dwie opowiastki
jako ostatnia siada na krzesełku,
które unosi ją w górę –
przed innym zapaleńcem
barierkę właśnie zasunięto.
na ciemnym tle lasu widzi,
jak rzadki śnieg przechodzi w mżawkę.
zjazd męczący –
zakręty „pługiem” w mokrym śniegu.
siąpi na dobre, gdy oddychając ciężko,
zatrzymuje się w połowie stoku.
styczeń, odwilż – dość szeroki stok
biały od strony lasu, czarny (trawa, błoto)
od strony nieruchomego już wyciągu.
zmierzch, mgła, wokół nikogo,
szmer deszczu. jej oddech uspokaja się.
stoi nadal w odrętwieniu.
nagle widzi, że pod samym wyciągiem
„śmiga” narciarz – jakiś zawodnik!
cudownie płynnie przemknął –
ależ tam nie ma śniegu!
trawa i błoto – po tym nie da się zjechać,
ani powoli, ani błyskawicznie.
zdezorientowana zjeżdża sama –
sztywno, ostrożnie,
usiłując nie myśleć o niczym,
byle znaleźć się na dole.
przy dolnej stacji wyciągu knajpa –
tłok, zaduch,
dym papierosów, zapach mokrych ubrań.
z miejsca ktoś nawiązuje z nią rozmowę,
a ona, półprzytomna, opowiada.
– co, zjeżdżał pod wyciągiem? –
przerywa jej rozmówca – tak przedwczoraj
ktoś się zabił, wyrżnął głową w słup.
– tam musiał być śnieg – nie widziałaś,
bo część stoku z błotem i trawą – mówię –
uwypuklała się. było ciemno, mgła.
między błotem a wyciągiem
była bruzda ze śniegiem, którą zjeżdżał.
swoją drogą ostry zawodnik, nawet jak duch –
zuch-duch! – nie jakieś chuchro,
co ledwo-ledwo lewituje,
wiotkie widmo osłaniające nagość
(lub pustkę?)
falującym prześcieradłem.
– skoro dobrze wiesz,
że ona wtedy zobaczyła ducha,
czemu twierdzisz, że duchów nie ma?
– inaczej: jakie muszą zajść okoliczności,
żeby ktoś widział / wierzył, że widział
/ upierał się, że widział
(obojętnie na ile sam w to wierzy)
– ducha?
zjeżdżam na nartach w mokrym śniegu,
ostatni na stoku – zakręty „pługiem”,
mżawka, po zmierzchu – tyle razy:
Kasprowy, Gubałówka, Bukowina, Szczyrk.
Szczyrk, Bukowina, Gubałówka, Kasprowy…
*
raz moja babcia (jako dziewczynka)
zaśmiewała się przy kolacji,
głośno, celowo, przesadnie – na złość
(dziecko domagało się czyjejś uwagi!),
nie przestawała mimo próśb.
goście nie mogli rozmawiać
i moja prababcia (która umarła
zanim się urodziłem)
kazała jej wyjść do sieni – i wrócić,
gdy „się wyśmieje”. moja babcia,
bardzo z siebie zadowolona,
ze śmiechem stanęła za drzwiami.
przez sień przeszła moja praprababcia.
– babciu, ja tylko się śmiałam! –
powiedziała dziewczynka zadziornie,
gdy jej babcia zmarszczyła czoło
i – grożąc palcem – wyszła na podwórze.
zrobiło się cicho.
po chwili uchyliły się drzwi, przy których
stała moja babcia.
– i co, wrócisz do nas, wyśmiałaś się? –
spytała przyjaźnie moja prababcia. – mamo,
czemu babcia nie je z nami kolacji? –
chciała spytać dziewczynka, gdy (w porę)
przypomniała sobie, że nie tak dawno
odbył się jej babci pogrzeb.
przy stole nie zaśmiała się ani razu,
nic nie zjadła. nigdy w życiu
(nawet w latach wojny, okupacji)
nie zobaczyła innego ducha.
niedźwiedzica
śmierć wypłynęła z niej pyskiem
(życie wypłynęło z niej pyskiem)
gdy poddusił ją potężniejszy od niej niedźwiedź:
ciągnący się śluz – jej wnętrzności? kawałki
niestrawionej ryby?
nieubłagana jak śmierć obu niedźwiedziątek –
bo ona już wiedziała choć ostatkiem sił
zerwała się aby ich bronić –
kamera nie zarejestrowała tego co najgorsze
tylko jedno niedźwiedziątko
niezgrabnie uciekające w las nad rzeką
i potem nic – spokój –
potem gromadę innych niedźwiedzi
spokojnie rozdzierających żywcem łososie w wodospadzie
Na skraju drogi
[Sam Kitsch pisze z pamięci tekst piosenki Don’t Let It Bring You Down
(Neil Young) – po jednym wysłuchaniu, prawie bez zrozumienia]
Kim jestem na skraju drogi?
W jedną stronę maszeruje wojsko, ciągną działa.
W drugą wozy wiozą wystraszone rodziny i ich dobytek.
Skąd brać jedzenie? Drzwi domów zaryglowane,
a kiedy spojrzę w okna, twarze zza szyb znikają.
Za to nikt mnie nie ściga, gdy kradnę z ogrodów i pól.
Nocleg? Wczoraj zszedłem w zarośla nad rzeką,
troje ludzi już tam leżało – martwych.
Nie załamuj się, mówię sobie,
to tylko płoną pałace, walą się wieże.
Świat ma cztery strony – znajdź kogoś,
kto skręca na wchód – niech cię zabierze,
i kiedyś znowu gdzieś zamieszkasz.
Piąty dzień w podróży na południe, do miasta,
do którego, jak ja, ze złej służby uciekł kiedyś mój przyjaciel.
Gdyby mnie znaleźli, zapłaciłbym głową.
Zbiegłem bez pożegnania z rodziną.
Miasto tuż za wzgórzami – lecz nad wzgórzami łuna i huk.
Wiatr rzucił mi do nóg kartę papieru, ale nie umiem czytać –
czytam za to z białek oczu trupów wpatrzonych w niebo,
o tym, co dzieje się teraz – i co działo się zawsze.
Nie załamuj się, nucę sobie,
znów muszą spłonąć pałace, zwalić się wieże.
Świat ma cztery strony –
ktoś, kto skręca na zachód, cię zabierze,
i potem znów gdzieś zamieszkasz.
Coraz więcej popłochu i lamentu.
Wiozą rannych. Kto może, niemal biegnie,
a o tych, którzy upadli przy drodze, nikt nie dba.
Ale ja jestem młody i zdrów, i oglądałem śmierć od dziecka.
Idę w kierunku miasta, lecz wiem, że zbliża się moment,
gdy przystanę, uśmiechnę się – zawrócę
i zaraz skręcę na zachód lub na wschód –
sam, jeśli nie znajdę kompana,
i kiedyś znowu gdzieś zamieszkam.