MOWY:
KACZOROWSKI-DAZAI
Mowa
przy okazji lektury „I’m love supreme”
Piotra Kaczorowskiego
Lublin 2020
Pisze o sobie w trzeciej osobie i zabieg ten uwalnia go, pozwala mu pisać, jest to niby łatwe i proste, oczywiste, ale też ma walor psychologiczny i magiczny, jak przekręcenie czapeczki przez pałkarza tuż przed wykonaniem zamachu, magiczna zmiana, prosta ale zmieniająca wszystko, ja nie staje się się, jak u Stachury, lecz nim, i dalej jedzie już równo, leci, rozwija. Żywo. Tak powstaje proza żywa, proza życia, on jest bowiem prawdą, prozą i życiem, ścisły dziennik, spisywanie z rzeczy i ze zdarzeń, stenogram z desperacji, stenogram dialogów domowych, sklepowych, urzędowych, ulicznych. Jeśli bywa chłodny, to zawsze pokazuje ten chłód, odnosi się wrażenie, że uczciwość została tu posunięta do granic. Być może za sprawą obecnego w tym suicidal flow, narrator przeszedł wiele („Najwygodniej w trumnie.”), przerzucił duchową łopatą wiele ton duchowego obornika i wciąż przerzuca. Intrygująca i mocna, bezpretensjonalna, o dziwo, pomimo pojawiającego się często autotematyzmu, postać polskiej prozy. Piotr Kaczorowski.
Wydaje książki w Lublinie, czyli nigdzie. Osobiście bardzo lubię Lublin, kiedyś często tam bywałem, stąd też wiem gdzie leży i wiem, że z punktu widzenia Krakowa czy Warszawy leży na dalekim wschodzie, czyli nigdzie, tam nie patrzymy, tam nie ma, tam się nie patrzy. Czcionka tych książek często bywa za mała, ale i tak przynosi przyjemność. Autor przysłał mi trzy książki, za namową redaktora Pola, jak łatwo się domyślam, wszak rozmawialiśmy, choć nie wiążąco. Pierwsza z zestawu, jasna, od razu mnie przyciągnęła i przeczytałem ją szybko, od deski do deski. Nie było to trudne z powodów objętościowych, „I’m love supreme” to zaledwie 150 niewielkich objętościowo stron wydania kieszonkowego, dosyć dużym drukiem, przyjaznym dla czytelnika. Okładka piękna, twarda, lecz wciąż kieszonkowa, wszystko jak należy, dopięte, zadbane, zredagowane, wydane przez Karol Sułek Kropka, więc prawie nikt o tym nie słyszał. Niebywałe. „I’m love supreme” nie znajdziemy w księgarniach. W Bonito i Empiku znalazłem tylko (tylko) „A Love Supreme”, legendarny album Johna Coltrane’a, do którego Kaczorowski nawiązuje w tytule swojej nieobecnej nigdzie (poza moim biurkiem) książki. Czyli po raz pierwszy w życiu czuję się jak odkrywca autora, jazzmana prozy, choć, jak dowiaduję się z „33 scen z życia”, Dunin-Wąsowicz napisał w Lampie recenzję pierwszej książki Kaczorowskiego zatytułowanej „poeci i dorożkarze”.
Tutaj powiem czym jest (dla mnie, z mojego punktu widzenia) „I’m love supreme”. Dwie pozostałe wciąż czytam, fragmentami, z doskoku, otwierając gdzie bądź, na chybił-trafił, są obszerniejsze a i druk mniejszy, więc do takiej lektury się nadają. Natomiast „I’m love supreme” zaczyna się nietypowo, wulgarnie, dialogiem. Mam powidoki kłótni rodzinnej z „Amarcord” oraz początkowych fragmentów „Śmierci na kredyt”. Jesteśmy w sytuacji rodzinnej i nie wyjdziemy z niej aż do końca. Mąż (on)/narrator/autor, żona (ona)/Penelopa, córunia Atena (Pola). Codzienność. Codzienność i sztuka, a raczej codzienność i usiłowania artystyczne narratora, z których spisuje stenogram/dzienniki. Czym jest poprawne zdanie? Czym jest poprawnie zapisane zdanie? Takie pytania się pojawiają, ale lecę przez ten zapis z narastającą przyjemnością. Sporo tam ukośników, jeszcze więcej myślników. Bardziej autobiograficzny stenogram niż autobiografia pisana zdaniami. Kodowanie życia – na gorąco.
Fabuła prosta, everyday life, więc dom, droga do pracy, papierosy, odbieranie córki ze żłobka, ulubieni autorzy wymienieni, narrator się dużo modli, frenetycznie, neurotycznie, natrętnie, pojawiają się powtórzenia, ale osobliwe, idiosynkratyczne, powrót do domu z córką w wózku i poza, wstępowanie do Geparda, sklepiku osiedlowego, i widać te pawilony postpeerelowskie, w których kwitnie mały biznes. Potem powrót do domu, „dynamiczny chaos”, sprzątanie z dwulatką kuwety kota, palenie na balkonie w lęku, że zostanie się zamkniętym od wewnątrz przez dziecko. Ale też nie przesadzajmy z chronologią, to są cykle. Widzimy autora w biurze, w którym nie chce być, ale musi, bo pieniądze, i które wznosi w obszar sztuki literackiej swoimi dziennikami. Zmagania z formą. Mamy tutaj też do czynienia z mistykiem albo z autorem z mistycznymi ambicjami, dlatego żona nie ma z nim lekko, wszak lepiej jest się nie żenić, jak mówi św. Paweł. Jednak narrator odradza Atenie, córce (lat 2), drogę zakonną. Tutaj przywołam:
Boże, wiele bym chciał dla córki swojej – i przede wszystkim, aby była malarką po gdańskiej ASP – i konie, ścianka, instrument, harcerstwo, itp. – takie moje osobiste pragnienia niezrealizowane (?) – ale nie chciałbym, aby – została – nic nie przeciw osobie, ale córka nie – moja córka nie – została zakonnicą.
Trochę strach – bo jednak literatura to dziedzina uduchowienia – życia duchowego – ale, abyś nie została osobą duchowną – no, proszę Cię – Ateno (zwana Polą) – proszę – nie! – nie zostań zakonnicą!
Nieładnie tak – nieładnie – uwierz mi – ptaszek w cipce – regularnie – to coś pięknego – uwierz mi – wierz w Boga – tak – nie, nie zostań zakonnicą! I nawet jakby gnoje wołali za Tobą, bo ty cały czas na czarno, i czarne glany lub martensy, i włosy na czarno – bo co to? – żałoba po kocie – to jednak, aby to nie przesiąknęło – jak będziesz wyzywana od zakonnic – aby te słowa, myśl nie przesiąknęły do Twojego rozumu – jakoś – jak woda przeciekająca przez durszlak – i żebyś nie zaczęła myśleć o tym – to żadne ziarenko prawdy, żadnej, żadnej – nie myśl o tym – raczej o piwku licealnym z kolegą jazzmanem zwanym, bo na saksofonie, ten Szymek Miłosz Łabądź gra – i wtedy możesz coś pomyśleć – a Szymek, który stał się Piotrem, co? co to ma do rzeczy? a to nic, tylko myśli po piwku (…) itd.
Anakoluty, zdania (zdania?) rozpoczynane minuskułą, i dużo lubelszczyzny w języku. Łapanie życia, zanim ucieknie, zanim przeminie, się zapomni. Między córką, pracą i żoną, palenie i działalność twórcza, literacka, pisanie. Główną zasługą Żony, Penelopy, jest to, że uratowała swojego Odyseusza przed śmiercią, tego, który za sprawą z kolei Ateny, jej narodzin, stał się Zeusem. Grecja miesza się u Kaczorowskiego z Judeą, artysta miesza się z chłopem-katolikiem, przerażenie ze śmiechem, wszystko miesza się ze wszystkim, gdyż wszystko jest we wszystkim, jak pisał Lichtenberg a za nim Sosnowski i wielu, naprawdę wielu innych przed nimi i po nich. Produktywne szaleństwo, tego przykład, mamy z nim do czynienia. Tasowanie składni. Ukośniki.
Kaczorowski to fanatyk boskości. Jest wcieleniem poglądu Józefa Tischnera, że człowiek najważniejszą sprawę ma z Bogiem. Autor nazwał córkę imieniem bogini, żeby mieć z nią najważniejszą sprawę, jednak Penelopa to tylko żona herosa. Autor dziennika Penelopę notuje niekiedy na chłodno. Jej błaganie o wyrazy miłości. Dłuższy cytat ze stenogramu:
Ona zaczyna płakać.
– Ja Ciebie tak kocham. – mówi. – Ja Ciebie po prostu kocham. To wszystko dla Ciebie. Żebyś był spokojny. Ja Ciebie kocham. To wszystko jest dla tego, że ja się po prostu czuję sama. Nie mam znikąd pomocy.
On zapisuje jej wyznanie, on je publikuje, on je najpierw zapamiętuje, na w miarę chłodno, żeby było wierne, więc musi się modlić, żeby odkupić popełniony wobec Żony grzech chłodnej stenotypii. Grzech został popełniony w imię literatury, tyle że to za mało, bo jest to literatura podpisana. Gdyby była anonimowa, nie byłoby grzechu, diabły nie wiedziałyby gdzie szukać, ale autor się podpisał, dlatego musi się modlić i prosić o wybaczenie.
I to musi się modlić żarliwie. I tak też się właśnie modli, a jego modlitwa zajmuje wiele stron, przez co mamy do czynienia z litaniami.
bardzo przepraszam za moje grzechy
bardzo proszę o wybaczenie moich grzechów
bardzo dziękuję za wybaczenie moich grzechów
ja również wybaczam wszystkie grzechy
popełnione przeciwko mnie i mojej rodzinie
Idzie z Małą na pętlę (…), a pętla kojarzy się narratorowi dwuznacznie, stąd jest to również książka przerażająca, gdzie się czuje, że została popełniona trochę, a może bardzo, zamiast samobójstwa. Jednak nie ma w niej ciężaru, a pojawia się ekstaza. Autor wspaniale gra skalą. Między wulgarnością a modlitwą, albo między modlitwą a banałem (skądinąd pięknym). Na stronie 37 leci dialog z opiekunką w żłobku:
– Wszystko w porządku?
– Tak, godzinkę. Wszystko zjadła.
– A tak, do jedzenia nie trzeba jej namawiać.
Coś przywieźć?
– Potrzebne są…
– A, to Pani powie żonie, ona się lepiej na tym zna. Ona wie, co i jak. Atena pomachaj Cioci.
– Papa, Atena.
– Do widzenia. Dziękujemy.
Po czym następuje trzystronicowa modlitwa. Jej fragment:
Święta Matko Boska, bardzo Cię proszę o wsparcie – przede wszystkim dla siebie, żony i Ateny – dla mojej rodziny – dla rodziny Ewy – dla rodziny żony – dla ludzi w pracy – dla wszystkich ludzi, których spotykam na swojej drodze życia – i dla wszystkich artystów
Ojcze Nasz, Święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, Bądź Wola Twoja, jako w Niebie tak i na Ziemi, Chleba naszego Powszedniego daj nam dzisiaj, i Odpuść nam nasz winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego – Amen.
Zdrowaś Maryjo, Łaskiś pełna, Pan z Tobą, Błogosławionaś Ty międzi niewiastami, i Błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus – Święta Maryjo, Matko Boska, módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę Śmierci naszej – Amen. Aniele Boży, Stróżu nasz, Ty zawsze przy nas stój, rano, wieczór, we dnie, w nocy Bądź nam zawsze ku Pomocy i Wsparcia, strzeż duszy, ciała, myśli i uczynków naszych, i zaprowadź nas do Żywota Wiecznego – Szczęśliwego – Amen.
Przeżegnuje się. Przeżegnuje Atenę. Wychodzą. Zagryzienie języka przy chęci przeklnięcia na proboszcza – do Kaplicy (kilka schodków do góry) nie ma zrobionych rynienek na wózki – za każdym razem musi podnosić wózek rękami, a wraz z dużą już Małą to jest całkiem sporawy ciężar, i niewygoda.
Idą w dół – przechodzą pod Jana Pawła II – wchodzą w Szmaragdową.
Panie Boże
Panie Jezu Chryste
Święta Mario Matko Boża
Święty Janie Pawle II
a w szczególności Święta Mario Matko Boska
bardzo proszę o…
Modlitwy w dziełku Kaczorowskiego (a jest to dziełko rangi „Obcego” Camusa) zajmują x stron. Swoją drogą, ciekawe, jak wypadłoby zestawienie „I’m love supreme” z „Cmentarzem gorzkich pomarańczy” Josefa Winklera, który (polski przekład Sławy Lisieckiej) ukaże się niebawem w wydawnictwie OD DO. Tymczasem to już wszystko, co chciałem powiedzieć. Może jeszcze tylko krótki dialog:
– Atena, tirlu, tirlu?
– Taaaak.
– A co dzisiaj? Może flamenco?
I już naprawdę na koniec, kolejna modlitwa:
bardzo przepraszam za moje grzechy
bardzo proszę o wybaczenie moich grzechów
bardzo proszę, żeby moja Mama wybaczyła
wszystkie moje grzechy,
które popełniłem przeciwko Niej
bardzo proszę, żeby moja Teściowa i jej rodzina
wybaczyli mi wszystkie grzechy,
które popełniłem przeciwko Nim
bardzo proszę, żeby moja Siostra i jej rodzina
wybaczyli mi wszystkie grzechy,
które popełniłem przeciwko Nim
bardzo proszę, żeby ludzie w pracy i związani
z pracą wybaczyli mi wszystkie grzechy,
które popełniłem przeciwko Nim
bardzo proszę, żeby moja Żona i Córka
wybaczyły mi wszystkie grzechy,
które popełniłem przeciwko Nim
ja również wybaczam wszystkie grzechy
popełnione przeciwko mnie i mojej rodzinie
bardzo was proszę o wiedzę,
jak nie popełniać grzechów
bardzo was proszę o wiedzę,
aby nie popełniać grzechów
bardzo was proszę o zmianę mojego myślenia,
abym nie popełniał grzechów
bardzo was proszę o zmianę
mojego zachowania / zachowań,
abym nie popełniał grzechów
Mottem dziełka Kaczorowskiego są słowa z Pierwszego Listu do Koryntian św. Pawła (1 Kor 13,13) a spis treści wygląda tak, jak na zdjęciu.
fot. Miłosz Polak
O tak o… dziękuję i życzę powodzenia w dalszej twórczości.
P. S. Przepraszam za długie cytaty, ale skoro książka jest i tak prawie niedostępna, pomyślałem, że warto dać ją poczuć z pierwszej ręki.
Mowa
na zakończenie lektury „Zatracenia”
Osamu Dazai
(przeł. Henryk Lipszyc,
Czytelnik, Warszawa 2023,
128 stron)
Świat ludzi. I do mnie chyba zaczęło mgliście docierać, co to takiego. To walka pomiędzy dwiema jednostkami, walka tu i teraz, która wszystko rozstrzyga.
Osamu Dazai to pseudonim Shuji Tshushimy, syna zamożnej japońskiej rodziny. Ojciec Tshushimy był senatorem Izby Parów w japońskim parlamencie oraz właścicielem ziem na północy Japonii, obszarnikiem. Tshushima już jako dziecko bywał w towarzystwie elity państwowej, także literackiej, która stanowiła jego naturalne środowisko. Jak pisze w posłowiu tłumacz „Zatracenia”, Henryk Lipszyc, W swojej działalności pisarskiej [Tshushima] znalazł mentora i opiekuna w osobie wybitnego, powszechnie szanowanego pisarza Masujiego Ibuse. Tshushima od początku wcześnie rozpoczętej działalności twórczej miał poparcie i wsparcie wpływowych osób, wydawałoby się więc, że wygrał los na loterii. Jako student romanistyki Uniwersytetu Tokijskiego oraz syn senatora nie miał zapewne większych problemów z publikacją swoich debiutanckich opowiadań, tyle że łatwość okazała się też trudnością. Tshushima nie widział dla siebie miejsca w japońskim parlamencie, ani nawet w japońskim społeczeństwie, przeciwnie, podczas studiów związał się z grupą anarchistów i marksistów, co m. in. opisał właśnie w „Zatraceniu”. Przede wszystkim jednak pociągało go dekadenckie życie cyganerii artystycznej, w które z zapałem się angażował. A jako że od pierwszej próby samobójczej pozostawał w otwartym konflikcie z ojcem, który odciął go od dopływu gotówki, a w każdym razie znacząco przykręcił kurek, było to życie zagrożone ubóstwem, zależne od wsparcia przypadkowych osób, przeważnie kobiet, obficie podlane alkoholem (jak też doprawione morfiną) i szargane silnymi emocjami we wzniosłej aurze samobójczego romantyzmu.
Przyjęcie pseudonimu wynikało zapewne nie tylko z potrzeby ukrycia się przed gniewem rodziny (wszak autobiograficzne pisarstwo Dazai jest wystarczająco wnikliwe i bezkompromisowe, by jego autor zasłużył na niehonorowy tytuł kalającego własne gniazdo), powodowała nim zapewne także chęć stworzenia sobie nowej tożsamości, wolnej od oczekiwań, jakie środowisko żywiło wobec młodego arystokraty.
Po przyjęciu pseudonimu i po pierwszych publikacjach nim opatrzonych Dazai mógł się już oficjalnie stoczyć, ale mógł też tworzyć, radykalnie i bez taryfy ulgowej. Zamieszczony w „Zatraceniu” opis wspólnego samobójstwa Yozo i Tsuneko (Nocą rzuciliśmy się do morza w Kamakurze) był zapowiedzią późniejszego samobójstwa autora (13 czerwca 1948 roku Dazai wraz z Tomie utonęli w Kanale Tamagawa, nieopodal jego domu. Ich ciała znaleziono dopiero 19 czerwca, którego to dnia Dazai skończyłby 39 lat)…
Dazai bywa niekiedy wspaniały. Głównym bohaterem jego autobiograficznej powieści liczącej w wydaniu polskim 118 stron jest Yozo. Śledzimy jego przepełnione wstydem życie opisane w pierwszej osobie, ściślej, „Zatracenie” jest memuarowym zapisem pierwszych 27 lat tego życia. Skąd wstyd? Na pewno z dużej wrażliwości i powiązanego z nią niedopasowania do warunków. Yozo urodził się w czasach militarnych. Wola mocy nie była jego bajką, podobnie jak rozkazywanie. Zamiast rozkazywać, Yozo wolał błaznować. Błazenadą przykrywał i chronił swoją delikatną naturę, którą harde i bezwzględne otoczenie łatwo zapędzało w kozi róg lęku i wstydu. Za wstydem Yozo stał zwłaszcza jego silny i niezbyt wrażliwy ojciec, robiący karierę polityczną posiadacz ziemski, ambitny ważniak, wyraźne centrum władzy w rodzinie. Ojciec spoglądał na Yozo z pobłażaniem i z dozą rozczarowania, wszak widział i wiedział z jakiej gliny ulepiony jest jego syn, a jeśli nawet nie wiedział, to czuł. Trafił mu się wrażliwy artysta, komediant, a wolałby przecież wojownika, albo przynajmniej urzędnika. Z tego wzajemnego braku dopasowania ojca i syna wzięła się tragedia obu. Rymując: W „Zatraceniu” patrzymy na tragedię syna, skrzętnie, ale i beznadziejnie skrywaną pod maską Scapina. Bo tragedia ojca, który zaocznie wyrzeka się Yozo jako niedoszłego samobójcy, i nie rozmawia z nim przez wiele późniejszych lat, aż do swojej śmierci, zaledwie majaczy w tle tej synowskiej opowieści.
Służalcza błazenada stała się mechanizmem przystosowawczym Yozo, inne prezentowane przez niego mechanizmy adaptacyjne to: skuteczne uwodzenie kobiet (Przystojniak Yozo działał na kobiety jak lep na muchy. W „Zatraceniu” znajdujemy pokaźną listę jego kochanek oraz kobiet tak czy inaczej nim zafascynowanych.) oraz zdolności rysunkowe (Od czasu utraty wsparcia ze strony rodziny Yozo zaczął zarabiać na życie jako rysownik komiksów w magazynach ilustrowanych, których jakość zresztą spada w miarę rozwoju narracji, czyli także w miarę wzrostu głębokości tytułowej zatraty, pod koniec są to już wyłącznie pornograficzne brukowce. Jako rysownik komiksów Yozo nigdy nie wzniósł się, we własnym mniemaniu, ponad poziom swoich pierwszych prac, sporządzonych jeszcze w szkole, portretów demonów.). Jak wiele jest Yozo w Dazai, a jak wiele jest go w Tshushimie? Z literaturą autobiograficzną jest tak, że niby nie możemy udzielić prawdziwej odpowiedzi na tak zadane pytanie, ale raczej się nie pomylimy, przyjmując, że jest go w nich dużo.
Dazai rozpoczyna parabolicznym opisem trzech fotografii przedstawiających odpowiednio: chłopca, dziwnie brzydkiego, o nieodgadnionym wyrazie twarzy, następnie młodzieńca z wystudiowanym uśmieszkiem i wreszcie mężczyznę, wyniszczonego, przedwcześnie osiwiałego, jakby umarłego za życia. Dalej są trzy dzienniki, z czego trzeci w dwóch częściach, a całość wieńczy epilog. Mamy więc do czynienia z powieścią jako intymną memuarystyką autora, który w swoim mniemaniu jest już skończony, co pobrzmiewa dalekim echem z pewnością znanych niedoszłemu magistrowi tokijskiej romanistyki „Przechadzek samotnego marzyciela” Jana Jakuba Rousseau. Powiem wszystko, jak było i jak jest, a potem niech wali się świat – na takiej straceńczej zasadzie się to odbywa. Dlatego mu wierzymy, tak jak wierzą mu kolejne pokolenia japońskich (i nie tylko) czytelników. W roku 1947 Dazai wywarł podobno silne wrażenie na początkującym wówczas autorze Yukio Mishimie (podczas ich krótkiego spotkania).
W „Zatraceniu” zdarzają się piękne zdania, ale też trafne i przejmujące diagnozy. Dziwnie czyta się o Hiroszimie. Jakby w tych zdaniach brakowało słów. Gdy tak odpoczywaliśmy, opowiadała o sobie – że jest dwa lata starsza ode mnie, że pochodzi z Hiroszimy, że jej mąż był tam fryzjerem, ale rok temu, na wiosnę, uciekli razem do Tokyo. Albo: Co prawda Tsuneko nie powiedziała wprost: „Jestem taka nieszczęśliwa”, ale coś jakby wąziutki, bezgłośny strumień skrajnego nieszczęścia opływał jej ciało (…). A kiedy słowa już padają, mają ciężar jakby większy niż powinny, są bardziej doniosłe i sprawcze. Tsuneko też się położyła, a nad ranem z jej ust po raz pierwszy padło słowo „śmierć”. Na następnej stronie czytamy: Nocą rzuciliśmy się do morza w Kamakurze. Sporo jest tutaj tego mrocznego piękna pożegnanych z życiem.
Co do diagnoz, Dazai spuszcza kilka większych filozoficznych bomb w końcowych partiach książki. Kiedy Horiki, antyprzyjaciel od bibek i wizyt w burdelach, pseudoprzyjaciel od psiego życia (Na swój widok natychmiast, niczym dwa psy o identycznym kształcie i jednakowej sierści, rzucaliśmy się jednym susem i ganialiśmy po pokrytych śniegiem ulicach.) zaczyna prawić Yozo morały, narrator dystansuje się względem opisywanej sytuacji, formułując rozstrzygające i w pewnym sensie prorocze wnioski na temat swojego kompana i na temat społeczeństwa:
Czy to liczba mnoga od „człowieka”? Na czym polega istota tego „społeczeństwa”? Przeżyłem całe moje życie przekonany, że społeczeństwo musi być czymś potężnym, surowym i budzącym strach, ale słysząc Horikiego, już, już miałem na końcu języka: „A czy społeczeństwo to przypadkiem nie ty?”, lecz powstrzymałem się, bo nie chciałem go rozzłościć.
(Społeczeństwo tego nie zniesie.
To nie społeczeństwo. To ty tego nie zniesiesz, prawda?)
(Jeśli popełnisz coś takiego, społeczeństwo wymierzy ci straszliwą karę.
Nie społeczeństwo, tylko ty, prawda?)
(Ani się spostrzeżesz, jak społeczeństwo cię załatwi. To nie społeczeństwo. To ty mnie załatwisz.)
Mocnych fragmentów jest w „Zatraceniu” o wiele więcej, zaznaczę tylko, że akapit na stronie 86 polskiego wydania zawiera zdecydowaną tezę filozoficzną, to właśnie jego fragment wyodrębniłem w motcie.
Społeczeństwo ma zawsze twarz jednostki, ponieważ spotykamy się zawsze z konkretnym człowiekiem, który posiada określoną wrażliwość i który ma „wgrany” określony program kulturowy, a nie z abstrakcyjnymi bytami zbiorowymi nazywanymi „społeczeństwem” lub „narodem”. Trzeba zaznaczyć, że różne jednostki mają z naszej perspektywy różną wielkość, przy czym nie chodzi o Einsteina czy Szopena (oni nie mają większego znaczenia), tylko o rodziców (mają wielkie znaczenie). Im bliższa jednostka, tym więcej świata nam sobą przesłania, a także odsłania, w pewien sposób, z określonej przez jej charakter i stosunek jaki ma do nas perspektywy. Dla Yozo/Dasai/Tshushimy był to budzący trwogę ojciec (Horiki jest jego słabszą i nieco mniejszą figurą zastępczą „pod nieobecność”). Na wieść o śmierci ojca poczułem się tak, jakby mnie wydrążono. Nie ma go już, nie ma tej bliskiej, przejmującej strachem postaci, która nigdy, nawet na chwilę nie opuszczała mej świadomości. Miałem wrażenie, że czara mego cierpienia opróżniła się, a to sprawiło, że straciłem zainteresowanie czymkolwiek. Z psychologicznego punktu widzenia sytuacja Yozo/Dazai/Tshushimy była nie do pozazdroszczenia, ale to z jego ręki, serca i głowy powstała ta wybitna proza.