Rafał Derda
Dziecko na tronie
Rafał Wawrzyńczyk
„Dziecko na głowie króla”
wydawnictwo j, 2024
Po lekturze „Dziecka na głowie króla” Rafała Wawrzyńczyka ciężko mi było uwierzyć że jest to debiut poetycki autora, ponieważ książka ta nie posiada wad przynależnych debiutom. Wawrzyńczyk nie szuka swojego języka, on go już ma, a może nawet i dzieli z innymi poetami swojego pokolenia. Wiadomo, występuje w książce Wawrzyńczyka leciutka šalamunizacja wraz z cięższą ashberyzacją, ale jest to raczej oczywiste, ponieważ choć dziecko jednego ma ojca, to dziadków już dwóch. „Dziecko na głowie króla” jest dzieckiem skupionym, takim które jest prymusem, ale nigdy pupilem nauczyciela. Słucha ono z uwagą i notuje, ale też nie boi się zadać trudnego pytania. Dojrzałość dziecka objawia się w cyklu wypełniających książkę sonetów i pseudo-sonetów. Wybór tej formy jednak wydaje się nie być ukłonem w stronę rygoru, ale raczej decyzją o użyciu pojemnego naczynia, które można wypełnić do połowy, do trzech czwartych, a nawet jak się przeleje, to się nic nie stało, da się wokół niego pościerać, będzie ładniej niż było. Widać po tym dziecku i bogatą wyobraźnię i dobrą pamięć, będzie z niego pociecha. Jest ono pojętne i wie, jak będzie, a będzie mniej więcej tak:
Kiedy rodzice orientują się, że Boga może nie być?
Kiedy ich dzieci żyją tak, jakby Boga nie było,
jeżdżą do pracy, szorują balkon, chodzą na kurs o Marii Konopnickiej;
rodzice dzwonią, mówią, że „żyje się coraz ciężej”, „czują coś ciężkiego”,
a to nawet nie zmiana epoki, „zmiana czasów”, jak się mówiło, a zmiana
pory roku ich życia, season of life, to mocniej niż w polszczyźnie, jest tu przejście
lasów pogórza w rumowisko jesieni, przez które przejeżdża
nie częściej niż raz na miesiąc samochód, wydarzenie w tych stronach,
a do szczytu, co rządzi okolicą, zima doczepia pierwsze tarasy.
Kiedy wiedza, z jaką się żyło, jest nagle daleko w tyle,
jak sterta cegieł, już nie do podniesienia, nie do przekazania,
i okazuje się, że dalej da się iść bez niej,
kiedy zestawy majsterkowicza, jakich używali, lądują w chwastach,
a dni jak dawniej napływają do doliny, nad sanatoria i ryneczki, górskie szlaki,
dachy i balkony wykonane jeszcze przez Boga, zdolnego, młodego.
(„Rodzice i dzieci”, s. 29)
„Rodzice i dzieci” to wiersz, przy którym się zatrzymujemy, wiersz zaczepiający nas swobodą frazy i przepływem energii kojarzącym się jednoznacznie z „Flow Chartem” Ashbery’ego lub też fragmentami „Życia na Korei” Andrzeja Sosnowskiego. Ten utwór to dziecko elegancko ubrane, ale wystrojone nie na Pierwsze Przyjęcie czy też inne uspołeczniające mecyje, tylko na wymyślony przez dziecko, osobisty czas celebracji. Pozornie uczy ono rodziców że Bóg nie istnieje, a nawet jeżeli istnieje, to jest nim żarłoczny Kronos, ale tak prawdę mówiąc, samo się uczy tej swoistej lekcji niewiary. Na końcu tekstu zaś odnajduje Boga młodszego, czyli młodszy Czas, który stworzył sanatoria i ryneczki, górskie szlaki, dachy i balkony. Czyli nic nie jest pewne, a dni płyną sobie, niezależnie od tego, czy czuwa nad nimi jakikolwiek stwórca. Istotne jest u Wawrzyńczyka to, że jego flow dokądś prowadzi, chociaż nie kieruje nim kompulsywność puenty, może ewentualnie delikatna potrzeba kody, ale w sumie to co za utwór bez kody, nie da się tak cały czas na fade oucie – od czasu do Czasu trzeba wybrzmieć. „Rodzice i dzieci” to sonet, nieregularny niczym międzypokoleniowe relacje i dzięki temu prawdziwszy. Sprawdźmy zatem, jak styl autora, bo jednoznacznie piszemy tutaj już o wykształconym stylusie, radzi sobie w większej nieregularności:
Uświadomić sobie na chwilę, że ktoś dobrze nam znany
to jednak nieprzenikniony byt, wzrastający w oderwaniu od nas,
i na zawsze pozostanie oderwany, oglądać będziemy tylko światło
na jej policzkach, śmiać się będziemy z jego dowcipów. I
zaraz po tym dopowiedzieć sobie, że tych kilkoro obcych,
których uznajemy za bliskich znajomych, jest wciąż jeszcze
mniej obcych niż ocean ciał, spośród których ich wybraliśmy,
ten pyłek „ciebie znam, ciebie znam, ciebie znam”, jakim
ich ozdabiamy, wystarcza nam. Wystarcza nam. I
pijemy z tymi bestiami mojito, śpimy w domkach
nad jeziorem. W korpusach potworów wierci
się jamy, do jam wkłada się najlepsze złoto, jakie mamy.
Zamyka się klapę. Każdy tym gardzi, to jest OK, śpiewa się, gubi to,
zapomina. Niepokoją za to bank, Bolesław Prus, miejsca, gdzie trzeba przejść po wadze.
(„Pyłek wystarcza nam”, s. 13)
Cóż to się dzieje z dzieckiem? Czego jesteśmy świadkami? Przeszło ono pomyślnie odłączenie od pierwotnego obiektu i teraz rozróżnia siebie na tyle, by móc też bezpiecznie rozróżnić i przyjąć innych, dać ich jamkom najlepsze złoto, jakie ma. Można by powiedzieć, że podmiot liryczny jest tutaj „czuły”, niestety na ten przymiotnik mają monopol nobliści i noblistki, a nas nie stać na franszyzę, napiszmy więc, że podmiot jest dojrzały. Oczywiście, trochę dojrzewa on na naszych oczach, inaczej nie byłoby tego wiersza. Są jakieś lęki, jakieś banki i sądy, ale ogólnie to mojito i domki nad jeziorem, czyli jest bezpiecznie, można by powiedzieć: wystarczająco. Z tym „wystarczająco” się jako czytelnik utożsamiamy, bo też dążymy w tym samym kierunku i dobrze można się poczuć wiedząc, że ktoś potrafi tę niełatwą wędrówkę starannie i rzeczowo ulirycznić. Utożsamiamy się z tym ładem, a że liczbą ładu i porządku jest trzy, to pozostaje jedynie zaprezentować trzeci fragment debiutu Wawrzyńczyka, by przekonać się, że dwa poprzednie utwory nie były szczęśliwymi trafami, ale że strategia poetycka autora jest świadoma i przepracowana.
Za szeroko byłeś rozlany, mój drogi. Za szeroko. Nie
umiałeś się spiętrzyć. Kochałeś szkołę, przełomy pór roku, rzeki,
Verne’a i Ożogowską, alembiki z zielskiem przyszłości.
Czemu nie chciałeś się wspinać
jak grzeczna woda między
dwiema ściankami?
U Czechowa
rozlewali się prawie wszyscy,
zgoda, ale w trzecim akcie ścierano ich,
kurtyna opadała cicho, a za nią wychodzili w świat ludzie wąscy
jak liniały. Si, si, nie łudź się, że z tobą będzie inaczej. Pij sobie swoje
piwo między wieżowcami. Oglądaj sobie wiosny. Masz coś,
co cię ocali, bo utknie kiedyś na ostatniej bramce? Ukręcony, wielolistny, obcy ci
już właściwie bat? Do wybijania spod płytek nieba? Masz?
(„Ciecz pionowa, ciecz rozlana”, s. 17)
Masz? Nie jest to pytanie do Wawrzyńczyka, bo on już ma.