Tomasz Dalasiński
Nic przydrożne
Wyszedł z domu.
Była mgła, kłująca od wilgoci i gęsta jak zupa mleczna zaciągnięta kaszą, tak gęsta, że można by wziąć łyżkę, zanurzyć w niej, nabrać trochę, położyć na języku i smakować, gdyby nie to, że żal jej było napoczynać, żeby się nie rozlazła, żeby nie uleciała gdzieś jej mglista doskonałość.
Spojrzał w dal, której ani końca, ani początku w takiej mgle nie mógł przecież dojrzeć, i pomyślał: oho, nie ma świata.
Ale świat był.
Świat był, i to dokładnie taki, jakim pozostawił go wczoraj, kiedy szedł spać.
Przez chwilę zdawało mu się, że przez noc ktoś poprzestawiał drzewa przy drodze, pozamieniał znaki i zatarł granicę między niebem a ziemią, ale nie: wszystko było na swoich miejscach. Domy, jak zwykle, wyglądały jak ludzie z przygarbionymi od pracy plecami, obory i stodoły siedziały ciężko jak zmęczone psy, nawet w rytmie ciszy nikt nie zmienił choćby jednego akordu.
Wczoraj spać poszedł późno, chociaż właściwie nie było już późno, raczej było jeszcze wcześnie, bo mała wskazówka na zegarze ustawiona była na godzinie drugiej, a duża – na trzydziestej siódmej minucie.
Poszedł spać tak, jak stał: w roboczych ciuchach, przepocony, nieumyty, głodny. Po prostu wrócił do chałupy i od razu położył się do łóżka, którego, za co dziękował Bogu, nie zaścielił, gdy wstawał.
Spał krótko, lecz intensywnie. Kiedy o piątej trzydzieści zadzwonił budzik i wezwał go do pracy, otworzył oczy, złapał się za potwornie obolały, skacowany łeb, zawlókł do łazienki, spłukał głowę zimną wodą, wyrzygał się, a potem wysrał. Nastawił wodę na kawę, wypił czarną z dwóch czubatych łyżek, bez cukru. Wyjął z lodówki pęto kiełbasy, pół obrał z flaka i pożarł na miejscu, drugie pół schował do kieszeni na później. Zapalił papierosa, potem następnego. Nie umył zębów. Narzucił na siebie watowaną kurtkę, otworzył drzwi i wyszedł z domu prosto w mgłę.
Ścieżka do przystanku biegła między polami. Z jednej strony kartofliska, z drugiej strzępy kukurydzy, czarnej i kanciastej, jakby ktoś wbił w ziemię osmalone kości.
Mgła oblepiała mu buty i robiła z niego rybę – zimną, śliską, nieruchomą w niemym pośpiechu. Chłodne powietrze wbijało mu się w rękawy, jakby chciało zajrzeć do środka i sprawdzić, czy coś tam jeszcze zostało z człowieka.
Szedł przez tę mgłę, brnął przez nią, przecinał jej zawiesistość, nie widząc, dokąd idzie – ale widzieć wcale nie musiał. Dzień w dzień o tej samej porze pokonywał tę samą trasę, więc mogliby mu nawet oczy wyłupić, a on na ślepo i tak dotarłby tam, gdzie dotrzeć musiał. Musiał, choć niekoniecznie chciał. Właściwie to trudno powiedzieć, czy on jeszcze czegokolwiek w życiu chciał, czy czegoś od życia oczekiwał. Wstawał rano do roboty, wykonywał swoją pracę przez bite osiem godzin bez entuzjazmu, ale i bez olewki, potem kończył, szedł coś zjeść albo nie, walił do odcięcia najpodlejsze siarkofruty po rowach i zagajnikach, wreszcie wracał do domu i kładł się spać, zamykając cykl dzienny, żeby kolejnego poranka otworzyć go na nowo.
Przystanek, który, jak wszystko inne, także był na swoim miejscu, przywitał go tabliczką tak wyblakłą, że gdyby nie wiedział, dokąd jedzie, nie miałby pojęcia, gdzie jest. „Siedem minut do pekaesu”, stwierdził, zerkając na zegarek.
Mgła nie chciała odpuścić. Stał i patrzył w tę mleczną pustkę, utkwiwszy wzrok tam, gdzie droga rozmywała się jak kreda pod wpływem deszczu. „Ciekawe, co się dzieje, jak nic się nie dzieje?” – być może pomyślał wtedy i sam się zdziwił, że taka myśl przyszła mu do głowy. Rozgniótł butem grudę ziemi i czekał dalej, bo co innego miał robić?
I tak upływał mu czas, a raczej to on w ten sposób upływał czasowi, bo nawet małe dziecko wie, że czas nie płynie ani nie leci, że to przestrzeń, i każdy z nas w tej przestrzeni, porusza się, niknąc – a przynajmniej tak sobie wyobrażam historię tego faceta, stojąc na tym samym co on przystanku pięć minut po tym, jak wysiadłem z autobusu, przyjechawszy nim tutaj z jednego z powodów ostatecznych. Wysiadłem i nie poszedłem dalej, bo czasem lepiej nie iść, tylko zostać – choćby po to, żeby patrzeć na takiego faceta jak ten i zastanawiać się, czy przypadkiem on sam nie jest zrobiony z mgły.
Bo wcale go nie znam. Nie znam go, chociaż powinienem, ponieważ mieszkałem w tej wsi tak długo, że wszystkich powinienem znać przynajmniej z imienia. Nie znam go, ale w sumie nie ma to najmniejszego znaczenia – przecież tu, u nas, wszyscy są jednakowi, zawsze tacy byli, więc co to za różnica, kim jest ten człowiek, którego zresztą widzę tylko przez moment i traktuję bardziej jak krańcowonocną marę, nawet przywidzenie, niż fizyczny organizm z krwi i kości?
Nie znam go i mogę tylko wymyślać go dla siebie, na swój własny, prywatny użytek. I wymyślam, dopisuję do niego opowieść, a im dopisuję jej więcej, tym bardziej wydaje mi się, że to człowiek jak gdyby nie stąd i nie z teraz, że przywędrował tu z jakiejś dawno minionej przeszłości i stoi w tej mgle nie wiadomo, po co. Choć w gruncie rzeczy może być dokładnie odwrotnie: on jest tam, gdzie należy, a to ja jak idiota snuję się po czasoprzestrzeni całkowicie dla siebie obcej, w ogóle nie mając o tym pojęcia. Może być tak, że zasnąłem w dwa tysiące dwudziestym czwartym, obudziłem się trzydzieści lat wcześniej, wstałem z wyra, wyszedłem na dwór, chodzę tu i tam, zaglądam w ciemne okna i szukam kogokolwiek, ale nikogo nie znajduję, bo wszystkich i wszystko z tamtego czasu zdążyłem już pożegnać, i tylko czasami jak duch zjawia się przede mną ktoś taki jak ten facet we mgle, facet stamtąd, z innego, niby martwego już świata, i sprawia, że w ułamku sekundy przestaję rozumieć, co, kiedy, jak i gdzie, za to wyraźniej niż kiedykolwiek dostrzegam, że skoro już wróciłem do tamtego miejsca i tamtego czasu, to nigdy, absolutnie nigdy nie uda mi się stamtąd uciec.
I stoję tu, stoję jak takie nic przydrożne, jak coś, co niby jest, ale czego nikt nie zauważa, choć mijają to ludzie i ich cienie – bo kto by tam zwrócił uwagę na kępę trawy w rowie, kto by się zatrzymał przy kamieniu, co leży tak w piasku od zawsze, milczący i niepotrzebny? Stoję i myślę, że przyjechałem tu właśnie po to, żeby zabłądzić w przypadkowym miejscu mgły, stać w nim jak to przydrożne nic i czekać na tego faceta, na to wczoraj, które on ze sobą przynosi, na dawno stopniałe śniegi, wyparowane deszcze, na bezpowrotnie zaszłe za horyzont słońca. Ja, liść spadły z drzewa, które na dobre zdążono już ściąć, cząstka nieistniejącego, czciciel spraw utraconych, kawałek świata, który odszedł, ale nadal jest, a może: który jest nadal właśnie dlatego, że już go tutaj nie ma.
Przez chwilę patrzymy z tym facetem na siebie, a może tylko wydaje mi się, że patrzymy.
W pewnym momencie ten facet rusza. Robi krok w moją stronę, jeden, drugi, trzeci, i kiedy już jestem pewien, że za sekundę zderzy się ze mną, on przeze mnie przechodzi, normalnie, jakby przechodził przez strumień sprasowanego powietrza – po prostu przeze mnie przenika, jakbym nie był dla niego żadną przeszkodą, jakbym to jednak ja, a nie on, był zrobiony z mgły.
Straszny
Wchodzi do baru, gdzie siedzę przy piwie z kolegą, z którym spotkałem się przy okazji krótkiego pobytu we wsi.
Jest brudny, pijany, śmierdzący. Zdaje mi się, że przynosi ze sobą cały świat zewnętrzny, wszystko, co każdy z nas bez trudu może znaleźć zaraz za drzwiami knajpy – błoto, zapach stęchłego deszczu, oddech świeżo wywalonego obornika i coś jeszcze, coś trudnego do uchwycenia, jak szmer w ciemności przypominający płacz dziecka albo skrobanie szczura.
Wchodzi jak burza, ale nie ta z piorunami, tylko ta, co wije się nisko nad ziemią: mętna, dusząca, ciągnąca za sobą niepokój.
Staje w progu, chwiejny, ale zarazem pewny jak opoka, której nie ruszysz, choćbyś chciał. Wielki jak stodoła, a jednak ruina człowieka.
Znam go skądś.
A może tylko tak mi się wydaje, bo jest po prostu do kogoś podobny? Do kogoś, kto chyba już nie żyje, a jeśli żyje, to inaczej niż kiedyś? Wygląda trochę jak zmarły, ale to chyba tylko złudzenie – czasem tak się zdarza, że w unoszącym się w półmroku kurzu pomieszanym z dymem z papierosów na ułamek sekundy pokazują nam się zmarli, niewyraźni, nakładający swoje twarze na oblicza żywych, i dopiero po chwili orientujemy się, że jednak ich tam nie ma i nigdy nie było.
Patrzy na nas, jakbyśmy mieli mu coś do powiedzenia. Ale nie mamy. Nikt się nie odzywa, nawet kieliszki, kufle i pokale przestają brzęczeć, wszystkie naraz.
Czuje się, że pod powałą wisi ogromna kula strachu, która powoli opuszcza się w kierunku podłogi, wypełniając przybytek jak sarin albo cyklon B.
Czuje się, że bywalcy baru drżą ze strachu.
Bo on jest straszny.
Jest straszny, a potem zaczyna mówić.
Mówi szybko, gwałtownie, połykając głoski i zapowietrzając się, jakby zaraz, za chwilę, miał udusić się samym sobą.
Mówi, machając rękami i przewracając oczami.
Nie wiem, o czym mówi – słyszę go, ale nic nie rozumiem.
Być może zresztą, to, o czym mówi, wcale nie jest ważne.
Ważniejsze jest to, że jestem pewien, że on opowiada o mnie.
Opowiada o mnie, który tu kiedyś mieszkałem, później przestałem, i który teraz bywam tu tylko na prawach nieproszonego gościa. O mnie, który tu siedzę, ale nim kur zapieje, wyjdę z baru i wskoczę w noc, żeby się w niej rozpłynąć.
Mówi dalej, coraz szybciej, jakby chciał wyrzucić z siebie wszystko, co się w nim latami zbierało – to błoto, ten stęchły deszcz, ten obornik na polu. A ja siedzę, czując, jak jego słowa przechodzą przeze mnie niczym zardzewiałe gwoździe przez stare drewno.
To jest o mnie. O tym, co zostawiłem, kiedy stąd wyjeżdżałem. O zapachu wody w studni, który dawno uleciał, bo nigdzie nie ma już ani tej wody, ani tej studni. O psach, co wieki temu na dobre przestały szczekać. O dniu, w którym po raz pierwszy poczułem, że to miejsce jest dla mnie za ciasne.
Słucham go i nawet nie wyłapuję momentu, w którym przestaję to robić. Widzę, że wciąż mówi, bo porusza ustami, ale nie słyszę ani słowa.
Teraz nie jest już straszny, jest śmieszny – więc wybucham śmiechem i śmieję się, śmieję się przez cały czas, przez cały świat, przez całe życie.
Śmieję się, a on znika, wychodzi z baru i wskakuje w noc, która pozwala mu przez siebie przepływać, rozpaść się z melodii na akordy, z akordów na dźwięki, z dźwięków na echo, z echa na ciszę.
Śmieję się i wtedy dociera do mnie, że to ja jestem tu, w jądrze ciemności, że to ja się właśnie rozpadam, jakbym to swoje życie przeżył już do końca i nie zostało po mnie nic, tylko ogromna kula strachu rozmazana po podłodze tego baru, śmierdząca wódką i wszystkimi, którzy tu kiedykolwiek byli.
Patrzę na swoje ręce, jakby wcale nie były moje, jakbym to ja wyszedł z tego baru i zniknął, jakbym wskoczył w noc, która pozwala mi przez siebie przepływać, jakbym cały stał się tą nocą i tym przepływaniem.
I nie ma już nic, nie ma już nawet mnie.
Jest tylko cisza, tak ciężka, że aż boli w uszach, tak twarda, że każde jej uderzenie rozbija ciemność na kawałki.
Taka, jakby ani wcześniej, ani później nie było w świecie niczego poza nią.
Szczekanie łańcucha
Pamiętam, jak rozbierali tę chałupę. Ostatnią glinianą chałupę we wsi. Do śmierci mieszkali w niej starzy Iwniccy, Jan i Helena, z powodu podeszłego wieku przez wieś zwani dziadkami, chociaż nie mieli ani jednego wnuka. Iwniccy umarli bezpotomnie i ich teren przeszedł na własność gminy, która postanowiła zrobić porządek z chałupą i wybudować na jej miejscu plac zabaw dla dzieci.
Dobrze pamiętam dzień, w którym przyjechała koparka i ciężarówka z kontenerem – i w którym wszystko zarazem zaczęło się i skończyło.
Operator koparki, wiekowy, wąsaty chłop z sąsiedniej wioski, chwilę krążył wokół chałupy, jakby wcale nie chciał się za nią zabrać. Może coś w tej glinie i w tym drewnie, w zapachu przegniłych desek, przypominało mu własne dzieciństwo. Może wstydził się wbić stalowy ząb łyżki w coś, co stało tu dłużej niż on żyje. A może po prostu szukał najbardziej dogodnego miejsca do rozpoczęcia dzieła zniszczenia.
Pierwsze uderzenie zabrzmiało jak kaszlnięcie – arkusze eternitu łamały się z trzaskiem i zsuwały po zmurszałych krokwiach, a kurz wzbijał się w powietrze jak kłębowisko duchów, które zdawały się czekać na ten moment od dawna. Starsze kobiety z wioski, te, które pamiętały Iwnickich jeszcze z ich młodości, stały za płotami i patrzyły. Nie mówiły nic, tylko ściskały chusty w dłoniach. Dzieciaki, które przyszły popatrzeć na koparkę, biegały w kółko, śmiejąc się i próbując podejrzeć cokolwiek przez szpary między sztachetami.
Koparka wgryzała się w ściany jak zwierzę w kość, a chałupa oddawała każdy kawałek siebie z oporem, jakby nie chciała odejść tak łatwo. W jednej chwili rozległ się huk, jakby coś pękło w samym sercu tej glinianej skorupy. Belki stropowe, nadgryzione przez czas, złożyły się jak nogi starego człowieka, który już nie ma siły stać. Kurz znowu wzbił się w powietrze, tym razem gęstszy, cięższy – taki, który osiada w gardle i zostaje w nim na długo.
Gdy wszystko opadło, chałupa leżała rozłożona na części, jakby rozszarpana przez niewidzialnego giganta. Na ziemi walały się fragmenty glinianych ścian, pieczołowicie uszczelnianych przez Jana przed każdą zimą okien, sprzętów kuchennych, na których Helena gotowała obiady, i łóżka, w którym małżonkowie spali snem najpierw doczesnym, a potem tym, z którego nie da się obudzić. Drewniany krzyż, który wisiał nad drzwiami wejściowymi, leżał teraz w piasku, odarty z godności. Jeden z robotników podniósł go, obejrzał, a potem położył na stercie odpadów, jakby był już tylko nic nieznaczącym kawałkiem drewna.
Pod wieczór, kiedy słońce zachodziło, na miejscu chałupy było już tylko równiutkie, wyczyszczone pole. Nawet ślady po fundamentach zdążyli zagrzebać. Kobiety rozeszły się do domów, dzieci przestały się śmiać, a ja stałem tam jeszcze chwilę, patrząc w pustkę, która została po Iwnickich, i myśląc, że oto mam przed sobą najprostszą prawdę o świecie – że to, co dla kogoś było całym życiem, można zrównać z ziemią w ciągu jednego dnia; że w kilka krótkich godzin mogą rozsypać się w proch dziesiątki czyichś lat; że w tym, co jeszcze nie tak dawno kipiało istnieniem, w jednej chwili bezpardonowo i bezpowrotnie może urządzić się nicość; że tutaj, na moich oczach, komuś coś minęło, wlewając się w czarną plamę przeszłości, bo przeszłość przecież jest niczym innym niż plamą bez początku i końca, plamą, w której wszystko jest sobie równe i w której nie istnieje żadna chronologia – bo czy coś było wczoraj, czy pół wieku temu, pozostaje bez najmniejszego znaczenia: skoro minęło, to znaczy, że tego nie ma i więcej już nie będzie.
Po Iwnickich nie zostało nic oprócz naszej o nich pamięci i psa, który, jak mówili sąsiedzi, po śmierci właścicieli urwał się z łańcucha i uciekł, a potem, po zburzeniu chałupy, dzień po dniu wracał na stare miejsce i pilnował pustki – a może pilnował sam siebie, bo niczego innego nie miał już do pilnowania. A kiedy psa zabrakło, niektórym zdawało się, że gdy zawieje wiatr od południa, w pustce po Iwnickich szczeka sam łańcuch, wciąż trzymający się zagrzebanej w piachu psiej budy i wystający spod ziemi na wysokość dwóch ogniw.
Ćmok
Zmierzcha się, chociaż tutaj nikt tak nie mówi. Tutaj mówi się, że na wieś spada ćmok.
A więc: na wieś spada ćmok.
Letni, ciepły, przyprószający świat jakby popiołem.
Ćmok to taki czas, kiedy światło nie gaśnie nagle, tylko rozlewa się powoli jak kawa wylana na blat stołu, i ścieka coraz niżej, kropla po kropli, plamiąc wszystko, co stanie mu na drodze. Kiedy odpryskami tli się w szczelinach między chatami, w oknach, gdzie jeszcze migoczą żarówki, i w oczach psów leżących przy budach: niby śpiących, ale jednak wciąż w trybach czuwania.
Ćmok ciężkim cielskiem siada na dachach, ulicach, podwórzach. Ptaki milkną, cienie są dłuższe niż myśli o nich, a dym z komina nie znika, tylko snuje się leniwie, jakby sam nie wiedział, dokąd powinien odlecieć. Powietrze, słodkie od traw i od ich skromnej śmierci, bo o świcie kosy poszły w ruch, gęstnieje od ćmoku jak skwaśniałe mleko. Na poboczach dróg rozplenia się ciemno pachnące wilgocią i czymś, co zaczyna gnić. Tam ćmok opada z góry jak kurz: miękko, ale pewnie, jakby wiedział, że nikt go stamtąd nie przegoni.
A potem wchodzi do domów przez okna, kominy, szpary w drzwiach i pęknięcia w murach. Wchodzi do domów i wchodzi w człowieka. Wdrapuje się na plecy zmęczonych ludzi wracających z pola, wślizguje w rękawy ich popękanych kurtek, w kieszenie, gdzie niemrawe palce szukają papierosów i zapałek.
Wchodzi w człowieka i już w nim zostaje.
W ćmoku świat jest cichszy, a ludzie jakby mniejsi. Mówi się, że właśnie wtedy można usłyszeć, jak ziemia oddycha, jak w rowach skrzypi to, co spod niej wyłazi, jak stara jabłoń pod płotem zaczyna pękać od środka. Że wtedy czas zatrzymuje się na chwilę, jakby mu się nie chciało gonić tych, co już dawno nie mają dokąd biec, a nawet – że zupełnie przestaje płynąć i zapada się w siebie.
Ludzie nie patrzą w niebo, nie czekają na niego, bo ćmok i tak zawsze spadnie, zawsze spadnie na każdego w tym samym momencie. Idą do domów i zamykają drzwi na skoble, ale nie przed ćmokiem – na ćmoka drzwi nie pomogą. Zamykają je przed sobą nawzajem, choć może nawet o tym nie wiedzą. Zamykają je i siedzą w ciemności, każdy w swojej. Gadają, że w tej ciemności, w której nie ma już świata, a może: w której świat jest jak szum radia ustawionego na martwą falę, jeśli dobrze się przyjrzysz, zwłaszcza bez otwierania oczu, możesz znaleźć wszystko, a najbardziej to, czego nigdy tam nie było.
I tylko niektórzy, którym ćmok niestraszny, siedzą to tu, to tam, jeden na schodach, drugi na progu domu, trzeci pod sklepem, czwarty obok remizy, piąty, ja, jak takie nic przydrożne, niezauważalne, choć nienaruszalne zarazem, na połamanej ławce na przystanku w oczekiwaniu na ostatni pekaes, a może w oczekiwaniu na to, że pekaes nigdy nie przyjedzie i zostawi mnie tutaj, schowanego za oknami wychodzącymi zawsze na noc, nawet wtedy, gdy jest dzień, wierzącego, że będąc właśnie tu, jestem wszędzie naraz – i patrzą, jak ćmok wypełnia wszystko, co kiedyś było jasne.
– Spokojnie – rzuca któryś z nich, nie wiadomo: w próżnię czy do samego siebie – jutro znów się rozjaśni.
Ale w głosie ma coś takiego, jakby sam w to nie wierzył.