Marek Gajdziński
Kartki
z Zachodniej Barbarii
(6)
Cross-Dressing Ferry
29.
Uważne spojrzenie na ocean podczas wędrówki wzdłuż wybrzeża zawsze odsłania jakiś nowy mikro-epizod z jego życia. Nie widziany wcześniej grymas na twarzy, wciąż nie tak dobrze, jak by się mogło wydawać, znanej. Bo ocean jest jak cała reszta, nie da się dwa razy do tego samego. Nawet spać potrafi na bezliczne sposoby, przebierając w niewyczerpanym magazynie wariacji na temat dzikiej furii i pełnego zrozumienia spokoju. I wszystkiego, co pomiędzy. Teraz, nie do końca jeszcze obudzony, minę ma nieokreśloną, jakby coś próbował zapowiadać. Ale sam jeszcze nie wiedział, co dokładnie. Jakby w nas się wpatrywał, z naszych oczu próbował wyczytać, co dalej. Z nim i z nami.
Pośród tej niepewności wyszliśmy z Polperro ku St Austell i na razie do Polruanu dotarliśmy. Mieścina na szerokim, w morze wysuniętym pagórku rozstawiona, z ekspozycją na rozkołysany przestwór, na skaliste klify, te które za sobą już pozostawiliśmy i te, które już nerwowo nogami w miejscu przebierają, bo się nas doczekać nie mogą, po drugiej stronie rozległej delty rzeki Fowey. Nic tylko w te i we w te się tam obracać, patrzeć. I zastanawiać, czy to Pol- w nazwie to od Polski? Miło by było.
Ale nie. Inna za tym historia stoi. Zacznijmy od nazwisk. Bo rzeczywiście, nazwiska mają tu inne niż w reszcie Brytanii. Jak mówi przysłowie, by Tre, Pol, and Pen, you shall know the Cornish men. No, do pewnego stopnia, oczywiście, bo nie należy też zapominać o Kornijczykach, którzy nazywają się „normalnie”. Na przykład Smith. Choć nie, wróć, to już byłaby chyba przesada. Ale taki dajmy na to Oldmeadow, czemu nie? Co dosłownie mogłoby znaczyć „stara przestrzeń, na której rośnie trawa albo coś w tym rodzaju i nie ma drzew”, to ci dopiero zdumiewające nazwisko, prawda? Tak właśnie nazywał się ten młody oficer w powieści Goldinga, który na widok trupa pastora Colleya zaczął oddychać głęboko. I bardzo się przy tym pocić. A na pytanie Talbota, czy tak właśnie zachowuje się na polu bitwy, odpowiedział, że mimo iż nosi mundur armii Jego Królewskiej Mości, nie dość, że nigdy nie uczestniczył w walce, to nawet nie słyszał strzału oddanego w gniewie. Z jednym wyjątkiem, ale mniejsza o to, jakim. No i nie widział też nigdy przedtem nieboszczyka. Widzi pan, ja pochodzę z Kornwalii, powiedział, jakby to cokolwiek miało w tej mierze tłumaczyć. Z takim nazwiskiem?, zapytał zdziwiony Talbot. No, nie wszyscy nazywamy się Tre, Pol, albo Pen, wyjaśnił spokojnie Oldmeadow.
Tre to po celtycku miasto albo jakakolwiek osada. Za słowem pol kryje się wodny akwen, na przykład basen portowy. Pen zaś znaczy głowę, czubek albo szczyt. Słowa bardzo popularne, dlatego tak często korzystano z nich przy wymyślaniu nazw ludzkich osad, takich jak Trewellard i Tresillian, Polperro i Polkerris, Penzance i Penryn. A za miejscami poszły nazwiska.
Znaczenie kryjące się za nazwą Polruan znajdujemy na wzgórzu, w ruinach Kaplicy Zbawiciela, nieopodal wybudowanego później kościoła pod tym samym wezwaniem. W osobie pustelnika o imieniu Ruan. Zwanego też Rumonem. Nie jest jasne, dlaczego uznano go za świętego. Nic o nim, z tego co wiemy, nie wiemy. Oprócz tego tylko, że kiedyś tu mieszkał. W VIII wieku. A i to nie na pewno.
Jakaś kobieta w podomce, w małym przeddomowym ogródku, przycina żywopłot sporej wielkości nożycami i coś sobie w rytmie ciach ciach, z wyraźną radością w głosie podśpiewuje. Co jakiś czas przerywa ciachanie i przez chwilę karmi się tym pewnie dobrze, może od urodzenia znanym jej widokiem. Za którymś razem przenosi spojrzenie z morza na nas, oko puszcza i się dyskretnie, jak to między sobą spiskowcy robią, uśmiecha. Pogoda się chyba wyklarowała. Zalążki ciemnych chmur na horyzoncie puściły granatową farbę, zbliżając się do nas nabrały jasności beztroskich obłoków. Telefon też nie ma większych obaw, zapowiadając dzień umiarkowanie tylko pochmurny, bez przelotnych nawet pryszniców. Dobra sucha nasza.
30.
Ostre miecze i pewne dłonie, a serca jak u byków, niech każdy Anglik wstydem spłonie na widok Kornwalijczyków. Tak brzmi pierwsza zwrotka hymnu kornwalijskiego, „The Song of the Western Men”, znanego też jako „Trelawny”. To znaczy takie tłumaczenie, autorstwa Anny Gralak, niewierne, lecz ładne, pojawia się w polskim wydaniu powieści „Troubled Blood” (2020), kiedy Strike, prywatny detektyw, postać stworzona przez J. K. Rowling, publikującą w tym wypadku pod pseudonimem Robert Galbraith, postanawia hymn zaśpiewać bez ostrzeżenia. Kornijskie jest tylko imię detektywa, Cormoran. Bo nazwisko jako znak rozpoznawczy z czasem zawodzi. Jako że potomstwo bierze się z dwojga ludzi, a nazwisko zwykle każda para przybiera jedno. Więc wystarczy, by Kornijka o nazwisku panieńskim Trelawny wyszła za mąż za jakiegoś angielskiego Strike’a, by nic z jej pięknego nazwiska nie zostało.
Ten dziwny obyczaj, by dzieci nosiły nazwisko ojca, zarówno z niższej społecznie pozycji kobiety wynika, jak i tę nierówność dodatkowo wzmacnia. Pytanie, czy jego przyjęcie było nieuniknione? Można było odwrotnie, przyjąć nazwisko kobiety jako dziedziczne. Ale niewiele by to zmieniło. Bo nadal jedna ze stron musiałaby przyjąć nowe nazwisko. Chyba nikomu nie udało się jeszcze wymyśleć bardziej sprawiedliwego, a zarazem sensownego rozwiązania. No bo na przykład pomysł, by małżonkowie pozostawali przy swoich rodowych nazwiskach, ich dzieci zaś nosiły nazwiska podwójne, sprawdza się, ale tylko w krótkiej, liczącej jedno pokolenie perspektywie. Bo co z dziećmi, które narodzą się ze związku dwóch osób, z których każda nosi podwójne nazwisko? Będą miały nazwiska poczwórne? A ich z kolei dzieci, poósme? Poszesnaste?
Małżeństwo Kornwalii z Albionem było małżeństwem niechcianym, siłą narzuconym. Skorzystała na tym silniejsza kultura, tłumiąc, wypierając, ignorując słabszą. Proces powolny, ale konsekwentny, skuteczny. Znajduje swoje odzwierciedlenie we współczesnej nazwie kraju. Słowo Cornwall składa się z dwóch członów pochodzących z dwóch różnych języków. Corn wzięte od celtyckiego karnu, co znaczy róg albo cypel, przylądek, półwysep. Wall zaś od staroangielskiego wealh, rzeczownika używanego na oznaczenie obcego, cudzoziemca, niewolnika. Dosłownie zatem, Kornwalia to dla Anglików obcy półwysep, który został wzięty w niewolę i oswojony.
Kiedy Kornwalia była ostatni raz w pełni niepodległa? Dawno, dawno temu. Choć trudno z całą pewnością ustalić, jak dawno. Bo brakuje źródeł. Czyli końskiej gęby. Bo tak się po angielsku mówi na informacje pochodzące z pierwszej ręki, straight from the horse’s mouth. A te nieliczne, które są, wskazują na okolice wieków IX i X jako okres definitywnej utraty niepodległości. Jak ten Koryneusz z Troi mógł się na coś takiego zgodzić? Przecież wiadomo było, że to się musi tak skończyć. Może to wtedy wymyślono to przysłowie, że darowanej kobyle nie zagląda się w zęby?
Odwiecznym wrogiem Kornijczyków było rozłożone za miedzą królestwo Wessex, odziedziczone przez jednego z potomków Brutusa. Od VI wieku, kiedy powstało Królestwo Kornwalii, oba królestwa toczyły ze sobą nieustające wojny. W roku 838 roku doszło do Bitwy na Wzgórzu Ogiera (Hengestdūn, jak zapisano to miejsce w Kronice Anglosaskiej, dziś Hingston Down), która według wielu historyków miała mieć decydujące znaczenie. W bitwie tej Zachodni Saksoni pod królem Ecgberhtem pokonali połączone wojska Kornwalijczyków i Wikingów. Czterdzieści lat po tym, w roku 875, kornijski król Dungarth (aka Donyarth) utonął w rzece Fowey. Źródła historyczne nie wspominają o żadnym innym królu Kornwalii od tamtej pory. W dodatku wiele wskazuje na to, że Dungarth nie był królem wolnego państwa, bo płacił królowi Wessexu daninę. Podbój Brytanii przez Normanów pod Wilhelmem Zdobywcą w 1066 roku proces utraty niepodległości przypieczętował. Kornwalia stała się częścią angielskiej korony, choć z pewnymi elementami autonomii. Traktat Windsorski, zawarty w roku 1175, za panowania Henryka II, formalnie potwierdził status Kornwalii jako części Królestwa Anglii. Tempo wymiany elit i narzucania Kornwalii angielskich zwyczajów, języka, prawa i struktur zarządzania przeszło z adagio do allegro.
W roku 1707 Kornwalia, jako część Anglii, razem z nią weszła w skład Królestwa Wielkiej Brytanii na mocy Aktu Unii, jednoczącego Anglię ze Szkocją. I tak to dalej, z różnymi perturbacjami (rozrastające się imperium i zmiana nazwy na Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii w 1801 roku), trwało. Do naszych czasów dotrwało. Mimo tej tysiąc-plus-letniej niewoli, tonowanej jakąś namiastką autonomii, Kornwalijczykom udało się zachować odrębną, widoczną i gołym uchem uchwytną tożsamość kulturową. Ten aspekt słyszalny to niestety tylko charakterystyczne słówka, idiomy, oraz akcent, składające się na kornijski dialekt angielskiego. Z własnym językiem nieco gorzej ale, jak już powiedzieliśmy, jego odrodzenie trwa, poczekajmy, zobaczmy.
Działalność partii i organizacji nawołujących do odłączenia Kornwalii od Brytanii jest całkowicie legalna. Jednak nawet najbardziej nacjonalistyczna Mebyon Kernow, Partia Synów Kornwalii, ogranicza swoje postulaty do poszerzenia autonomii w ramach UK raczej niż do pełnej niepodległości. Podobno w latach 1980 działała nielegalna organizacja paramilitarna, An Gof, przekształcona później w Cornish National Liberation Army, zajmująca się malowaniem graffiti i usuwaniem angielskich flag z krzyżem Świętego Jerzego z miejsc publicznych. A także wysyłaniem gróźb do znanych osób pochodzenia angielskiego, które zakupiły nieruchomości w Kornwalii. Po to, by raz w roku przyjechać tu sobie na wakacje. Chodziło o to, że takie praktyki miałyby sztucznie windować ceny miejscowych nieruchomości. Wiadomo, gentryfikacja. Podobno, bo nie jest jasne, czy rzeczywiście taka organizacja faktycznie istniała, czy był to tylko polityczny żarcik.
Ważnym powodem do wzrostu niezadowolenia niektórych Kornijczyków ze swojego statusu obywateli Zjednoczonego Królestwa stał się Brexit. Uderzył w całą Brytanię, ale w Kornwalię szczególnie. Bo te resztki przemysłu i rybołówstwa, które tu zostały, są w ogromnej mierze oparte na eksporcie do Unii Europejskiej. Paradoksalnie, podczas brexitowego referendum Kornijczycy jakby o tym zapomnieli. Gremialnie za wyjściem zagłosowali. Może ktoś ich w błąd wprowadził?
31.
A więc Pol- w nazwie wioski nie od Polski, to już wiemy. Nie musi to jednak oznaczać braku znaczących związków tego miejsca z Polską. Przeciwnie, Polruan ma dużo z naszym krajem wspólnego. Tu bowiem zamieszkała Maria Kuncewiczowa wraz z mężem, Jerzym, kiedy zdecydowali się opuścić Londyn w 1944 roku. Najęli pokój w domu niejakiej Grace Snowden, zajmującej się wytwarzaniem biżuterii z muszelek. Nie na długo, bo już 1945 roku przenieśli się na drugą stronę rzeki, do Fowey. Gdzie najpierw wynajęli Point Neptune Cottage, a następnie kupili i prowadzili pensjonat o nazwie Penlee Hotel.
Kornwalia to kraina piękniejsza od słów, pisała Maria, ale też osobliwa. No bo inne, dziwne obyczaje. W dodatku jest się tu w zdecydowanej mniejszości, nic więc dziwnego, że to Kornijczycy patrzą na Polaków jako tych dziwnych. Jak relacjonuje Wanda Gaszyńska, bohaterka powieści „Tristan 1946”, do Kornwalii uciekła z Kentu ze strachu, trochę przed niemieckimi bombami, bardziej przed rodziną jej angielskiego męża, która straciła do niej, za te jej polskie dziwactwa, cierpliwość. No i z tymi bombami dobrze trafiła, bo tu rzeczywiście było spokojniej. Gorzej z tym trudnym dla niej do zniesienia uczuciem inności. Bo nadal stawiałam talerzyk do chleba z prawej strony, nieco powyżej dużego talerza, moje th nadal było zanadto sepleniące, a zanadto jednostajne moje zupy rujnowały żołądek.
To są wspomnienia osoby fikcyjnej. Co nie znaczy, że nie mogą oddawać osobistych doświadczeń autorki. Wiemy przecież, że rzeczywiście miała z angielskim problemy, z wymową, zwłaszcza z tym th, które trudne nie tylko dla Polaków. Jeszcze bardziej potrafią się o nie Niemcy i Francuzi kaleczyć, mówiąc sree albo tree zamiast three. Nawet sami Anglicy, choćby kokneje w Londynie. W miejsce three mówią free, brother to dla nich bruvver albo bruv. W Kornwalii też z tym różnie bywa. Ale to pewnie wszyscy wiedzą.
Mniej znane są trudności związane z wymową tego, co w piśmie zapisuje się jako a, e, albo ea. Bo nie dość, że Anglicy te samogłoski wymawiają na różne sposoby (z których trzy najważniejsze to a krótkie, długie i szerokie), to jeszcze te zmiany w wymowie mogą być znaczące. W sensie takim, że zmieniają znaczenie jednego wyrazu na inny, powodując komunikacyjne nieporozumienia. Można w ten sposób pomylić kapelusz z głową (hat, head), nietoperza z zakładem (bat, bet), albo złego z łóżkiem (bad, bed). Na przykład w takim tongue-twisterze: Bet on the bat with a bad hat on its head, but don’t forget to make sure it’s not in a bad bed.
Inna polska pisarka, która też tu zaraz po wojnie mieszkała, Zofia Kossak-Szczucka, we „Wspomnieniach z Kornwalii 1947-1957” pisała, bez właściwej Kuncewiczowej powściągliwości, że Polacy stanowili dla mieszkających w Kornwalii Anglików aberrację tej samej miary, co dla Irlandczyków z prowincji rdzenni Afrykanie, widywani wcześniej jedynie na obrazkach. Nie dość, że jadają o dziwnych porach i mówią niezrozumiałym językiem, to jeszcze gestykulują nieznośnie jak Italczycy, krzyczą bez potrzeby i śmieją się głośno jak debile. Swoją wyższość dawali Polakom do zrozumienia chłodnym acz uprzejmym zachowaniem, właściwym białym kolonistom w kontaktach z dzikimi.
Być może dlatego właśnie Kuncewiczowie w Kornwalii nie zagrzali miejsca, po kilku, trzech chyba latach wrócili do Londynu. Bo w dużym, pełnym innych innych mieście łatwiej pewnie się z tą swoją poszczególną innością nie rzucać tak bardzo w oczy. Po południowej stronie Tamizy, w dzielnicy Lewisham, na Mayow Road przy Parku Mayow, kupili dom. Na tyle duży, by w części pokoi trzymać lokatorów. Stamtąd Maria w 1949 roku wysłała do ONZ list z apelem, w którym protestowała przeciwko ograniczeniom wolności nakładanym na bezpaństwowców, wzywała do uznania prawnego statusu „obywateli świata”. No a później była podróż za ocean, do Ameryki, w połowie lat 1950 i w końcu powroty do Polski. A my na razie śladem jej przeprowadzki z Polruan do Fowey. Przez szerokie ujście rzeki Fowey. Na szczęście jest prom. To znaczy na razie tabliczka z napisem Cross-Dressing Ferry to Fowey. I strzałka, że tędy. Tylko co to znaczy? Podchodzimy bliżej i już widać, że karteczka została, niczym errata w starej książce, doklejona. Pewnie było Cross-River Ferry to Fowey i ktoś artystycznej interwencji dokonał.
32.
Z wysokiego nabrzeża widok na pasmo wzgórz po drugiej stronie, kilka rzędów białych domów stojących jedne na dachach drugich, z drzewami, całymi lasami wyrastającymi jakby wprost z dachów tych najwyżej położonych. Pod nami prom już czeka, łódka, łódeczka na 12 osób. Zejście po metalowej pochylni, stromo w dół. Pewnie dlatego, że czas odpływu nastał. Kapitan łupinki, człowiek o delikatnej fizjonomii ozdobionej staromodnym, cienkim i absurdalnie długim wąsikiem, jakby chciał tym sobie czegoś dodać albo przeciwnie, podkreślić kontrast, ubrany też bardzo ciekawie, jak mały chłopczyk, w marynarskie ubranko, sprawiał wrażenie aktora na filmowym planie. Tylko kamer brakuje. Może mają przerwę?
Wśród współpasażerów para starszych ludzi mówiących do siebie po niemiecku. Niespecjalnie do siebie podobni, za to ubrani jak bliźnięta, w podobne ciuszki i kolory. Osaczają kapitana i czy na pewno do Fowey płynie, pytają. A ten, oderwany od jakiejś czynności, jakby nie rozumiał. Patrzy to na niego, to na nią. Po chwili dopiero łapie. Co znakomicie ilustruje najdziwniejszy aspekt oczekującego nas po drugiej stronie miasteczka, który w jego nazwie się kryje. W nazwy tej wymowie. Liter słowo ma pięć, a wymawia się tylko trzy. A nawet dwie, bo drugi i trzeci dźwięk łączy się w jedną dwugłoskę. I zamiast spodziewanego Fowey słyszymy Foy. Foy that rhymes with joy.
Kapitan nie wyjaśnia, skąd takie wymowne kuriozum się wzięło. Po pierwsze, on sam nie widzi w tym niczego niezwykłego. Zawsze się przecież tak mówiło. Po drugie, zajętym już znowu swoimi sprawami, nie ma czasu się nad tym głowić. Pewnie sam nie wie. Pytamy więc telefonu, a ten też bezradnie rozkłada ręce. Dopiero po dłuższej chwili jakby się ocknął. Podsuwa nam Troję. To znaczy inny rym do Foy, miasto Troy. I wyjaśnia, że to nie jest jakaś zabawa w rymowanki. To historia i literatura. To Arthur Quiller-Couch. Kto, pytamy, Couch, jak kanapa? Tak, mówi telefon, taki pisarz. Może faktycznie nie po drodze mu było z takim nazwiskiem, bo publikował jako jedna literka, Q.
Kornijczyk ze wzgórz, z miasta Bodmin. Podwójne nazwisko odziedziczył po ojcu, Tomaszu. A ten miał je z połączenia nazwisk swoich rodziców, pochodzących z dwóch starych kornijskich rodów. Q urodził się w 1863 roku. Po studiach w Oxfordzie i pracy jako dziennikarz w Londynie, w roku 1891 wrócił do Kornwalii, zamieszkał w Fowey. W roku 1944 miał mógł mieć 80 lat. Codziennie spacerował z domu do Królewskiego Jachtklubu. Pewnego dnia potrącił go na ulicy samochód. Samochód był duży, jeep, obrażenia małe. Jednak coś poszło nie tak, zaraz po tym wypadku zmarł.
No dobrze, ale co z tą Troją? Pytamy. I jednocześnie gdzie ten Jachtklub, odruchowo wzrokiem szukamy. Trudno powiedzieć, jachty tu wszędzie, gdzie nie spojrzeć, porozrzucane po całej długości i szerokości rzeki, bez ładu i składu, niczym skorupki po kasztanach, żołędziach, orzechach, postrącane z drzew przez wiatr. Telefon w tym czasie wymyśla, czym i o czym była powieść komiksowa „The Astonishing History of Troy Town” by Arthur Quiller-Couch, osadzona w Troy Town, fikcyjnej wersji Fowey, opublikowana w 1888 roku – pogodną satyrą na życie w małym miasteczku, wypełnioną ekscentrycznymi postaciami, społecznymi nieporozumieniami i absurdalnymi sytuacjami. Po opisie oraz po podsuniętym nam ochoczo, jednym z najzabawniejszych fragmentów sądząc, nic szczególnie ciekawego.
OK, tylko czy to cokolwiek wyjaśnia w kwestii pytania, od którego zaczęliśmy, pytamy mocno już poirytowani, skąd taka dziwna wymowa nazwy miasteczka? Telefon znowu nie odpowiada. Jakby się zawiesił. Jakby sam nie mógł pojąć, po co to wszystko nam napisał. Kiedy wreszcie się odzywa, zaczyna od przeprosin, że coś mu się pomyliło, że to tylko taka nieopanowana w porę dygresja, mówi, i że już ze zrewidowanymi wyjaśnieniami spieszy. Fowey wymawia się jako Foy, rym do Troy, tłumaczy, ze względu na kornijskie korzenie językowe i historyczne zmiany wymowy w angielskim. Nazwa miasta prawdopodobnie pochodzi od rzeki, czyli od starego kornijskiego Fowydh. W średnioangielskim pewne kombinacje samogłosek ewoluowały inaczej w języku mówionym niż w formie pisanej. Z czasem więc pisownia uległa anglicyzacji, ale słowo zachowało tradycyjną, choć nie do końca wierną wymowę. Bo uległa ona uproszczeniu. I dziś mamy, co mamy. Podobne procesy z miasta Worcester zrobiły Wooster, z Gloucester Gloster, a z Towcester opiekacz do chleba. Znaczy Toaster.
Zapytaj teraz, dlaczego Chichester zostało bez zmian.
33.
Foy Fowey wita nas uczuciem zagubienia najpierw, a potem rozdarcia. No bo schodzimy w porcie z promu i nie wiemy, co dalej. To znaczy wiemy, trzeba wyjść z portu. Ale jak wyjść z portu, jak tu żadnego portu nie ma? Jedynie betonowe molo, do którego prom przybija. A port dopiero wyżej gdzieś tam na rzece widać. Zostawiamy zatem zagubienie, pewnym krokiem po kamieniach i betonie na Esplanadę się wspinamy, ulicę idącą wzdłuż brzegu. I tu dopada nas rozdarcie. No bo w którą stronę dalej? W lewo, czy w prawo? Do kogo iść, do naszej Kuncewiczowej czy do Daphne du Maurier? Szlak Południowo-Zachodniego Wybrzeża prowadzi w lewo, pokrywa się z drogą do Kuncewiczowej. Wyprowadza nas z miasteczka. Droga do Dafny, angielskiej pisarki, która zakochała się w Kornwalii i tu osadziła fabułę większości swoich opowieści, wiedzie przez centrum Fowey do portu, stamtąd promem do Bodinnick. Tam, rzut kamieniem od pamiętającej XIV wiek przystani, Ferryside stoi, jej pierwszy dom w Kornwalii. Od dziecka przyjeżdżała tu z Londynu na wakacje z rodzicami, ale dopiero w 1926 roku zdecydowali się na zakup. Żeby nie musieli niczego wynajmować. Dafna miała wtedy 19 lat. W tym domu napisała pierwszą powieść, The Loving Spirit, wydaną w 1931 roku. Osadzony w przemianowanej na Plyn wsi Polruan gotycki romans opowiadający historię czterech pokoleń rodziny szkutników.
Stamtąd, idąc za ciosem, moglibyśmy ulec pokusie udania się w górę rzeki Drogą Świętych, która do Padstow po drugiej stronie Kornwalii wiedzie. A po drodze – dziwne, że nie na końcu – dotrzeć do Raju. Projekt Eden powstał w roku 2000 na miejscu dawnej kopalni gliny. Składa się z kilku białych, połączonych ze sobą kopuł, które kryją niezwykłe ogrody z roślinami ze wszystkich stron świata. Z Raju mielibyśmy już zbyt blisko do St Austell, żeby wracać do Fowey, w rezultacie ominąłby nas spory i ważny odcinek naszej nadmorskiej Kornijskiej Drogi, z takimi atrakcjami jak Zatoczka Łatwych Pieniędzy i dom na skale, w którym Kuncewiczowa umieściła ośrodek akcji swojej jedynej kornwalijskiej powieści. Więc lepiej od razu myśl o tym porzucić i grzecznie skręcić w lewo. Zwłaszcza że, jak sobie właśnie uświadomiliśmy, obie je, Kuncewiczową i Dafnę, możemy tam znaleźć. I to w tym samym miejscu. W jednym domu. Prawie.
Kiedy tak stoimy i zastanawiamy się, dokąd iść, zwraca naszą uwagę znajoma para mówiąca po niemiecku. Ale teraz po angielsku mówią, bo są w towarzystwie jakiegoś miejscowego chyba faceta w garniturze wyglądającego jak agent. W sensie nie CIA, tylko nieruchomości. I rzeczywiście, coś im tłumaczy i pokazuje palcem na dom, na który dotychczas nie zdążyliśmy zwrócić uwagi. I pewnie byśmy nie zwrócili, gdyby nie to zdarzenie.
Zaciekawieni, zbliżamy się, by lepiej słyszeć. W pewnym momencie mamy wrażenie, że agent wymienił znajome nazwisko, Quiller-Couch. Pewnie nam się coś po prostu przesłyszało. Ale sprawdzamy i ku naszemu zaskoczeniu okazuje się, że tak, że to dawny dom Q. Że mieszkał tu z córką, której dał imię po swoim ulubionym miasteczku, tylko w zapisie fonetycznym, Foy. Że można sobie wyobrażać, jak stali oboje, Q i Foy, i machali rękoma do zbliżającej się Daphne du Maurier. Często ich odwiedzała. W niedziele, kiedy miała wolne od pisania. Najpierw zaprzyjaźniła się z Foy, potem z jej ojcem, który stał się dla Dafny mentorem, namawiał ją do pisania i do tego, by bardziej skupiać się na formie niż treści. Z Foy połączyły ją wspólne spacery, fascynacja morzem i wzgórzystym, romantycznie wysublimowanym (the sublime) krajobrazem, wyzwalającym transcendentalne poczucie jedności i całkowitej wolności. Fowey ważniejsze jest dla mnie niż cokolwiek innego; rzeka, port, morze, to o wiele więcej niż miłość do drugiego człowieka, pisała Dafna w pamiętniku.
34.
Wąska, jakby na przekór swej szeroko skrojonej nazwie, Espalanada (jak się wyraził John Betjeman, osiadły w Kornwalii pod koniec życia angielski poeta i switch-hitting telewizyjny celebryta ery lat siedemdziesiątych, Fowey to miasteczko pieszych i marynarzy) prowadzi nas pod górę, lekkim łukiem wzdłuż rzeki. Ograniczona od prawej wysokim, podpierającym wychodzący z niego stok wzgórza murem, od lewej niższym, wielowiekowym murkiem i domami, szybko zwęża się tak, że porzucone, przyklejone do wyższego muru samochody pozostawiają mało miejsca ludziom, co dopiero innym samochodom. Główna jej atrakcja to widok po lewej, w przerwach między eleganckimi, oblepionymi pnączami glicynii czy innej wisterii willami, na ruchliwe jak autostrada w godzinach szczytu, pełne motorówek, jachtów, kajaków ujście rzeki i wzgórze z Polruanem, z ułożonymi tarasowo domkami. Te najniżej położone poprzetykane łódkami, jachtami, stateczkami. No tak, przecież tam ci szkutnicy dalej pewnie mieszkają.
Na zachodnim końcu Fowey Esplanada przechodzi w ulicę Tower Park, zaraz potem w uliczkę na jeden, a i to niecały, samochód. Ulica Łatwych Pieniędzy prowadzi nas do Zatoki Łatwych Pieniędzy, na uroczą plażę, wciśniętą między oblepione grubą, soczystą zielenią skały. Zanim do niej zejdziemy, zwracamy uwagę na dwa domy obok siebie położone. Pierwszy po lewej, na skale posadowiony, nad samym morzem dramatycznie zwieszony. Nazwę Point Neptune ma wypisaną na bramie. Tu Kuncewiczowa krótko sama mieszkała (wynajmowała od Williama Rashleigha z Menabilly), a na dłużej zakwaterowała swoją bohaterkę i narratorkę Wandę. Z gazet wiemy, że do niedawna właścicielką Domu na Przylądku Neptuna była Dawn French, zasłużona dla historii brytyjskiej komedii alternatywnej aktorka. W popularnym w latach osiemdziesiątych programie French & Saunders stworzyła niezapomniany duet z Jennifer Saunders. Według słów miejscowego agenta nieruchomości, sprzedała dom w 2021 roku za 6,6 miliona funtów. Nie wiemy, komu. Wiemy za to, za ile go w roku 2006 kupiła. Za niecałe trzy miliony. To jest interes. I że mieszka teraz gdzieś tam, gdzie kończy się Kornwalia, mówi agent, gdzie czas wolniej biegnie, nad rzeką Tamarą.
Drugi dom, trochę mniej okazały i z pewnością o wiele tańszy, też na skale, tylko kawałek dalej w stronę zatoki, wyżej i po prawej od ulicy posadzony. Chatka Łatwych Pieniędzy się nazywa. To znaczy już chyba nie, kiedyś tak się nazywał. Kiedy jeszcze nie były to osobne nieruchomości, jak teraz, tylko jedna duża, na kilka domów rozpisana posesja z Neptunem w nazwie. Dafna najęła Readymoney Cottage na kilka miesięcy w 1942 roku, mieszkała tu sama z trojgiem dzieci. Jej mąż, major Tommy (’Boy’) Browning, zajęty był wojną. Poznała go przez „Dobrego ducha”, tę swoją pierwszą powieść – majorowi tak się spodobała, że od razu popłynął do Fowey. Pierwszy raz, by poznać autorkę. Drugi raz, by ją poślubić, w 1932 roku, w kościele w pobliskim Lanteglos. Podczas spacerów po okolicy Dafna natknęła się na inny dom, Menabilly, podupadłą siedzibę rodu Rashleighsów po drugiej stronie półwyspu Gribben, dwie mile za zachód od Fowey. Wynajęła, wyremontowała i mieszkała tam od 1943 do 1969 roku, kiedy przeprowadziła się kolejne dwie mile dalej na zachód, w okolice miasteczka Par. Do domu, który wynajęła od tych samych właścicieli, Rashleighsów.
Skąd taka dziwna nazwa? Domu, ulicy, zatoki? Wyjaśnienie znajdujemy w akapicie otwierającym powieść „Tristan 1946”, w którym Wanda mówi, że w Pensallos mieszkała nad Readymoney Cove w uczepionym skały domu i wyjaśnia, że nazwa zatoki wzięła się od fortuny, jaką zbili miejscowi piraci, wypuszczając się stąd na statki handlowe, hiszpańskie albo portugalskie. Nazwa miejscowości, Pensallos, choć zawiera Pen-, jest fikcyjna, na potrzeby powieści przez Kuncewiczową wymyślona. Ale nazwa zatoki jak najbardziej autentyczna, podobnie jak jej etymologia.
A co z Kuncewiczową? Z Neptuna przeprowadziła się do Hotelu Penlee. Co pani mapa na to? Nic. Mówi, że nie ma takiego. No tak, bo to teraz Penlee Apartments, udaje nam się ustalić. Wygląda na to, że minęliśmy te apartamenty przed chwilą, nie zwróciwszy na nie większej uwagi, na początku uliczki Tower Park, zaraz jak Esplanada się skończyła. Po naszej prawej. Ale nie mamy ochoty tam wracać. Dosyć już mamy. Wolimy nawet nie wyobrażać sobie, jak by to było, wejść w skórę takiego agenta od nieruchomości. I na resztę życia w niej pozostać. Zamiast tego zejście wreszcie na dno tej pięknej zatoczki wybieramy, by wejść choć na chwilę do wody. A potem może jakiś podwieczorek?
35.
Im dalej na zachód, tym częściej pojawiają się szyldy nadmorskich kafejek z kuszącym wielce napisem: „Cornish Cream Teas”. Czasem z dodatkiem, że „Traditional” albo „Clotted”. Wcześniej, to znaczy przed Kornwalią, w Devonie, były same „Cream Teas” albo „Devonshire Cream Teas”.
Ciekawe, bo w szkole przecież uczono nas wyraźnie, że takie słowa jak tea nie mają, powtarzam wam, matoły, krzyczała pani nauczycielka, wbijcie sobie do tych waszych pustych łbów, nie mają liczby mnogiej! No jak nie mają, jak mają, moglibyśmy ją teraz zapytać, ale nie zapytamy bo, po pierwsze, krzyczała nie na nas, tylko na jakichś tam matołów, po drugie, to było dawno i nawet nie wiemy, gdzie mielibyśmy jej teraz szukać. A poza tym, o co tu właściwie pytać? Wiadomo przecież nie od dzisiaj, że zasady gramatyki swoje, a życie swoje. A kto ma rację? To też od dawna już wiadomo.
Druga rzecz, która może dziwić, to rysunki albo zdjęcia do napisów na tych szyldach dołączane. Piszą o jakichś kremowych herbatkach, a pokazują okrągłe ciasteczka albo bułeczki z kremem i dżemem. O co tu chodzi?
– What is a cream tea? – pytamy uśmiechniętej na nasz widok młodej herbaciarki stojącej za bufetem w przyplażowej kafejce.
– A cream tea is a cup of tea served with a combination of scones, clotted cream, and jam – odpowiada z miną kogoś, kto dobrze wie, o czym mówi.
– A co to takiego, ten clotted cream – dopytujemy, bo że te scones, które się do herbaty podaje, to rodzaj takich małych bułeczek z rodzynkami, to akurat wiemy, choć nie mamy pojęcia, skąd. A że jam to dżem, to każdy chyba wie.
Clotted cream to coś, co niektórzy mylą z masłem, wyjaśnia cierpliwie, ale to nie do końca masło jest. I dalej tłumaczy, że bierze się najpierw gęstą śmietanę z niepasteryzowanego mleka, jakiś czas się ją podgrzewa, a potem rozlewa do płaskiego naczynia i pozostawia tak dla ochłodzenia. A na koniec, kiedy śmietana jest zimna, zbiera się z jej powierzchni to, co „oni” nazywają clots, czyli kożuch, i to jest właśnie clotted cream.
Herbaciarka z góry zaznacza, że jej śmietankowe herbatki są kornwalijskie. W odróżnieniu od dewońskich. I że chętnie wytłumaczy, dlaczego to ważne. Choć rozumie, że dla kogoś, kto nie pochodzi ani z Devonu, ani z Kornwalii, może to być co najmniej scone-fusing. Ostatnie słowo wymawia wolno i wyraźnie, po czym zawiesza głos i patrzy na nas wyczekująco, jak standuperka na scenie, kiedy się głośnego śmiechu spodziewa. Albo chociaż błysku zrozumienia w oczach widzów. Jak zwykle w takich sytuacjach, najpierw się śmiejemy, by zyskać na czasie, a potem dopiero łapiemy, na czym dowcip polegał.
Usatysfakcjonowana, bierze się do wyjaśniania zawiłości kornijsko-dewońskich sporów dotyczących kremowych herbatek. Skąd ona to wszystko wie, kręcimy głową z podziwem i pytamy, czy jesteś rodowitą Kornwalijką. Choć słyszymy, że nie. Ale chcemy być mili. No i przedłużyć tę rozmowę też chcemy, bo sprawia nam przyjemność.
– Nie – śmieje się i macha w powietrzu rękoma, jakby chciała odsunąć od siebie takie posądzenie. – Jakbym była Kornijką, to pewnie bym tego wszystkiego nie wiedziała. Bo oni tu, generalnie, mało wiedzą. Znaczy mało się swoją kulturą interesują. Starzy, owszem, ale nie młodzi. Nie, nie jestem stąd, tylko tu studiuję, znaczy w Plymouth, no i interesuję się, to wiem. A tu chwilowo pracuję, żeby sobie dorobić.
– To skąd jesteś? – pytamy.
I dopiero teraz dociera do nas, czemu tak nas zainteresowała ta miła oku chłopczyca. Bo to przecież wypisz wymaluj młoda Daphne du Maurier. Na tym jej zdjęciu z petem w ustach. Też była tomboyem, czyli chłopczycą. Dżenderowa przebieranka stała się ważnym motywem jej powieści i sztuk. Od dziecka chętnie ubierała się i strzygła po chłopięcemu, mówiła na siebie „chłopczyk w pudełku”, co miało znaczyć męski umysł w kobiecym ciele. I tłumaczyła, w pamiętniku, że chciała tym zasłużyć sobie na uznanie pogrążonego w alkoholizmie ojca, znanego aktora, zrekompensować mu rozczarowanie – wszak oczekiwał syna.
– From Poland – odpowiada śmietankowa herbaciarka. – And you?