa III, uważany przez hiszpańskiego króla za jedną z najlepiej wykształconych osób w kraju, do historii przeszedł jako dureń. Wiąże się to z trzema córkami ministra, które miały pokazać się publicznie zbyt wydekoltowane jak na obowiązujące przepisy, wobec czego Gil przykazał im ubierać się jak mniszki, po czym szukał dla nich kandydatów na męża. Bez rezultatu. Na spotkaniach towarzyskich mawiano, że przyszedł Gil y sus pollas (Gil z córkami), gdyż polla znaczyło wtedy córka, a nie, jak dziś, męski narząd płciowy.

 

Raz tylko pracując ugryzłam się w język i to nie przy gilipollas – jego używam po godzinach – a przy oczywistej dość sentencji: violencia no tiene género, to znaczy przemoc nie zależy od płci (dosłownie jej nie ma). Na terenie byłego Frauenlager opowiadam o brutalności strażniczek i więźniarek funkcyjnych, o masakrze w podobozie Budy, gdzie kobiety – nie na rozkaz, a z własnej inicjatywy – zabijały inne kobiety za pomocą kijów, drągów, pałek i siekier (później wartownicy otworzyli ogień i ogółem zmarło ok. 90 więźniarek). Nie cytuję wtedy komendanta Hössa, ani zresztą żadnego nazisty, wystarczy że sama pamiętam, jak z właściwą sobie przewrotną naiwnością pisał: Do dziś mam przed oczami rzeź w Budach. Nie przypuszczam, żeby mężczyźni byli zdolni do takiego bestialstwa, aby móc postąpić tak jak „zielone” więźniarki, które mordowały francuskie Żydówki; rozrywały je, zabijały siekierami, dusiły. To było straszne[1]. Poruszony ludobójca. Trudno to skomentować. Poza takimi obrazkami opowiadam o samopomocy, naturalnie. O szerokim spektrum dylematów i zachowań, o historiach, które pokazują, że świat nie jest czarno-biały, a przemoc to nie rzecz męska, to rzecz ludzka, nawet nie zwierzęca, i właśnie dlatego przeraża tak bardzo. Niektóre osoby – głównie młode Hiszpanki – wydają się zawiedzione. Zawiedzione po raz pierwszy tym, co mówię i zawiedzione po raz drugi tym, czego nie mówię, ponieważ gryzę się w język przy violencia no tiene género. Ubieram tę oczywistość w inne słowa, by nie wpaść w pułapkę. Jaką?

 

Violencia no tiene género to hasło wywoławcze prawicowej partii VOX, choć więc logicznie ze stwierdzenia violencia no tiene género nie wynika nic, poza sensem zawartym w zdaniu, na mocy ułomnej praktyki politycznej wynikają jednak z niego dwie rzeczy:

 

(a) przemoc nie ma płci, ale coś innego tak, mianowicie korzenie, i nie są nimi korzenie hiszpańskie, lecz imigranckie (tak wygląda wnioskowanie à la VOX);

(b) kto posługuje się zawłaszczonym przez VOX hasłem violencia no tiene género przypuszczalnie akceptuje cały oferowany przezeń pakiet światopoglądowy (tak wygląda polityczna praksis).

 

Gdybym powiedziała violencia no tiene género, młode Hiszpanki czułyby się – zgodnie z (b) – mniej zawiedzione, już by mnie miały, szczelnie zapakowaną w znienawidzonym ideologicznym pudełku, już mogłyby niczego sobie nie robić – usprawiedliwione poprawnością polityczną – z rzeczy, które powiedziałam wcześniej; przecież największy nawet antyklerykał – pomyślmy o Leninie czy Robespierze – nie podważa twierdzenia, iż trochę kwasu ma moc zakwasić całe ciasto (Ga 5, 9).

 

Zastanawiam się, gdzie tkwi dalej posunięta przewrotna naiwność… i nie wiem. Czy tam, gdzie zawłaszcza się twierdzenia oczywiste – jedno o równości płci, drugie o braku płciowej determinacji przemocy (notabene oba zgodne ze sobą) – by wykorzystać je na korzyść niewynikającego z nich logicznie pakietu ideologicznego? Czy tam, gdzie wystarczy wskazać jedno zawłaszczone twierdzenie, by zdyskwalifikować rozmówcę jako politycznego wroga?

 

Dygresja 2. Nie spotykaj się z politykami, bo wcześniej czy później wstyd ci przyniosą, radzi jedno z akslopijskich porzekadeł ludowych (zob. moje juwenilium), które mówi skrótowo tylko o politykach – analiza etymologiczna akslopijskiego słowa kytilop, czyli polityk, wskazuje, że dotyczy ono wszelkich aktywistów i osób politycznie zaangażowanych – co koresponduje z sentencją akslopijskich bossów narkotykowych: nie wciągaj i nie bądź wciągany.

 

Pułapka jest możliwa dzięki tertium non datur (zob. mój poprzedni esej), grzechowi założycielskiemu wszelkich symplifikacji – a to na nich wspiera się gros aktów przemocy – czyli symplifikacji, które zwykły sięgać po statystykę jako swe ulubione narzędzie.

 

Statystyka służy mi tu za symbol liczbowego ujmowania życia – swoistej władzy-wiedzy, wywodzi się przecież ze starożytnych spisów ludności (łac. status – państwo) – ujmowania, które niekoniecznie jest błędne. Niech będzie nawet diabelsko rzetelne, choć i to wydaje się aktem wiary. Począwszy od problemów wpisanych w mechanizm sporządzania statystyk (np. związanych ze skalą Likerta), przez kompetencje badaczy, aż po najbardziej dyskusyjną kwestię, czyli interpretację danych, można by wszystkie te komplikacje wypunktować i omówić w osobnej, pedantycznie wyczerpującej publikacji, ale znów nie o to chodzi. Nie o to, że w jakimś punkcie pojawia się błąd.

 

Dygresja 3. Za przykład unaoczniający, że krytyka nie zawsze polega na szukaniu błędów, niech posłuży antyfilozofia, która nie odrzuca twierdzeń filozofii głosząc, iż są nieprawdziwe. Wówczas grałaby wciąż jeszcze na filozoficznej szachownicy, gdzie pola mogą być tylko białe lub czarne; dla niej tymczasem fałsz nie jest argumentem przeciw, prawda nie jest argumentem za – problem tkwi tam, gdzie szachownica się kończy: w fundamentalnej nieuczciwości zero-jedynkowego opisu świata, która – przypuszczać można – wyrasta ze strachu przez jego kolorytem. Antyfilozof Wittgenstein dixit: Tezy i pytania, jakie formułowano w kwestiach filozoficznych, są w większości nie fałszywe, lecz niedorzeczne[2].

 

Nawet najrzetelniej sporządzona statystyka nie daje zrozumienia rzeczywistości, lecz sprowadza ją do przeliczeń, nad którymi, swoją drogą, świetnie można się bawić tudzież odpocząć od swojego życia i samej siebie. Ależ kapitalne to były czasy – od matematyki w szkole podstawowej przez wszystkie szkoły aż po logikę na studiach – czasy spędzone nad rachunkami, w których finalnie wszystko się zgadza, po czym człowiek zamykał książkę do matematyki czy logiki i wracał do życia, gdzie znów nic się nie zgadza… i chociaż ani o milimetr nie pokonał egzystencjalnego bagna, w którym jak był, tak pozostał, to przynajmniej poczuł się lepiej. Ze wszystkich problemów chociaż te matematyczne zostały rozwiązane. Tak czy inaczej, nie uprawiam pisaniny podszytej resentymentem; matematykę, owszem, uwielbiałam za to właśnie, że odrywała od życia. Istnieją terapie poprzez sztukę. Sądzę, że matematyka sprawdziłaby się w tej roli nie gorzej.

 

A widzisz, liczby jednak pomagają – upomina mnie fantomowy rozmówca – oczywiście, odpowiadam, że pomagają… wystarczy na cztery sekundy przenieść wzrok z albumu Lili Jakob (znanego też jako „Album Auschwitz”) na twarz przewodniczki mówiącej o liczbach; to uspokaja, oczy zwiedzających robią się mniej wilgotne. W takich sytuacjach myślę, że warto się było uczyć tabelek – pomimo że nie chodzi o nie – gdyż odrywają od rzeczywistości już nie tylko mnie samą, ale trzydzieści osób słuchających mej narracji – a historia jest rzeczywistością w czasie przeszłym – którą inaczej trudno znieść.

 

Można za Durkheimem badać fakty społeczne jak rzeczy[3] albo za Spinozą czyny i popędy ludzkie tak samo, jak gdyby chodziło o linie, płaszczyzny albo ciała[4] i na tym właśnie polega redukcja homogeniczna, o której wspominał Bataille. Tymczasem poza homogenicznością – poza szachownicą – rozciąga się bezmiar tego, co heterogeniczne, nieprzeliczalne, nieujmowalne pojęciowo, czego nie sposób badać jak rzecz, gdyż z istoty nic nie łączy go z rzeczą. Takie elementy, jak pisał Bataille, zostały (…) wykluczone z pola zainteresowań nauki – o elementach heterogenicznych jako takich nauka z zasady nie może nic wiedzieć. Kiedy zmuszona jest stwierdzać istnienie faktów, które nie podlegają redukcji – faktów, których z natury nie sposób pogodzić z homogenicznością nauki, podobnie jak, dajmy na to, urodzonych zbrodniarzy nie da się pogodzić z porządkiem społecznym – wówczas nauka traci możliwość satysfakcji funkcjonalnej[5]. Na marginesie, gilipollas to też zjawisko heterogeniczne.

 

Myśląc jak Spinoza o liniach i płaszczyznach zastanawiano się kiedyś, ilu Żydów mogło się zmieścić w jedwabieńskiej stodole… i czy na pewno 1600? Zadanie z geometrii. Co, jeśli nie aż tylu? Mniej zostali spaleni?

 

Jeśli jest ich mniej, ich cierpienie jest mniejsze – to absurdalnie sugestywne podejście, do którego nikt minimalnie rozsądny by się nie przyznał, przenika szereg współczesnych -izmów – mniej jest w statystykach maltretowanych mężczyzn niż maltretowanych kobiet, więc problem tych pierwszych przedstawia się jako mniejszy.

 

Z dehumanizacją już tak to jest, że potrzebuje bardzo silnych przesłanek ontologicznych. Mam na myśli realizm w sporze o uniwersalia – nawet jeśli dawno wyszedł z mody realizm Platona, pozostaje ten Arystotelesa – czyli stanowisko głoszące, że na przykład powszechnik „kobieta” nie jest tylko słowem oznaczającym zbiór indywiduów płci żeńskiej, ale faktycznie istniejącą grupą, rzec można, podmiotem zbiorowym. Silnych przesłanek ontologicznych dowodzą niekiedy filozofowie, jednak przez większość śmiertelników są przyjmowane na wiarę – jak z istnieniem Boga, którego dowodzić można, choć nie trzeba, gdyż dowody przekonają tylko wierzących – co, przechodząc z filozofii do socjologii, ma miejsce tam, gdzie traktuje się „kobiety” jako „grupę społeczną”. Socjologia mniema, że spór o uniwersalia to nie jej problem, co bierze się stąd, iż od swych początków bazuje na akceptacji ontologicznego realizmu – nawet jeśli nie w teorii, to w praktyce – inaczej jako nauka byłaby niemożliwa. Pozostaje więc nauką mocno wierzącą.

 

Dygresja 4. Definicje „grupy społecznej”, którymi nie będę tu zanudzać, zwykle wskazują takie czynniki jak poczucie więzi czy wspólny interes. Zastanawiając się nad tym, czy kobiety to grupa społeczna, myślę o swoich przyjaciółkach, z którymi „wspólny interes” polegałby na mile spędzonym czasie; myślę o koleżankach z pracy, w których przypadku chodziłoby o dobrą atmosferę, warunki pracy i jej stawki; o sąsiadkach też myślę, że ewidentnie nasz wspólny interes tkwi w tym, by okolica była bezpieczna i zadbana. Chwilę, chwilę… a mężczyzn to nie dotyczy? Przyjaciół? Kolegów z pracy? Sąsiadów? Więc jaki mam „wspólny interes” z kobietami jako takimi? Może prawo do aborcji – powie mój fantomowy rozmówca – ale czy ono nie jest w interesie tak samo kobiet (zresztą nie każdej), jak i mężczyzn (też nie wszystkich)?

 

Małe podsumowanie:

 

Ontologiczny realizm nie musi prowadzić do dehumanizacji, niemniej tam, gdzie dehumanizacja faktycznie występuje, znajduje oparcie w ontologicznym realizmie. Politycy – w szerokim znaczeniu kytilopes – jeszcze przed socjologami rozstrzygnęli spór o uniwersalia, mianowicie w taki sposób, by permanentnie odtwarzać dychotomię wróg-przyjaciel. A gdyby tak zawiesić myślenie w kategoriach zbiorowych? Wtedy okaże się, że nie posiadam innych wrogów niż pojedynczą osobę, która może kiedyś zaszła mi za skórę.

 

Dygresja 5, cytat. Z rozkazu Reichsführera SS z 16.12.1942 r. – Tgb. Nr I 2652/42 Ad./RF/V- Cyganie-mieszańcy, Cyganie-Romowie oraz członkowie szczepów cygańskich pochodzenia bałkańskiego o nieniemieckiej krwi mają zostać wybrani zgodnie z określonymi wytycznymi i po przeprowadzeniu kilkutygodniowej akcji skierowani do obozu koncentracyjnego. Osoby te dalej będą określone krótko jako „osoby cygańskie”[6].

 

Czy ludzie nie byliby mniej skorzy do zabijania innych, gdyby patrzyli na Jasia i Małgosię jak na tego oto Jasia i tę oto Małgosię, a nie jak na zarubrykowanych Niemców, Polaków, „osoby cygańskie”, osoby siakie i owakie, zamknięte we własnej kategorii, w rubryce, którą można zaznaczyć Shift+A i nacisnąć Delete? Brzmieć to może naiwnie tylko jeśli zapomnimy, ile lat naziści poświęcili na wykreowanie obrazu „Żyda”. Bez wielkiej rasistowskiej narracji jakiś Hans widziałby w jakiejś Sarze po prostu Sarę zamiast „Żydówki” będącej „śmiertelnym wrogiem”.

 

Duże podsumowanie:

 

Statystyka może pokazywać, że po przemoc sięga większa liczba mężczyzn niż kobiet, z czego osoby głęboko zaangażowane wysuną wniosek, że przemoc to rzecz męska. Historia tymczasem podpowie, że jeśli patrzymy na jedną przemoc, odwracamy oczy od innej. Głupio mi z tym, ale czyniłam podobnie, kończąc oprowadzanie większości grup opowiadaniem o wyzwoleniu obozu i podsumowaniem Holokaustu. Nie mam obowiązku wchodzić w szczegóły powojennych losów tego miejsca, tym bardziej że ludzie przede mną już tylko rozpaczliwie wyglądają toalety – wiadomo, że Sowieci wykorzystali teren zgodnie z własnym widzimisię – ale czy nie aprobuję wówczas założenia, że nie każda śmierć jest obowiązkowa na lekcji historii?

 

Dopiero czytając u Henryka Wańka, którego babcia trafiła do powojennego obozu w Oświęcimiu – obozu jakoby dla jeńców niemieckich, renegatów, volksdeutschów, zdrajców, ale też – i przede wszystkim – dowolnych ofiar, o które w powojennym bałaganie nietrudno[7] – czytając więc u Wańka skrawki historii rodzinnej dotarło do mnie, że robię to samo: opowiadaniem o jednej przemocy wypieram inną przemoc już i tak wypartą, zapomnianą, zapodzianą gdzieś w archiwach wywiezionych do Rosji w ślad za tysiącami cywili wysłanych z Oświęcimia na Syberię. Teraz już konsekwentnie dodaję minutę o cywilach zmarłych tu po wojnie – by ponad milion zamordowanych przez nazistów nie przytłoczył kilkunastu dziesiątek osób, o których trudno czegoś się dowiedzieć nawet w Oświęcimiu – i jednocześnie myślę o wszystkich poprzednich grupach, którym tego nie powiedziałam. A przecież ten temat – w zaledwie kilku publikacjach, w których się pojawia – nie przekracza jednej strony. Skąd ludzie z Hiszpanii i Ameryki Łacińskiej mieliby o nim wiedzieć?

 

Pisałam już, że ludzie pragną poznać świat poprzez liczby – czy nie jest to wyrazem archaicznie religijnego dążenia do uchwycenia całej rzeczywistości, uchwycenia gestem w równym stopniu nieskończonym, co i niemożliwym?… – a liczby im ten świat przysłaniają; dlatego większą wartość poznawczą ma powieść autobiograficzna niż raport statystyczny, a wspomnienia tych, którzy przeżyli obozy – nawet gdy mieszają im się fakty – więcej warte są niż wyliczanie, ilu zmarłych „zawiera się” w jednym kilogramie prochów.

 

Pisałam już także o -izmach – mam déjà vu – którym trzeba przyznać, że miewają szlachetne początki. Najpierw chodziło o człowieka, po czym ktoś zapytał: właściwie o ilu ludziach mówimy? Na tym można by skończyć, ale się nie skończy, nic co ludzkie się tak po prostu nie kończy. Tam, gdzie geometria widziałaby punkt, kropkę, koniec, znajduje się czarna dziura, która wciąga nieskończenie.

 

By sprawdzić, jak brzmi zakończenie mroźnie doszczętne, wybierz 1.

Żeby sięgnąć po zakończenie niemodnie jesienne, wybierz 2.

Po zakończenie optymistycznie wiosenne przejdź do 3.

 

[1]

Kto odpowiada za śmierć tysiąca zostanie – załóżmy, że zostanie – skazany na tę samą karę, jaką otrzymałby zabójca 999 ludzi, co sprawia, że odebranie jednego życia nie ma w tym przypadku znaczenia. Ani dla mordercy, ani dla wymiaru sprawiedliwości. Tylko stwierdzam. Co można z tym zrobić? Chyba nic. Tu nie działa matematyka, której problemy dają się rozwiązać (z grubsza). Iluzją jest niestety to, że życie pojedynczego człowieka przedstawia wartość: między jego byciem a nie byciem wartością rozgrywa się stan wyjątkowy, po którym prochy ludzkie są księgowane, włączane w rubryki, przeliczane na procenty… a czy po to umierał Bóg, by człowiek wciąż był tylko marnym prochem?…

 

[2]

Pytają mnie gilipollas, ilu ludzi umierało w komorze gazowej, a ja mam ochotę odpowiedzieć, że za każdym razem umierała jedna osoba. Człowiek był sam, nieważne jak ścieśniony, wtulony czy przygnieciony przez innych, sam walczył o powietrze i sam tę walkę przegrywał… Wyłącznie dla nas z zewnątrz umierający jest starcem lub małą dziewczynką, mężczyzną bądź kobietą. Dla tego człowieka nie umiera ani starzec, ani mężczyzna, ani kobieta, ani mała dziewczynka, umiera – ja.

To zawsze jedna osoba.

 

[3]

Piotr Cywiński opowiedział w „Epitafium” o tym, jak powstawał obecny logotyp Miejsca Pamięci. Zacytuję ten fragment w całości, ponieważ jakiekolwiek cięcia mogłyby zmienić jego charakter:

 

Przeglądałem rozmaite logotypy, stworzone przez różnych artystów grafików. Użyli dla ich stworzenia wizerunków rozmaitych obiektów kojarzonych z Auschwitz. A więc przede wszystkim: druty, kominy, bramę Arbeit macht frei, Bramę Śmierci w Birkenau, pasiaki, trójkąty więźniarskie, wieżyczki… Pamiętam, że oglądając te prace czułem rosnący we mnie sprzeciw. Prace były dobrze dobrane kompozycyjnie, kolorystycznie, z pewnością nadawały się na logotypy. Zresztą nie zostały zaprojektowane przez przypadkowych artystów, konkurs miał charakter zamknięty. Oglądałem jego pokłosie i czułem, jak wzrasta we mnie silny bunt. Z początku nie wiedziałem, jak go zwerbalizować. Nie potrafiłem zrazu powiedzieć, co mi absolutnie i to tak mocno nie odpowiadało.

Nie dawało mi to spokoju, ale czułem, że dotykam czegoś podstawowego, że w tych logotypach jest zapisane jakieś potworne zwichrowanie. One nie oddawały tego, co chciałem w nich widzieć i zacząłem się wówczas zastanawiać, co chcę zobaczyć w Auschwitz.

Otóż w Auschwitz chcę spotkać przede wszystkim tamtych ludzi. Oni są najważniejsi, to o nich chodzi. Chcę im spojrzeć w twarz. Chcę również, by oni mi spojrzeli w twarz. Mnie i całej mojej cywilizacji. Chcę tego spotkania spojrzeń. Nie chcę przedmiotów – pasiaków, wieżyczek czy drutów – chcę ludzi i ich wzroku. Istotą Auschwitz jest człowiek, tego właśnie się boimy, więc uciekamy w przedmioty, w budynki, w symbole odczłowieczone[8].

 

W ten sposób logotypem stały się oczy brata Lili Jakob, dziewięcioletniego chłopca o imieniu Zeilek. Cywiński kontynuuje:

 

Kiedy jednak przesłałem to zdjęcie do graficznej obróbki, dostałem z powrotem wiele propozycji, całkowicie zmodyfikowanych. Z czytelnego, oryginalnego zdjęcia graficy zrobili rozmaite formy pochodne, zaaplikowano różne siatki, efekty specjalne, grano kontrastem, kolorystyką. A przecież mnie właśnie chodziło o autentyzm – o to dojrzałe i trzeźwo oceniające sytuację spojrzenie dziecka. To jest niebywałe, jak głęboko w nas siedzi chęć ucieczki od naturalnego spojrzenia ofiary. Najpierw w miejsce człowieka proponowano symboliczne przedmioty – druty, walizki lub kominy. Następnie, gdy wskazałem na spojrzenie, to starano się to spojrzenie zniekształcić, ubrać w jakąś formę bardziej graficzną, artystyczną. Upiększyć i odczłowieczyć zarazem. Sam dokończyłem logo, nie naruszając w niczym spojrzenia tego dorastającego chłopca, który nigdy już nie dorósł[9].

 

Do grudnia ubiegłego roku oglądano w Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu wystawę „Imiona zamiast numerów – więźniowie obozów Auschwitz i Dachau”. Jej podstawową ideą było – słowami organizatorówprzedstawienie biografii osób, które te numery otrzymały, wyciągnięcie ich z anonimowej masy i oddanie im ich indywidualności.

 

Ludzie nadal pytają – ile? – ale nie wszyscy, nie zawsze i nie wszędzie.

Pytają też o człowieka.

 

*

Zaproponowałam kiedyś inny tekst redakcji pewnego pisma, gdzie najpierw został uznany za bardzo dobry, po czym go odrzucono posługując się „argumentem ze statystyki”, który brzmiał: temat dotyczy tak niskiego odsetka społeczeństwa, iż publikacja artykułu byłaby szkodliwa… w końcu „prawdziwy” problem – „jak pokazuje nam pięknie statystyka” – sytuuje się tam, gdzie liczby są wyższe. Z mojej strony nie padła żadna odpowiedź. „Nie będę się z koniem kopać, nic tu po mnie” – pomyślałam – „czym by się różniło prowadzenie tej dyskusji od rozmowy z kaznodzieją: w Piśmie Świętym «zostało napisane»?” – argument równie zamykający usta, co pozbawiony sensu (poza aspektem cenzorskim) – i obiecałam sobie rozwinąć tę myśl w przypływie wolnego czasu, czyli teraz; może nawet dostarczyć narzędzi do obrony przed „argumentem ze statystyki” innym.

Teraz więc wysyłam niniejszy esej do „Pola” i słyszę od części redakcji, że całkiem spoko, ale jakiś-taki-może-zbyt-oczywisty temat… aż mi się serce raduje, cudownie to bowiem świadczy o osobie tak myślącej. Każdy, dla kogo to, co napisałam jest zbyt oczywiste, ma u mnie piwo.

 

Karolina Feć

 


[1] R. Höss, „Autobiografia Rudolfa Hössa komendanta obozu oświęcimskiego”, przeł. W. Grzymski, Wydawnictwo Mireki, Kraków 2003, s. 96.

[2] L. Wittgenstein, „Tractatus logico-philosophicus”, przeł. B. Wolniewicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2000, s. 20.

[3] É. Durkheim, „Zasady metody socjologicznej”, przeł. J. Szacki, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011, s. 42.

[4] B. Spinoza, „Etyka w porządku geometrycznym dowiedziona”, przeł. I. Myślicki, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2008, s. 141.

[5] G. Bataille, „Psychologiczna struktura faszyzmu”, przeł. P. Skalski, wydawnictwo słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2024, ss. 17-18.

[6] https://lekcja.auschwitz.org/7_zag_rom/

[7] H. Waniek, „Notatnik i modlitewnik drogowy II”, Wydawnictwo FORMA, Szczecin-Bezrzecze 2020, s. 151.

[8] P.M.A. Cywiński, „Epitafium… i inne spisane niepokoje”, Wydawnictwo PMA-B, Oświęcim 2012, ss. 48-49.

[9] Tamże, s. 50.