Po nich już tylko potop
albo
Jeszcze mniejszy realizm
Rafał Wojasiński
„Zapomniane”
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 2025
167 stron
Himalaje minimalizmu – taki oksymoron tłucze mi się po głowie po lekturze najnowszej książki Rafała Wojasińskiego. Dwie nowele. Sceneria pierwszej z nich, „Zapomnianej krainy”, ubożuchna: taboret, stół, kredens, stary tapczan, piec, gary, wszystko po kimś, po innych ludziach, na koniec wózek towarowy. W drugiej, pod tytułem „Drewniany tulipan”, wnętrze pokoju w blokowym mieszkaniu, zdaniem przykutej do łóżka bohaterki, stopniowo ogołacane z przedmiotów. Zaciek w rogu sufitu. Z łóżka widok na matkę-opiekunkę, która za otwartymi drzwiami lubi przechadzać się nago.
Narracja pozapinana na ostatni guzik, żeby wszystko stało na baczność, ogólnie przyjęte pauzy w dialogach zastępowane są kropkami, w retrospekcjach istnieją jakieś istotne z założenia fakty, ale stwarzający je ludzie nie mają imion ani nazwisk i przeto za próby odnalezienia przyczyn upadków i tragedii musi czytelnikowi wystarczyć stwierdzenie „popełniła samobójstwo”, miejsca i miejscowości się nie nazywają. Poza jednym wyjątkiem. Tomasz mianowicie ma na imię towarzysz życia, być może mąż bohaterki „Zapomnianej krainy”. Czytając tkwimy w ryzach kropek, za nimi wielkich liter, w przelocie pojawi się, jakby przez przypadek, próbka dobrej, mięsistej prozy. Pisarz przedstawia obraz smętnej rzeczywistości, schyłek tej egzystencji, po której nie będzie już niczego. A co jest? Jest żarcie.
O tym za chwilę. Co otrzymuje czytelnik tomu „Zapomniane” [te zapomniane]? Odautorską próbę kreacji w „Zapomnianej krainie”, czyli wcielenie się w starszą kobietę, rozgoszczenie się w jej myślach i czynach, oraz – w „Drewnianym tulipanie” – palimpsest, czyli rekonstrukcję zapisków odnalezionych pod przeciekającą pieluchą ich autorki, młodej kobiety, od dzieciństwa sparaliżowanej od pasa w dół. Czego tam nie ma?
Nie ma nazw geograficznych, nie ma ani jednego nazwiska. Starsza kobieta, korzystając z przyznanej emerytury przeniosła się wraz ze wspomnianym Tomaszem z miasta (miasto jest w Polsce, tam mieszkała w bloku nieopodal przystanku metra, więc w domyśle Warszawa) na zapadłą i coraz bardziej się zapadającą polską prowincję (liczne ruiny opuszczonych budynków, zaniedbany cmentarz). Mieszkają, tak schowani, w warunkach zbliżonych do spartańskich. Co dziwaczne, para, pozbywszy się mieszkania w stolicy, przeprowadziła się bez żadnych rzeczy do domu, pewnie nabytego za bezcen, i korzysta, bez przemeblowania, ze sprzętów poprzednich mieszkańców. Czas wyznaczają pory posiłków, ważne, żeby się najeść, a w trakcie jedzenia lub w porze trawienia pojawiają się w głowie kobiety refleksje… dotyczące jedzenia. Jedzenie w dzieciństwie, gospodarski ubój drobiu, rosoły, serniki, pieczenie ciasta, wreszcie w polu wyobraźni bohaterki pierwszej noweli pojawia się dziewczynka, dziecko, którego nigdy nie miała. Wyobraża sobie, że karmi malutką, tu rzecz się znowu sprowadza niemal wyłącznie do konsumpcji, zasypia, po przebudzeniu nie ma śladu ani dziewczynki, ani puszki z resztką mielonki, którą sama przecież jej przyniosła. I widziała, jak je.
Dziewczynka to mara, być może nieziszczone marzenie o macierzyństwie, co raczej wątpliwe, zważywszy na stosunek kobiety (jej, NN, nomen nescio, nierozpoznanej, jak piszą w kartotekach) do kwestii prokreacji, wiążącej się przecie z koniecznością bliskiego kontaktu z bliźnim: Orgazm przeżywało ciało, nie ja (…). Nie było mnie. Nigdzie. Gdybym tak bardzo starała się myśleć, że to ja, że to moje doznania erotyczne, własne, to bym zwariowała, to bym wywoływała wojny, zabijałabym bez mrugnięcia okiem… Bo to moje. Moje! A nie organizmu.
Pragnienia osoby idą dalej: z jednej strony wobec alternatywy „moje” musiałaby wybić w pień pół świata, z drugiej: Zemścić się na starość… Na wszystkich. Na każdym. Uspokojona, że to na pewno tylko doznania nietrwałego organizmu, nie może jednak zrezygnować z krwiożerczych zapędów. Wdzięczna za istnienie nie wiadomo komu (bo boga, twierdzi autorytatywnie, nie ma), dochodzi do przekonania, ze jest wdzięczna „nikomu” i z całym spokojem wyznaje: Miałam takie momenty, że z trudem broniłam się, żeby nie wziąć noża i nie zabić Tomasza i siebie. Chowałam noże, bo nagle nachodziła mnie taka potrzeba. (…) Potem to mijało i wiedziałam, że najlepszym ratunkiem dla mnie jest schować się, zniknąć z oczu wszystkich ludzi i znaleźć się tylko w zasięgu Tomasza.
Kobieta bez imienia i nazwiska rządzi. Dla czytelnika funkcjonuje wypreparowana, jakby przeznaczona jako obiekt do obserwacji pod monstrualnym mikroskopem robota. Starsza pani z zapędami morderczyni, majacząca na jawie, nieświadoma, że kiedy niekiedy myśli i mówi Heideggerem, wypijająca ćwiartkę wódki na ławce po drodze ze sklepu odległego od domostwa o sześć kilometrów, nie ma dla czytelnika przeszłości, zaznaczonej choćby szczątkowo. Autor przedstawia bezimienną jako osobę, która pracowała zawodowo, to znaczy była zatrudniona na warunkach, które w stosownym czasie dadzą jej bezpieczną emeryturę. Gdzie więc pracowała, czym przesiąkła przez większą część życia: pralnią, posterunkiem policji, biurem, szkołą, szwalnią, może przychodnią lekarską? Tej wiedzy czytelnik nie nabędzie. Dowie się natomiast z monologów wewnętrznych bezimiennej, że czysty błękit nieba bez skaz wyprowadza ją z równowagi, wznoszenie gotyckich katedr uważa za nakaz nienawiści, nie mając zielonego pojęcia o tajemnicach średniowiecznych wolnych mularzy i o ich najlepszych duchowych intencjach, porównuje ich z tymi, co dziś się prześcigają w budowaniu galerii handlowych.
Matołkowate ględzenie przywodzi na myśl posty internautów rozjuszonych możliwością publicznego pozostawienia po sobie śladów. Nadęta, zdając sobie, o dziwo, sprawę z „jałowości umysłu”, pozostaje jednak niepoprawna. Zmarłego nagle Tomasza – skąd wzięło się w niej tyle siły – wyciąga zza stołu, taszczy jego ciało z twarzą w jajecznicy, w której talerz wpadł rażony śmiercią, przewozi wepchniętego byle jak na wózek towarowy na cmentarz kalwiński, gdzie go zrzuca do sprofanowanego grobu, na którego dnie bieleją kości.. Ma jeszcze tyle energii, że zewłok przysypuje, a miejsce zakrywa spękanymi płytami z nagrobków. Pochówek psa domowego godniejszy.
Tylko dzięki temu brudnemu czynowi krzepkiej emerytki można snuć przypuszczenie, że autor podsuwa nam przed oczy postać odrażającą. Ale ani w tym miejscu, ani nigdzie wcześniej nie ma śladu autorskiej ingerencji mogącej mieć wpływ na odbiór przedstawionej rzeczywistości.
Z listów pisanych do matki – ale dla matki nie przeznaczonych (ukrywanych do końca) – wyłania się dramat młodej kobiety, skazanej na powolne umieranie, pozostającej na łasce matki. Podobnie jak starsza w pierwszej noweli, tu, w „Drewnianym tulipanie”, młoda, ale doświadczona w cierpieniu, nie ma złudzeń: żeby ktoś mógł mieć lepiej, ty będziesz musiała mieć gorzej. Czuje, że uczestniczy w życiu wtedy, gdy się napawa zapachami potraw, przyrządzanych dla niej przez matkę. Matka dba o nią, pije jednak coraz więcej wina, chorą wciąga w cichutki nałóg. Wspólnie oglądają filmy. Czy pornograficzne? Te, wiemy, córka na pewno ogląda w samotności. „Lubię być pijana” – stwierdzi wreszcie. Na trzeźwo uważa siebie za ofiarę eksperymentu. Losu? Życia? Cierpiąca na postępujący zanik mięśni, dywaguje, będąc au courant z nowszymi trendami: Trudno znoszę, że mam płeć. Po co różnice? One nie są ciekawe. Dowiadujemy się stopniowo, że młoda bezimienna, odkąd pamięta, była brzydka. Ponadto brzydnie w oczach (tłucze podane jej lusterko), choćby nie wiem jak dokładnie umyta przez matkę, śmierdzi, mało tego, była opóźniona umysłowo wskutek niedotlenienia w trakcie porodu. Jakby tego wszystkiego było nie dosyć, obmacując piersi rękoma, które jeszcze pozostają w miarę sprawne, konstatuje, że biust ma bezkształtny, skórę odrażającą. Autor nie zostawia furtki, czytelnik musi się gnieść do końca w gęstwie beznadziei. O jaki by tu jeszcze motyw zahaczyć? Aha! Matka ma młodego kochanka. Prezentuje się, naga i ponętna, w mieszkaniu. Matka ślicznie pachnie, córka myśli: Młode ciało to szczęście, które można zrozumieć najlepiej w starości. Zrobiłam się starsza od ciebie. Zrozumiałam, ze ty odzyskałaś młodość, a ja stałam się stara, bez możliwości powrotu, trzymana w zamknięciu, którego szyfrem jest paraliż ciała, opóźnienie umysłowe i smród.
I co? I nic, jeszcze przez kilkanaście stronic dywagacje opuszczonej w tym zamknięciu i już bez śladu obecności matki (która przecież nie zwiała z lubusiem, jest może w szpitalu, może umarła), wreszcie rozdęta do niemożliwości pielucha i śmierć z wycieńczenia. Czy możliwy jest jeszcze mniejszy realizm?