[Wyszedłem z domu]


 

Wyszedłem z domu wprost na stromo opadającą ulicę. Nic nie zabrałem ze sobą na drogę: ani laski, ani torby podróżnej, ani chleba, ani pieniędzy. Świat nie ruszył za mną, więc włożyłem ręce do kieszeni, zostawiając za sobą liście kołyszące się na wietrze. Spojrzałem od niechcenia na figurkę świętego Floriana, rzeźbę ustawioną w centrum rynku. Policzyłem w myśli do sześćdziesięciu, potem do osiemdziesięciu siedmiu i wreszcie dostrzegłem potęgę i wspaniałość wszystkiego. Metalowa żaluzja zsunęła się wolno spod płóciennej markizy, zagłębiła w ziemię, drgnęła i znieruchomiała. Wokół  niej wyrosły szarobrązowe hałdy ziemi, niczym wyspy na Morzu Egejskim. Rynek jest już w połowie rozkopany. W tym zrujnowanym krajobrazie kryje się coś niepokojącego, jakaś baśniowa tajemniczość. I nie byłoby rzeczą niezwykłą, gdyby się okazało, że na którejś z tych wysp ma swoją kryjówkę czarodziejka zmieniająca ludzi w wieprze, albo jednooki olbrzym.

Przedzieram się przez ten remont rynku, by do żony powrócić. Ciągle myślę z czułością i smutkiem o Marcie, życzliwej i dobrej. Jednak nie ma  w tym nic złego, przecież to żadna krańcowość, a i zbyt wiele rozkoszy w tym nie ma także. Umykając rzeczom krańcowym zauważyłem cień jakiegoś mężczyzny. Kiedy usłyszał moje kroki, przesunął się w bok, zniknął za zakrętem. Pobiegłem w tamtym kierunku. Zatrzymałem się. Kroki ucichły w nieprzeniknionym mroku bramy, która prowadzi do niewiadomego sensu. Zajrzałem tam i sprawdziłem, czy ktoś wzniósł się na piętro. Przeszukałem wszystkie zakamarki, zszedłem nawet po schodach do piwnicy; była zamknięta. Nikogo nie znalazłem. Ogarnęło mnie nagłe zmęczenie, smutek i żal. A jeśli to był Franek Mylny, który postanowił uprzedzić mnie, Franek, który pragnie zdążyć przede mną, by krzyż zawiesić i względy Aldony sobie zaskarbić? Niedoczekanie jego, taki chuj, nie pozwolę sobie w kaszę dmuchać, Aldona musi się przekonać, że on tylko udaje wierność, że wcale nie jest taki dobroczynny, przyjacielski i szczery. Podzielę się z nią swoimi przypuszczeniami, z których każde wydaje się słuszne.  Tyle najdrobniejszych poszlak, domysłów, badanie najmniej ważkich drobiazgów, czepianie się kruchych faktów niczym przysłowiowego źdźbła trawy. Idę więc na dno, i znowu wypływam, żeby dalej się posuwać do przodu, do następnej pomyłki, do następnego błędu. Bo wciąż żyję nadzieją, że przecież trafię na coś dotychczas niedostrzeżonego, co zadecyduje, czemu przebywam raczej tu niż gdzie indziej. To zadziwiające, jak obserwowany rynek niczym nie różni się od tego rynku sprzed lat, kiedy budowano pawilon. Wraz z kuzynem Jakubem i bratem skakaliśmy z najwyższej kondygnacji na zwał usypanej przez koparkę ziemi. Wszystkie wyspy należały do nas, krążyliśmy między nimi, błądząc i odnajdując się co rusz. I nieważne było, że po niebie wlokła się ciemna chmura, rozlegały się pomruki burzy, oddalały się brzegi, wiry mąciły wodę. Widok piętrzącej się ziemi daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Wcale nie jestem pewny, czy posuwam się naprzód. A może kręcę się w kółko, nawet cofam. Figurka świętego Floriana nie zmieniła położenia. Czyli co? Czas się zatrzymał w miejscu i teraźniejszości brak. Idę na dno, tonę, wiem, że już to kiedyś przeżywałem. Wszystko staje się obojętne. Nie to, żebym śmierci się bał i tego co po tamtej stronie, ale może bardziej cierpienia, bólu, wszelkich przykrości związanych z umieraniem.

Daleko za zakrętem zabielił się horyzont. Ale ja nie mam sił na nowe lęki. A skoro czas stanął w miejscu, to wszystko jest tylko wspomnieniem. Wstecz nic nie jest groźne, Scylla czy Charybda, wór z wiatrami czy jaskinia Polifema. Nie warto wołać o pomoc. Jestem sam. Tylko ja istnieję naprawdę, poza mną nie ma nikogo. Kłębiące się chmury, wykoślawione drzewo, zachrypnięty pies, okrutny kształt rzeczy, przerażająca barwa przestrzeni wokół samotnego, żałosnego człowieka. Kiedyś w przeżyciach była gonitwa myśli i rumor serca, szalona miłość i wielka nienawiść, heroizm, nikczemność i zdrada. Nigdy nie byłem jakimś aniołem, ale i bydlęciem także nie. Obecnie w moim życiu nie ma szaleństwa ani pożądania, ani heroizmu, ani tej pewności siebie, co dawniej. Jednak ciągle muszę kroczyć naprzód, mój los jest wypadkową całego zbiegu okoliczności i przypadków. Pokonuję te zwały ziemi, okrążam niejedną przeszkodę, nie oglądam się za siebie, bo po co. Ktoś zawiązał mi chusteczkę na oczach, zakręcił mną kilka razy, bym padł ofiarą pozorów. Wyciągnąłem przed siebie ramiona, by podążyć za niewidzialnym i nieskończonym. Kręcąc się bezradnie wkoło, w bezkresie całkowitej ciemności, nagle otarłem się o czyjeś ciało. Odrzuciłem chusteczkę i ujrzałem ojca, jak stoi przede mną. Nie mogę uwierzyć. Więc pytam go, co tutaj robi, pośród rozkopanego rynku, a on mi na to, że te roboty ziemne nie dziwią go, przyzwyczaił się. A gdy nagle sięgnąłem pamięcią wstecz, widzę, że ojca znowu nie ma w domu, zawsze poza domem, przebywa bóg wie gdzie. Nawet, gdy się pojawia na jakiś czas, żeby z matką pobyć pod jednym dachem, toteż go nie ma. Ciągle szukamy go z bratem po różnych kątach i  ogrodach. Jak tu z nim porozmawiać, posłuchać rad, niechby wziął mnie za kołnierz, pokazał jak pokonywać różnorodne przeszkody, ścielące się pod nogami. Nie ma go, ciągle przebywa gdzieś w oddali. Dlaczego tak, dlaczego nie pokaże nam, jak się zabrać za okiełznanie świata, niechby powiedział dokąd iść, co zrobić, w co wierzyć. Ale nie, woli znikać bez śladu, a jak już się pojawi, to też go nie widać, nie słychać. Dopiero, gdy wódki się napije, wszędzie go pełno, pobudkę robi wcześnie rano, by snuć swe niestworzone opowieści o dalekich krajach, w których bywa, o możnych tego świata, z którymi grywa w szachy. Wyciąga z futerału akordeon i gra jak najęty. – Nalej mi z dziubka herbaty! – To do matki.

Ojciec usiadł na łóżku i zapalił papierosa. Przed nim popielniczka pełna niedopałków. Mateusz usiadł obok niego, żeby poprosić o pieniądze, gdyż sikawkę chce sobie kupić na śmigus dyngus. – Kup mi sikawkę, kup mi sikawkę, dlaczego nie chcesz kupić mi sikawki, wszyscy mają, tylko ja nie mam. – Kup mi sikawkę. – Masz, kurwa, idź i kup sobie sikawkę, weź bańkę i przynieś też piwo. – No to idziemy, idziemy, a ulica rozkopana, rynek rozkopany, bloki krzemienne rozrzucone, dobrze, że chociaż kiosk Rybowej stoi, zaraz do niego wejdziemy, by kupić pchełki i dziesięć sztuk sportów. Może zostanie nam jeszcze na czereśnie, żółty ser, dwa lizaki w kształcie kogutków. Dzisiaj dzień łowienia raków. Idziemy więc nad rzekę, idziemy w dół, zawsze idzie się w dół, bo lżej, bo rzeka odwiecznie w dolinie, a raków pod kamieniami nie brakuje. Nie boimy się raków, chociaż do tyłu się poruszają, i szczypce mają niebezpieczne, wystarczy za pancerz złapać.

– Popatrz, mamo, ile raków żeśmy nałapali. Po chwili we wrzątku raki czerwone się zrobiły, ugotowane, ich białe mięso w tej czerwieni jest bardzo smaczne. Ojciec siedzi, pali papierosa, piwo popija, bo dzisiaj jeden z tych dni, kiedy można go w pełnej krasie oglądać. Ojciec też kiedyś raki łapał, i ryby, motocyklem jeździł po mieścinie, junakiem, którym rozbijał się po ulicach, harnasił to tu, to tam, pierwszy ze wszystkich miał rower, na drewnianych kołach. Już wtedy znikał, jak mi to babcia opowiadała – nie było z nim spokoju. Jednego razu niewypały włożył do pieca, jak pierdolnęło, to z pieca nic nie zostało, dwa palce ojcu u prawej ręki trzeba by amputować. Siedzi ojciec, popija, a my z Mateuszem, gnamy do rynku, bo rozkopany, po hałdy ziemi niczym wyspy, więc można hulać między nimi, skakać, fikołki robić, turlać się do nocy w samych majtkach. Czasem zapuszczamy się w odległe regiony miasteczka, z procami, łukami, goniąc za kurami. – Prowadź, Szczepan, boś starszy, żebyśmy tylko nie pobłądzili, późno się robi. Gnamy tak w otwartej przestrzeni w poszukiwaniu ojca, bo on gdzieś za deskami schowany, na drodze do Witka Wilgi sadu, Mateusz sikawkę chce kupić, więc ojca poszukuje, żeby dał mu trochę drobnych pieniędzy. – Tata, te drobne, błyszczące się!

Papierowe banknoty przedstawiały dla brata mniejszą wartość. – Chodź już, tu go nie ma, tam też, może już w domu czyta kryminał. Więc pędzimy w dół, ciągle w dół, żeby później do góry, dom zamknięty na cztery spusty, ale my mamy sposób, by do środka się dostać, wystarczy okno podważyć, który to już raz do domu przez okno wchodzimy, bo nikogo nie ma, bo ojciec gdzieś w świecie, matka u sąsiadki. – Szczepan, ukrój mi chleba, grubo. Polewam herbatą, posypuję cukrem i z kromkami w dłoniach wracamy na rozkopany rynek, by paradę straży pożarnej obejrzeć, jak równo maszerują, hełmy im błyszczą, Tomasz buławą dyryguje, by krok był równy i nikt nie fałszował. Za chwilę wyścig kolarski przez miasteczko przemknie. Nauczyciel wetknął mi do ręki karteczkę z numerem koszulki kolarza, którego mam okryć kocem i rower jego poprowadzić, poprosić, by przegryzł plasterek cytryny posypany cukrem. 

Świsnął wiatr, terkot kół, już, słychać oklaski, uważnie wypatruję mojego kolarza, jeden, drugi, trzeci, cały peleton, kolorowo i szumnie jest, widzę go, widzę jego rower, jestem szczęśliwy, mogę wziąć jego kolarzówkę i poprowadzić dumnie przed trybuną, mój kolarz bardzo zmęczony, umorusany, jakby wraz z nami bawił się w chowanego na rozkopanym rynku, chciałbym wsiąść na jego rower i przejechać się wzdłuż trybuny, może udałoby się dalej pojechać, hen tam, rundę zrobić honorową wokół miasteczka, niech się gapią, co z tego, że jestem w samych majtkach, wstręt mam do wszelakiego munduru, do peletonów, plutonów, szarż i chórów. Rękę do majtek włożę, pobawię się, a co mi tam, niech pytają od kogo jestem, od kogo ten chłopiec z wyścigówką, co na bosaka za kolarzem idzie, co za wstyd, hańba, kto jemu pozwolił pośmiewisko z nas robić. Poczułem zapach chleba z piekarni, i widzę jak Marek Wilga rzuca bochenki do kosza, okrągłe, ze skórką brązową, kostkowaną, wyrośnięte bochny, jak się patrzy, i bułki też są brązowiutkie, pulchne, że od razu chce się ugryźć, aż ślinka leci. Po dwa chleby Marek rzuca do kosza, raz, dwa, odstawiłem wyścigówkę pod drzewo, bo chcę lepiej się przyjrzeć temu pieczywu, mam dwadzieścia groszy, to kupię sobie jedną bułkę i zjem zaraz, jak tylko pani Cholewowa sprzeda mi, zanim dzwonek na pierwszą lekcję zadzwoni, trzeba się spieszyć, rower stoi pod drzewem, nie ma na co czekać, tylko sprawnie przedrzeć się przez rozkopany rynek, ile sił w nogach, żeby pan dyrektor nie przyłapał mnie na spóźnieniu i nie wytargał za uszy. Dalej, dalej, opony grzęzną w piachu, kopytka zapadają się w błocie, gdyż polało w nocy i wody wezbrały, tak że nasze wyspy wokół figurki św. Floriana ledwo widoczne, osiołek wolno dźwiga mnie na grzbiecie poprzez nagromadzone przeszkody, ojca widzę, jakby czas zmartwychwstał, dobrze, że go widzę, dobrze, że chociaż dzisiaj się mną zainteresował, nigdy przedtem tego nie robił, chociaż byłem najlepszy w niejednej dziedzinie, ojciec z matką nigdy się tym nie interesowali. – Dobrze, że jesteś, ojcze, mam dla ciebie bułkę z naszej piekarni, świeżutką, spróbuj, na pewno będzie ci smakowała. – Schował do kieszeni i poprosił, żebym podał mu dłoń. Więc mu ją podałem, jednocześnie schodząc z kolarzówki. Ujął moją dłoń, pogładził i powiedział, że mam szorstką dłoń, nieco już wysłużoną, spracowaną, i dalej, że bardzo źle zrobiłem nie słuchając jego rady, kiedy to powiedział, żebym w wojsku pozostał na zawodowego żołnierza, dobrze miałbym w armii, która dba o swoich patriotów, ale ja wolałem do Aldony wrócić, do wolności, jakby wolność sumienia była najważniejsza. A teraz powiedział, że mnie tylko zależało na tym, by się zbyt często nie kąpać, nie myć zębów, wdychać naturalny zapach ciała i lekceważyć bohaterstwo, męczeństwo i świętość. Zaprosił mnie do łódki, którą tutaj z głupia przyholował, wyrobiska pełne wody, więc będzie można popływać, wykazać się sprytem i odwagą, tym bardziej że w powietrzu zaczęły zachodzić jakieś zmiany, mam na myśli barwę nieba, kształt obłoków, dziwne zachowanie się wiatru. Jeszcze trochę czasu zostało do rozpoczęcia walki z przeciwnościami losu, więc mogłem wysłuchać tego, co ma do powiedzenia o huraganach, o tragicznych katastrofach, o zaginionych bez śladu, jak należy zachować się wobec nędzy innego człowieka. Klął przy tym. Tymi przekleństwami chciał dodać sobie animuszu. Stwierdził, że nie wie, skąd się tutaj wziął, ale wie, dokąd powróci, gdy już będzie po wszystkim, bo wie na co się zanosi.

Zamglenie horyzontu. Zdaje się, że nadchodzi coś, co jest nie do uniknięcia. Wszystkie odgłosy wydały mi się jakieś stępione, jakby dochodzące z oddali. Nagle zrozumiałem, że szumi mi w uszach, szumi w całej głowie. Właściwie nawet nie szumi, lecz huczy, grzmi. W blasku migotliwej latarni, której nikłe światło rozjaśniało tylko różany żywopłot i ledwie, jakby nieziemską poświatą kreśliło sylwetkę św. Floriana, udało mi się dostrzec przestrzeń, kształt. Ojca ujrzałem, bo mimo że mam wyostrzony słuch i wzrok, to jestem znieczulony na upływ czasu. Wyjąłem z kiszeni butelkę stołowej i podałem mu wprost do ręki. Chwytając szyjkę i mnie też objął. Zesztywniał. Czy zrobiłem coś złego? Chciałem mu się przypodobać, przekonać go, że jestem jego pierworodnym synem. Przyłożył gwint butelki do ust i napił się. Teraz ja zrobiłem to samo. Niesmaczny płyn rozlał mi się po gardle, nie potrafiłem od razu przełknąć, więc przytrzymałem gorzałę w ustach przez sekundę i przełknąłem. Ślina nagromadziła się na języku. Głęboko odetchnąłem i podałem butelkę ojcu. Coraz ciemniej zaczęło się robić wokół, że oko wykol, a tu butelka co raz krąży z ręki do ręki, ubywa z niej za każdym razem, bo pośpiech jest w nas, chociaż nie ma gdzie się tak spieszyć, przy tej pogodzie, latarnie w oddali, światło podróżuje z taką prędkością, że można cofnąć się w czasie. Światło rozciągnięte przez rozszerzanie się wszechświata, staje się coraz bardziej czerwone. A my pijemy, zachlewamy się z hejnału, bo nie mamy ni miarki, miary, ni umiaru. Mógłbym po kubek do sklepu podejść, ale nie chcę ojca samego nawet na chwilę pozostawić, żeby mi gdzieś w masywnej czarnej dziurze się nie zapodział. – Masz, teraz twoja kolej. – Teraz ja? – Napij się, tam tego nie ma. – A czyje to? – Rzuconego na krzyż! – Przesuwamy się ku czerwieni, zataczając się i kiwając na boki, bo w czubach już mocno nam zaszumiało. Sen gmatwa się z rzeczywistością, rynek jak wielki wrak o trzeszczącym kadłubie i luźno zwisających wantach, z tajnymi kabinami, do których nikt jeszcze nie zaglądał, pełnymi tajemnych skrzypień, stuków, jęków, pogwizdywań.

Nadleciał wiatr, gdy my na rozchwianych nogach, niczym strachy na wróble, przez rynek pragniemy się przedrzeć, potykając się raz po raz o rozsiane gęsto głazy. W rzeczywistości mógłbym się bać, że wiatr zerwie dach z ratusza, wyrwie z korzeniami nieliczne drzewa. W rzeczywistości ojciec mógłby mnie uspokoić, mówiąc, że to nie koniec świata. Nagle zatrzymał się i pragnąc uzmysłowić mi, że jego pobyt tutaj jest tylko przypadkowy, a otaczający świat jest bardziej rozkopany i skomplikowany – podszedł do ulicznej lampy i zaczął szczać. Wskazał na podparte drewnianymi kolumnami podcienie i powiedział, że zdążył już przemierzyć Atlantyk, Ocean Indyjski, Wyspy Brytyjskie, Morze Chińskie, Morze Jawajskie. Na dnie butelki zostało jeszcze trochę wódki, więc kiedy zapiął już rozporek, podałem mu ją. Nagle usłyszałem jak mówi: – Cejlon, Bombaj, Batawia, Hong Kong, King Kong…

Zapachniało drzewem sandałowym, niebo wychynęło bezchmurne z niezliczoną ilością gwiazd, wyspy wyrosły, których brzegi porośnięte palmami. Skąd to przypuszczenie, że szczęście można znaleźć za horyzontem. Objęliśmy się, a raczej podtrzymywali nawzajem, bo nasze głowy słabe na alkohol, zaczęło nas wywracać. Przechyliliśmy się w moją stronę i zauważyłem, jak niektóre drzewa zaczęły się same poruszać, wydało mi się, że cały stanąłem w płomieniach. Natychmiast muszę się napić czegoś zimnego. Do studni jest niedaleko, zaraz tam dotrzemy, jeśli uda się nam pokonać wszelki nieporządek gromadzący się co rusz pod nogami. Wszystko zmierza w kierunku jeszcze większego bałaganu, a moje myślenie rozprasza się jak najbardziej. A to nie może ujść niczyjej uwadze. Napiłbym się kawy z mlekiem, to mogłoby mi pomóc, ojciec też jakiś niewyraźny, jakby idąc w ogóle nie szedł, modlił się albo przeklinał. Równocześnie jest ciemno, mrocznie, strasznie, a zewsząd otacza nas szum targanych wiatrem lip, wycie bezpańskich psów. Nie, nie przesadzam. Każdy zakamarek obiecuje jakąś upiorność, choć nie ma żadnych duchów, żadnych straszydeł – tylko pusty rynek, na którym wyrosły góry usypane z ziemi. Ojciec gdzieś w tym wszystkim mi się zapodział, w tym odległym kosmosie, w którym wszystko niknie. Może to i dobrze, bo co on by dalej robił. Najwyżej siedziałby na ławce, palił i popijał, ludzi z ulicy przywoływał, by przygrywać im na akordeonie różne fokstroty i tanga. Opowiadałby, jak to piękna dziewczyna w lupanarze chińskiej dzielnicy nabijała mu fajkę. Pory roku obchodziłyby się z nim łagodnie, nawet wówczas, gdyby długo nie wracał do domu, siedząc na ławeczce dniami i nocami. Może lepiej nie tracić aż tak bardzo poczucia czasu i wrócić do początku. Oczyścić się z wszystkich niepokojów, przewinień i przywidzeń. Przez szum wiatru usłyszałem nagle jakiś rumor. Dobiegły moich uszu jakieś krzyki. Pomyślałem, że ziemia się rozstępuje, i poczułem ulgę. Wydało mi się, że zapadnięcie się rynku pod ziemię przynieść może rozwiązanie wszystkich nabrzmiałych spraw, zapowiadając pełną ulgę i rozgrzeszenie wszystkich czynów i wszystkich myśli.      

Lampy rozbłysły, myśli snują się leniwie, przynoszą jakieś strzępki wspomnień, zapomnianych już obrazów, twarzy, trochę tak jak rozbiegający się we wszystkie strony tabun koni. Nogi grzęzną, ślizgają się, rozchodzą. Rozejrzałem się, czy jest tu jeszcze inny gościniec, ale nie. To i dobrze, nie spotkam się z Frankiem, w razie gdyby szedł w tę samą stronę co ja. Ale, czy ja w zupełności zdaję sobie sprawę, dokąd zmierzam? Dobrze, że ten nocny stróż wyszedł mi naprzeciw, zapytam go, co robić, on powinien wiedzieć, ma już swoje lata, laskę ma, znam go od lat, gdy jeszcze słuch miał nader wyostrzony, a i wzrok nie gorszy. Nie to, co dzisiaj. Zapytam go, co robić – on będzie wiedział. On wszystko wie. Nocny stróż. Opiekun nocy. Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni. Odetchnąłem z ulgą. W porządku. Usłyszałem głos:

– I co, panie święty, wszystko bez sensu, co nie? Pięknie nam rynek rozkopali, nic nie robią, tylko kopią i kopią, i nad czym tu czuwać, czego strzec, niech ktoś mi powie?

Nocny stróż zapalił papierosa. Wiatr przybrał na sile. Powierzchnia nieba zrobiła się ciemna i gładka jak płyta czarnego marmuru. Stróż zaciągnął się dymem i spojrzał na mnie jakoś tak jakby z ukosa i zaczął mówić, że noce coraz dłuższe się robią, albo on już jest stary i tylko tak mu się wydaje, że te noce jakby się nie chciały kończyć, jakby dzień nie chciał nadejść wtedy, gdy trzeba, że to, panie święty, już za dnia różne złe rzeczy się dzieją, bo weźmy, panie święty tego, jak mu tam, co to do dzieci na tej dalekiej wyspie strzelał, bez sensu jest jego chora krucjata. Nieważne, kim jest, panie święty, co zamierza nam powiedzieć, jakie książki przeczytał, zanim kupił sobie broń automatyczną. I tak jest bez sensu. Nieważne, czy jest chrześcijańskim fundamentalistą, wojującym ateistą, opętanym antyislamistą, cyklicznym masonem czy radykalnym socjalistą. Wszystko bez sensu, jak te wykopy, czego tu pilnować, panie święty.

Wskazówki zegara poruszają się bardzo wolno. Odkąd rozkopali rynek, stróż nocny ma dużo czasu, z którym nie wie, co robić. Czasem widać go, jak krąży bez celu po ulicach, przystając przed wystawami, oglądając fotosy filmowe, umieszczone w gablocie na wprost ratusza. Nie oddala się zbytnio od centrum, obawiając się przełożonych. Woli poruszać się pomiędzy ratuszem a figurką św. Floriana, gdzie czuje się pewnie. Kiedyś stała tu ławeczka, na której siadaliśmy, by przyglądać się miasteczku. Obserwowaliśmy, jak stróż nocny wypełnia swe obowiązki. – Dzisiaj tylko przewalona ziemia, stosy kamieni, panie święty, i śmierć tej piosenkarki, jakże ona się nazywała, panie święty, Emi, Amy, jakoś tak, kolejne wydarzenie bez sensu, i to mówi się, że wszyscy żeśmy ją zabili, a ja nawet muchy bym nie skrzywdził, nawet w sensie bardzo metaforycznym. Wszystko jest bez sensu, panie święty. A dokąd to? Do żony pewnie, No, trzeba, trzeba, jak kocha, to poczeka, ale spieszyć się trzeba, bo ten Franek to nie zasypia gruszek w popiele. A tak w ogóle, to miłość ma niewiele więcej sensu niż nienawiść. Tak samo, panie święty, śmierć jak i życie. Ale głupawe marzenie o nieśmiertelności też do najmądrzejszych nie należy, panie święty. Och, oni mnie tu znają, nie potrzebuję tego mówić, a pana pamiętam, jak jeszcze taki malutki był, biegał pan wokół rynku w samych majtkach.

Ostatnie blaski dnia ześliznęły się po fasadach i zgasły. Stróż, szukając zapewne słów, które chciałby wypowiedzieć, uśmiechnął się. Jak się zdaje, ogarnęło go uczucie zniechęcenia, bezwładu. Patrzył na odległą panoramę. Kadłuby piętrzącej się ziemi czerniały w świetle ulicznej lampy na tle odartego z dachu ratusza. Odetchnął głęboko. Dużo przed nim tej nocy roboty. Żeby tylko zechciał mi wreszcie powiedzieć, co robić, jak się wydostać z tego rozgardiaszu. Czas nagli. – Po co martwić się na zapas, panie święty, przecież bez sensu są książkowi bohaterowie, telewizyjni kucharze, prokuratorzy chińscy, raporty smoleńskie, leki homeopatyczne, zmiany atmosferyczne, kazania księży, wahania waluty. Bez sensu, wszystko bez sensu, panie święty. Klasnął w dłonie, i dalejże pierdoli, jak ojciec do syna, brat do siostry. – Panie święty, syn coś matce mówi, krzyczy sąsiad do sąsiada, lekarz prawnikowi coś przepisał, prawnik z profesorem, panie święty, profesor ze studentami, pierwsze strony gazet polecają, chuj wie co, i audycje radiowe, rozpowiadają dziennikarze w telewizjach, szepczą kochanki, wyśpiewują artyści, księża homilie wygłaszają, panie święty, słowem wszystko bez sensu.

Kuszące w powabie argumentacji jest to, co i jak mówi stróż nocny, zmysłowe w swych jawnych sekretach. Czekam cierpliwie, aż mi coś doradzi, powie wreszcie, co robić. Ale nic, nic się nie dzieje, zastukał laską i kazał mi wypierdalać stąd, bo tutaj wielki plac budowy, nie mam co szukać wśród wykopów, lepiej żebym do domu poszedł, tam moje miejsce, przy żonie, tak jak Bóg nakazał. Przekleństwo rzucone przez stróża to zjawisko dość normalne w tych warunkach. Przecież nie będę żądać satysfakcji ani wytaczać procesu. Najlepiej zrobię, gdy już sobie pójdę. Wszystko zaczyna się od nowa. Stara walka, stare argumenty, stare sztuczki, stare perswazje, zawracanie głowy, zmuszanie się do myślenia o czymś oderwanym od rzeczywistości, przekonywanie samego siebie. Dobrze, że w końcu dotarłem na miejsce. Błękitna strużka dymu unosiła się w cichym powietrzu. Kiedy wchodziłem na górę, ujrzałem Aldonę, która wyszła mi naprzeciw. Odsunęła z czoła pasemko włosów. Ucałowała mnie w oba policzki, objęła i powiedziała, że nie ma dla mnie nic smakowitego do jedzenia. – Ale coś mi się wydaje, że dużo bardziej potrzeba ci snu!

Żadnego narzucania się, żadnego utajonego szantażu. Nie próbowała nawet zrobić mi herbaty, na którą nie miałem ochoty, nie zaproponowała gorącej kąpieli. Nie wymagała też powitalnej pogawędki, tego uprzejmego dotrzymywania towarzystwa. Chyba nie oczekuje nikogo? Ale nie zdążyłem się zmartwić, gdyż usłyszałem w korytarzu hałas i w jednej chwili ujrzałem piekło świata, i rzekłem: – Ktoś tu jest! – I chciałem wyjść, ale zamiast tego przytuliłem ją do siebie i pocałowałem w usta. I wtedy z korytarza rozległ się męski głos. Był to najstraszliwszy dźwięk, jaki słyszałem w życiu. Głos Franciszka Mylnego brzmiał jak nie wiem co. Franek stoi w korytarzu poza zasięgiem mojego wzroku. Jego zarys sylwetki jest widoczny przez szybę drzwi. Aldona zdołała powiedzieć: – Mój drogi, zdaję sobie sprawę, że to jest raczej kłopotliwe, ale jesteś przecież światowym człowiekiem. Rozumiesz, że każdy potrzebuje od czasu do czasu małej odmiany, świeżości, kochanie. Franek wykorzystał chwilę, by się oddalić. Usłyszałem trzaśnięcie drzwi frontowych. I cóż ja mogę. Na pewno przyszedł, żeby krzyż powiesić w jej pokoju, Aldona musiała ten krucyfiks tutaj gdzieś przede mną schować, żeby Franek mógł się popisać. Za bardzo sobie poczyna.

Odsunąłem się od niej, bo jak to tak, cóż to za miłostka, do kogo? Nie spodziewała się mojego powrotu. Toż to perfidnie okrutny epizod. Zapewne istnieją jeszcze inne podobne fakty. Czy to możliwe, że jestem tak tępy, tak łatwowierny? Muszę to sprawdzić. I to natychmiast. Więc… Nie ma co machać ręką, odpędzać natrętnej muchy. Lepiej pochylić się nad skrzynią, podnieść wieko. Na wierzchu jakaś makatka, rysa na naturze ludzkiej. Głębiej – zwinięte w rulon płótna, bynajmniej nie całun turyński. Kiedyż Aldona zdążyła to wszystko zgromadzić? Chyba pozwolę sobie na rozwinięcie: żebym tylko nie dowiedział się zbyt dużo o swym losie. Jest i drugi rulon, który pomoże zrozumieć, w jaki sposób kilkaset milionów lat po Wielkim Wybuchu powstały czarne dziury. Opukam najwyżej dno skrzyni. Nie, nie ma tutaj niczego, co mogłoby wskazywać na zdradę. Krzyża także nie ma, więc pewnie zamocował go na ścianie. Szkoda, że wcześniej nie sprawdziłem. No cóż, trudno. Może w biurku. Wyciągnąłem środkową szufladę. Stosy różnych bibelotów, istny groch z kapustą: światło podróżujące z określoną prędkością, kwity, rachunki domowe, wydłużające się fale, zdjęcia, listy, widmo przesunięte ku czerwieni. Listy odłożyłem na bok. Trzeba będzie zapoznać się z nimi dokładniej, ale to już później. Pod tym wszystkim zeszłoroczny kalendarz. Telefony, rozbłyski gamma, nazwiska, mikroskopijnie granulki, notatki. Na końcu cała buchalteria, inicjały, cyfry. To już jest coś konkretnego, co zapewne nałoży się na wspólny obraz. Zacząłem przeglądać kolejną szufladę. Jakiś karteluszek z nabazgranym rebusem, znajome klucze, obrazek św. Rity, porcelanowy kotek, którego podarowałem Aldonie w dniu którejś tam rocznicy ślubu. Znów jakiś numer telefonu. Znajomy numer. Tak. Jasne. Przecież to do Franka, jakże by inaczej. Dodatkowe potwierdzenie ich spotkań. Teraz muszę przeszukać wnękę. Z brzegu kilka butelek. Pełne. Gorzka Żołądkowa, jakieś koniaki. Kiedyś tego tutaj nie było, ale mnie też przez jakiś czas nie było, więc należy się z tym liczyć, że nic nie stoi w jednym miejscu raz na zawsze. Sięgnąłem głębiej. A to co? Jakiś owinięty w papier przedmiot. To krzyż, aż tak głęboko schowany. Ale po co? Przed kim? Aldona oszukuje mnie bez żadnej potrzeby. Poczułem się dotknięty i brudny, jak  miejskie powietrze. Żeby tylko ktoś teraz nie zechciał wyprać mnie jeszcze z wszelkiego sensu. W czasie mojej nieobecności zaszło wiele zmian, a i dwie szuflady nagle znalazły się obok siebie. Bibliotekę przeniesiono do salonu, gdyż tam właśnie spędzać mam większość dnia, pogłębiając wiedzę o grzechu pierworodnym. W kącie widzę odtwarzacz muzyki, więc nastawiłem Polskie Requiem i natychmiast niezbyt dojrzałe myśli zaczęły się mieszać z dwoma słowami: dies irae. Chór w tak wrzaskliwy i monotonny sposób powtarza dźwięki, iż dzień gniewu jest nieunikniony. Aldona nagle się schyliła, by okruszek jakiś z podłogi podnieść, więc go podniosła i powiedziała, żebym trochę przyciszył muzykę, bo chciałaby ze mną porozmawiać, zaś w tym hałasie tylko jakieś głupstwo można popełnić, mimo iż cały czas stara się wszystko obserwować, o wszystkim mieć swoje zdanie. Jeżeli lęk znika, mija napięcie. A cóż to znaczy, że może popełnić jakieś głupstwo? Chyba że ja zachowuję się inaczej, niż ona sobie wyobraża. Dobry Bóg daje kobiecie więcej talentu obserwatora życia. A w moim wieku? Tak niewiele wiem. Bardzo niewiele. Aldona chciałaby, żebym to ja był dziedzicem, nie ojciec. Ale co to za majątek: stary dom, ogród, i to w stanie, że pożal się, Boże. Wieczny mrok, zaduch butwiejących zasłon, firan i dywanów. Wszedłem do toalety, Aldona za mną, sprawdzić, czy spuściłem wodę. Nic. Zupełnie nic. Niedomówienia są nie do zniesienia. Nieraz milczenie jest najlepszym wyjściem z sytuacji. – Zgadzasz się? – Nie. Pragnę słów, pragnę otwartości i szczerości. – Milczenie nigdy nie jest kłamstwem. – Ale tu nachlapane, trzeba to zetrzeć. – Dajmy temu spokój, co z tego, że mamy różne zdania na niektóre sprawy, to nie może mieć wpływu na to, co istnieje między nami.

Powiedziała, że mnie kocha, chciała mnie nawet pocałować, ale dostrzegała paproch na podłodze, więc schyliła się, żeby go podnieść. Uśmiechnąłem się. Ona także się uśmiechnęła, chociaż mogę się mylić. Powiedziała, że lubi ten mój uśmiech i wrzuciła okruch do klozetu. Powiedziała, że robię wrażenie zmęczonego. – Czy mi się wydaje, czy rzeczywiście przybyło ci więcej siwych włosów? Może to przez matkę?

Przytuliła się do mnie. Po raz pierwszy od mojego powrotu. Nie wiem skąd wziął się nagle we mnie lęk, ale nie da się ukryć – pojawił się. Czego ja chcę od niej? Sam nie wiem, ale uczucie jakie mi okazuje, nie jest tym, którego oczekuję. Moim zdaniem o wiele przyjemniejsze jest oglądanie przez okno słonecznego krajobrazu, a to jest niemożliwe, gdy słońce świeci prosto w oczy. Można za to w smudze światła ujrzeć mnóstwo wirujących pyłków kurzu, które lepiąc się nawzajem do siebie, tworzą na podłodze w różnych miejscach przeszkody, o które Aldona często się potyka. Wsunąłem palce za pasek w spodniach, usiłując go nieco rozluźnić. Czy ja mogę być oparciem, jeśli coś źle się potoczy? Poszedłem do sypialni. Kroki Marty nagle przebrzmiały. Rozebrałem się i nie zaciągnąwszy firanek rzuciłem się na łóżko. Po chwili wstałem, żeby jednak okno zasłonić, chcąc uniknąć zbyt długiej bezsenności – nigdy nie  zdaję się na modlitwę, czy też liczenie baranów. Teraz blask nieba już nie wpada przez okno. Odwróciłem się na wznak. Leżę pochłonięty fantazją o przyszłości, która w gruncie rzeczy nie przypomina przeszłości, a jedynie zespół kształtów, albo raczej konturów nie mających ze sobą logicznego powiązania. Rynek nie jest już rynkiem, lecz geometryczną figurą nie posiadającą jakiegokolwiek sensu. Wszystko w jednej chwili nagle przestało egzystować.

 

Waldemar Bawołek