Wiktor Rusin
WYCIECZKI PO SŁOWANII
(1) Muzeum Ambiwalencji im. Roberta Musila
Kiedy w Warszawie trwały ostatnie przygotowania do otwarcia Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy Placu Defilad, a dawny pawilon MSN nad Wisłą ogłosił konkurs na centrum performance’u i tańca, przyjąwszy wcześniejsze zaproszenie na roczną rezydencję odwiedziłem stolicę Republiki Słowanii, najbardziej środkowoeuropejskiego kraju Środkowej Europy, w której szykowano się właśnie do wielkiej inauguracji projektu muzealnego pod nazwą Narodowe Centrum Efemeryd i Niejednoznaczności imienia Raymonda Roussela. To ostatnie było, od razu pomyślałem, ukłonem wobec prozy (zasadniczo w programie nieobecnej), ale też (celowym?) wyrazem pewnego kosmopolityzmu, skoro Roussel był autorem zagranicznym, na dodatek romańskim, a bardziej od środka Europy interesowała go Afryka. Czym ma być jednak dokładniej NCEiN? Muzeum, czy może serią muzeów? A może mauzoleum, bo takie słowo też padło w jednym dość poważnym magazynie branżowym?
Już w trakcie podróży, która jak na względnie niewielką trasę do przebycia bywała momentami bardzo kręta i pełna niespodzianek, czytałem sensacyjnie brzmiące urywki programowego manifestu i miałem od tego w głowie niejakie zamieszanie – mam w końcu tutaj spędzić sporo czasu, a coraz mniej wiem, o co chodzi. Wprawdzie Słowania nie raczy polskiego turysty żadną formą jet-lagu, zaś pejzaż wydaje się względnie swojski – tak jeżeli chodzi o naturę, jak i o budowle oraz budynki, a nawet o strefy pogranicza natury i kultury (one właśnie, zaryzykuję taką tezę, najlepiej określają specyfikę kraju), a jednak mimo tego osaczył mnie spory galimatias; bywały dotąd w życiu miejsca oraz chwile, gdy moje poczucie upływu czasu i orientacja w przestrzeni przedstawiały się lepiej.
W takiej sytuacji pomóc może – zapewniam, staromodne prawa ciągle mają sens – tylko drugi człowiek, osobnik lepiej obeznany z sytuacją. Miałem wielkie szczęście, że takiego spotkałem. Sprawę wyjaśnił mi mój osobisty przewodnik po Słowanii, pisarz i pełnomocnik rządowy ds. efemeryd, niejaki Witold Kaszpiro…. – Niech się pan nie martwi. Skoro już kilka razy użył pan słowa względnie, ma pan wszelkie szanse poczuć się dobrze w Słowanii. A co do mauzoleum? Bez przesady – mówi. – Faktycznie, jest to pomnik różnych wielkich utopii, nie tylko środkowoeuropejskich… Ale również, a nawet przede wszystkim jest to projekt żywy… Ba, on ma się dopiero rozprzestrzeniać po jego zakończeniu, pozostawiać ślady, atakować zupełnie nowe przestrzenie… Nasze Centrum musi przetrwać dekady – egzystując kolejne lata jako widmo (którym i dzisiaj w dużym stopniu jest), przynajmniej takie mamy plany.”
NCEiN to projekt tymczasowy, roczny, przy czym, jak się dowiaduję, co miesiąc ma się zmieniać tematyka kolekcji – tak bardzo, że w rzeczywistości muzeum ma wyłonić z siebie 12 niezależnych, jakkolwiek powiązanych wspólną nicią przewodnią, Instytucji Kultury Narodowej.
***
W najbliższych dniach będę asystował przygotowaniom do otwarcia Galerii Ambiwalencji im. Roberta Musila, które zainicjuje roczny program, biorąc na warsztat temat – tak sądzę – najbardziej chyba ogólny, przekrojowy, niejako zapowiadający samą istotę pomysłu. W następnych miesiącach mają się pojawić m.in. Galeria Przeciętności, Galeria Niezrealizowanych Podróży, Galeria Schyłków, jak również Galeria Początków (w tej właśnie kolejności), Galeria Idei na Lepsze Życie, Galeria Dawnych Nowatorów (którzy przeszli do mainstreamu), Galeria Mitów nt. Różnych Pokoleń. To tyle, jeżeli chodzi o bieżące pomysły samego Witolda Kaszpiro; mają też być miesiące zawiadywane przez inne osoby kuratorskie, np. Milenę Duszek, Konstantego Kocura, Wiesława Guliwera, których nie miałem jeszcze przyjemności poznać. Wszystko po kolei.
Budynek, położony nad rzeką (tak jak wciąż funkcjonujący warszawski Pawilon MSN), wprawił mnie w pewne osłupienie, które pomimo znakomitej opieki kuratora przywróciło wcześniejsze napady swoistej derealizacji. Stało się tak – myślę dziś z dystansem, już coraz bardziej z niesamowitością projektu oswojony – dlatego, że prostota konstrukcji od pierwszego spojrzenia wydawała się zarazem enigmatyczna i niezwykle ulotna. „Brutalizm eteryczny” – tak nazwałbym roboczo to, co zobaczyłem.
– Tak, gmach też ma być efemerydą… Nie, nie… proszę się nie obawiać, spełniamy wszystkie unijne dyrektywy BHP. Będzie to budynek, a w zasadzie budynki – mówi Witold Kaszpiro. Zasadniczo wraz z zamknięciem każdej miesięcznej Galerii będzie poddawany na tyle intensywnym, jakkolwiek czasem dyskretnym (i możliwie niedrogim) transformacjom, że każdego pierwszego dnia kolejnego miesiąca na scenie życia miejskiego będzie się wyłaniać nowa koncepcja architektoniczna.
Naprawdę? Mam wszelkie prawo wątpić, to raczej mieszanina przenośni i PR, no ale Słowania, co było dla mnie jasne już od pierwszych godzin na miejscu, jest miejscem, w którym im bardziej w coś się wątpi, tym bardziej się w to wierzy oraz vice versa. Czy tym właśnie jest względność, podobno cecha narodowa jej obywateli?
Kaszpiro w trakcie autoryzacji niniejszego felietonu stanowczo nie zgodził się na podanie rysopisu, jak również informacji co do wieku. Płeć, przyznał, zasadniczo męska… „Ostatnio znów żyjemy w czasach, w których zaczyna się wymagać jednoznaczności pod tym względem… więc niech będzie”.
– Co do reszty – rzekł Witold Kaszpiro – to przecież Franz Kafka, autor środkowoeuropejski, pomijał opisy zewnętrzne tak bardzo, jak się dało. Nie to nawet, że nie chcę… niekoniecznie nie chcę… jestem, jaki jestem, wyglądu i biografii się nie wstydzę, chociaż też nimi się nie szczycę. Przede wszystkim jestem zobowiązany, aby nie ujawniać szczegółów na temat mych cech zewnętrznych oraz życiorysu, więc bardzo proszę pana, mój Wiktorze, o uszanowanie tej konwencji.
Dobra, nie mam wyjścia, chociaż muszę zdradzić, że przebywam z człowiekiem o wyglądzie relatywnie typowym dla tego miejsca i czasu, a przy tym względnie ekscentrycznym.
***
Pomówmy w takim razie o samej niejednoznaczności.
– Na początek postanowiliśmy skonsultować sprawę z AI. Tymczasem zapytany o zjawiska bądź uczucia najbardziej niejednoznaczne chat GPT (wersja 4.0) miał niejaki problem z samym zrozumieniem tego pojęcia – stwierdza Witold Kaszpiro.
Najbardziej niejednoznacznym pojęciem, mówi teraz Witold (z przymrużeniem oka, ale bardzo poważnie), może być samo pojęcie niejednoznaczności.
– Być może tkwi w tym – zauważam w odpowiedzi – znacznie szerszy problem, a zarazem wyzwanie związane z tymi wszystkimi projektami sztucznej inteligencji. Czy nie osiągnie ona zdolności porównywalnych z myśleniem ludzkim wtedy właśnie, kiedy wreszcie dorówna także naszym twórczym słabościom, między innymi poczuciu tyleż deprymującemu, co inspirującemu: przemożnej wagi spraw mętnych, mglistych i ambiwalentnych? Czy aby nie jest tak, że maszyny myślące zaczną przerastać nas naprawdę, kiedy się nauczą również tego, jak czerpać przewrotną siłę z deficytów, przeniesień, neuroz i niekonsekwencji?
– Dobrze, być może jest jak pan mówi. Tymczasem bądźmy odrobinę bardziej wyrozumiali, a przede wszystkim rzeczowi. Ma pan przed nosem listę, którą chat nam sporządził.
Czytam. Sztuczna inteligencja zdaje się postrzegać jako szczególnie dyskusyjne następujące problemy:
– granice wolności słowa
– wybór, w tym możliwość swobodnego dokonania wyboru
– znaczenie równości
– piękno (czy istnieją jego obiektywne kanony?)
– mechanizmy snów i możliwość przypisywania znaczeń marzeniom sennym
-pojęcie kultury, a także sztuki oraz granice sztuki w kontekście sztuk nowoczesnych
– istnienie obiektywnej ciszy
– poznawczy efekt zaburzeń percepcji rzeczywistości: czy wnoszą coś one do poznania (np. jazdy po kwasie), czy są wyłącznie błędem?
– czarne dziury i antymateria
– możliwość i przesłanki wojny sprawiedliwej (czy jest taka?)
– „wibracje wszechświata”
– koncepcja równowagi między przeciwstawnymi elementami (np. yin i yang)
– istota świadomości i stopień jej „fizykalności”
– pochodzenie wszechświata oraz istnienie wszechświatów równoległych
– geneza języka
– granice pojęcia „teorie spiskowe”
– granice pojęcia „uzależnienia” i jego mechanizmy
– istnienie ogólnie rozumianej „energii życiowej”
– możliwość rozważania intuicji w sensie naukowym
– kwestia koincydencji i prawdopodobieństwa oraz kwestia tzw. efektu motyla
– Jakimi pytaniami i dylematami każą nam żyć dzisiejsi inżynierowie dusz (w sensie coraz bardziej dosłownym)? – pyta kurator wystawy tonem, który zdradza, że było to w jego intencji (skutecznie zrealizowanej) naraz pytanie retoryczne i śmiertelnie poważne. – Jaką niejednoznacznością, parafrazując waszego polskiego poetę, nas przebodli? Bo to, co dla nas jest dwuznaczne bądź niejednoznaczne, być może definiuje nas najbardziej – nie mam racji? Nas, jednostki, a także, szumnie mówiąc, naszą cywilizację. Możliwe – tak wynika z odpowiedzi chatbota, że żyjemy przede wszystkim w reżimie umysłowym nadal wyznaczanym przez tradycję Immanuela Kanta, Einsteina oraz inne przewroty w fizyce, w jakimś stopniu Freuda, a nawet – ba, być może w pierwszej kolejności – Carla Gustava Junga. To zaskakujące? A może oczywiste?
– Pan w to wierzy?
– Niekoniecznie – odpowiada Kaszpiro. Ale co ma opinia jednego dość skromnie wynagradzanego kuratora na tle mitów tysiącleci, stuleci, a choćby nawet i dekad… ba, w XXI wieku nawet moda sezonu to całkiem wielka sprawa. Przede wszystkim – kim jestem na tle maszyn i ich pragnień? Wasz geniusz, a mój imiennik, Gombrowicz trafnie zauważył, że najlepiej się przejrzeć nie w lustrze opinii mądrych i wyrafinowanych, lecz w zwierciadle komunałów i sądów najbardziej pospolitych. Byłby chat AI kulturalną ciotką? Być może, ale czy to nie jest właśnie zwierciadło prawdziwie stendhalowskie? Czy jednak nie mówi o nas wiele perspektywa narzędzia, które – jakie by nie było – jest dzisiaj wiązane z walką o przyszłą władzę planetarną? Moim zdaniem chat GPT – nie znam jeszcze przy tym wynalazków chińskich – to jednak mężczyzna (koło 50-tki), chociaż dosyć bezpłciowy, nie mylić z niebinarnym – Kaszpiro się napina, wyciągając z paczki mocnego papierosa gestem harleyowca; palenie jednak jest wzbronione na terenie Galerii. – Biały Anglosas z klasy średniej wyższej, lecz nie ze ścisłej elity. To absolutny Mr Obvious o ponadprzeciętnym, ale nie nazbyt błyskotliwym intelekcie. Czasem jednak powinno się dać mu szansę, potrafi zbliżać się do sedna.
– Zgoda, ale kulturalna ciotka nie ma płci.
– Rząd naszej Słowanii – Kaszpiro wchodzi po pauzie w ton patosu, w którym jest coś z ironii, lecz znacznie mniej niż myślałem; jest tej ironii najwyżej mała szczypta – nie chce się pogodzić z naszą peryferyjnością. Dlatego właśnie, przy pomocy sponsorów, których na razie nie mogę panu ujawnić, rozpoczął misję badań nad niejednoznacznością. Od strony technicznej oraz biznesowej nie mamy możliwości konkurować z laboratoriami wiodących potęg globalnych. Dlatego naszym narzędziem rozpoznania stawek będzie sztuka. Żeby było jasne – mówię to panu w zaufaniu.
Dobrze… Tak, kolejny akapit zacząłem od słowa dobrze, ale teraz czuję się naprawdę całkiem dobrze w służbowej pakamerze Kaszpiro… na stole biała kawa oraz strudel… Mitteleuropa jak się patrzy. Analizujemy przykłady wymienione przez chat od strony geopolitycznej: dominuje (quelle surprise) świat anglojęzyczny, inspiracje Orientem wciąż są filtrowane przez potrzeby i wyobrażenia zachodniego konsumenta; natomiast korzenie ideowe technokracji, która dzisiaj tworzy monopole cyfrowe, wywodzą się w dużej mierze z Europy Środkowej (a przecież Słowania jest najbardziej środkowo-europejskim krajem Środkowej Europy) w szczególności ze świata niemieckojęzycznego, tego jeszcze sprzed katastrofy wyborów do Reichstagu w 1933 r., w mniejszym stopniu z francuskiego oświecenia, obecnego wciąż w ogólnie stawianych zapytaniach o wolność, równość, cywilizacje i kulturę. Klasyczne aporie Kantowskie zostają wzbogacone o dylematy współczesnej fizyki; komercyjny program uchyla też jednak drzwi parapsychologii – i to wręcz na oścież.
To bardzo przy tym znaczące – zgadzam się z Kaszpiro – że popularny chat AI klasyfikuje pytania ze sfery mistycznej bądź ezoterycznej do zjawisk dyskusyjnych i niejednoznacznych, nie do pseudonauki bądź bzdury oczywistej. Jak gdyby miało to działać uspokajająco na współczesnych przedstawicieli klasy średniej; burżuazji nadal nie odbiera się prawa do wiary w możliwość realnego działania niegroźnej magii, ma ona prawo doświadczać zagadkowości pewnych dziedzin życia. Trudno rzec, kiedy dla klasy średniej życie byłoby większym koszmarem – w świecie bez jasności czy w świecie bez tajemnic?
Być może ten przywilej, zgodnie z którym w świecie techno-informacji człowiek na poziomie ma prawo uprawiać przeróżne dyscypliny New Age, ma miejsce również dlatego, że ujęcie naukowe wydaje się z czysto praktycznej perspektywy nie mniej tajemnicze i niewiele mówiące. W 1953 r. brytyjski matematyk z Uniwersytetu Cambridge, John Edensor Littlewood, jeden z klasyków teorii liczb, przedstawia tezy, potem ujmowane jako Prawo Littlewooda. Zjawisko, które uchodzi za nadprzyrodzone to w rzeczywistości – przyjmijmy za tym uczonym – zdarzenie bardzo rzadkie, o prawdopodobieństwie rzędu 1 do miliona. Littlewood zakłada, że człowiek na jawie (co w takim razie ze snami i ich [nie]prawdopodobieństwem…? Czy w ogóle nie są zdarzeniami?) uczestniczy w jakimś „wydarzeniu” mniej więcej co sekundę. W efekcie dana osoba może przeżywać każdego miesiąca przynajmniej jedno zdarzenie nieprawdopodobnie rzadkie statystycznie, bliskie niemożliwości. I nie ma w tym nic niezwykłego.
Naszym (tzn. moim i Kaszpiro) zdaniem tezy Littlewooda są w porywach bardziej poetyckie od dosyć stereotypowej wiary w nadzwyczajność (która może prowadzić jedynie do poezji już dziś zanadto oklepanej), nie eliminują jednak niejednoznaczności, z którą chciały walczyć.
Bo co jest wydarzeniem?
W trakcie trzech sekund pauzy pomiędzy stronami dialogu autor niniejszego tekstu dotknął podbródka oraz ucha, odnotował szum, który być może pochodził od klimatyzatora (jesienią?), spojrzał w okno, dostrzegając słoneczny blask docierający zza żaluzji, świadczący najpewniej o tym, że niebo się rozchmurzyło, chociaż jeszcze przed chwilą wyraźnie zapowiadało się na burzę. Kaszpiro w tym samym czasie wypił duży łyk wina, którego odmówiłem.
Na ile są to zdarzenia, a na ile działania? Na ile jesteśmy twórcami, a na ile biernymi uczestnikami albo ofiarami tych rzekomych „cudów”?
– Do problemu rzadkich zdarzeń nawiązywał już Manifest Nooawangardy. Polski. Wydany w 2009 – mówię Witoldowi Kaszpiro. [1]
– Znam, oczywiście doceniam – odparowuje kurator. – Nam jednak bardziej chodzi o kwestię samej ambiwalencji. Tymczasem intrygujące prawo Littlewooda kieruje się przeciwko samemu pojęciu niejednoznaczności o tyle, o ile zastępuje poczucie tajemniczości rachunkiem prawdopodobieństwa. Jak jednak zobaczyliśmy, nie zastępuje napięcia i zagadki poczuciem pewności. To samo dotyczy tez amerykańskich uczonych: Diaconisa oraz Mostellera, w myśl których w ramach wielkiej serii każda niesamowitość prędzej czy później stanie się niemal-pewnością (zgodziłby się z tym Hume, zauważam, chociaż nie wiem, po co). Ta racjonalność nie bardzo uspakaja. Nie tylko z przyczyn praktycznych – rachowanie arytmetycznego prawdopodobieństwa „niecodziennych przeżyć” jest na bieżąco przecież niemożliwe – ale zwłaszcza z uwagi na ulotność założeń:
Co bowiem jest wydarzeniem? – raz jeszcze zadajemy sobie to pytanie, przyjmując w milczącym porozumieniu, że chcemy zadać je na nowo, naiwnie niczym dzieci, w możliwym oderwaniu od Bergsona, Badiou albo Deleuze’a.
***
– Oto wiedeńczyk Paul Kammener (1880-26) – Kaszpiro pokazuje fotografię.
Nie dziwi mnie mimo wszystko, że środek Środkowej Europy nie może obyć się bez Wiednia (nawet jeśli byłem oczekiwałem przed przyjazdem większej oryginalności). Znam tę postać. Jeśli Państwo nie znają, krótko streszczę. Paul Kammener był rentierem, absolwentem ASP oraz biologiem. Zajmował się badaniem płazów, inspirując się w mniejszym stopniu Darwinem, a bardziej jego prekursorem Lamarckiem. Dowodził, że da się, manipulując zmiennym środowiskiem, przyspieszyć i ukierunkować ewolucję gatunków. Wyszedł skandal, gdyż według krytyków Kammener nie odkrył „ewolucyjnej” zmienności ubarwienia jednego z płazów, tylko wstrzykiwał mu pod skórę atrament. Kammener zaprzeczył, lecz tuż potem odebrał sobie życie strzałem z rewolweru. Jest to więc postać mroczna, również pod tym względem, że jego teoriami zainspirowali się „uczeni” tacy jak Trofim Łysenko i Miczurin.
– Nie na tym jednak polega najciekawsza część pracy Kammenera, podkreśla W. Kaszpiro. – Od dwudziestego roku życia pisał ponoć „Dzienniki koincydencji”, natomiast od czasów I wojny zaczął prowadzić regularne badania nad przechodniami siedząc na ławce w parku. Fascynowało go, czy koincydencje, natrętnie powracające, to dzieło czystego przypadku, czy sprawa głębszej logiki, której jeszcze nie znamy. Wedle jego przyjaciela, Arthura Koestlera, Kammener miał obsesję na punkcie zestawień osób i przedmiotów współ-instniejących w przestrzeni. Dumał, czy istnieje jakieś prawo, na podstawie którego po mężczyźnie z brodą pojawia się kobieta z parasolką itp. W 1919 r. wydał książkę pt. „Prawo serii”, która zainspirowała Junga, a Einstein uznał jego koncepcję za absurdalną, ale fascynującą. Kammener był mimo wszystko, jak mówiono, amatorem w zakresie dotychczasowych osiągnięć analizy matematycznej, a jednak jego pomysły, jakkolwiek anegdotyczne, uważa się za inspirujące w zakresie rachunku prawdopodobieństwa. No i na pewno artystycznie.
Zaglądam znowu ukradkiem (wypadało, abym jako rezydent znał ją lepiej… nie mówię, że na pamięć) do eksplikacji kuratorskiej Muzeum, znajdując po raz kolejny typowe w tej konwencji wtręty erudycyjne.
W roku 1960 Edward Lorenz pracował nad komputerowym prognozowaniem pogody. Wziął pod uwagę relacje między temperaturą, ciśnieniem, prędkością wiatru. Sądził, jak większość ówczesnych naukowców, że prawie dokładne dane wejściowe dają prawie dokładne wyliczenia. To przekonanie miało okazać się błędne. W roku 1963 Lorenz zbudował równania opisujące zjawiska atmosferyczne, które udowodniły, że niewielka zmiana tylko w jednym z punktów atmosfery może być przyczyną wielkich zmian w innym jej obszarze. Stwierdził wtedy, że nawet ruch skrzydeł motyla w Singapurze może wywołać burzę w USA. Od tamtego czasu fakt, że niezwykle małe zaburzenia mogą prowadzić w rezultacie do rewolucyjnych zmian w różnych dziedzinach nauki, zwykło się nazywać „efektem motyla”.
„Efekt motyla” nie był może przełomem dla nauki, natomiast jego wpływ na (pop)kulturę okazał się ogromny; dziś to już sprawa ograna, klasyczna new age’owa poetyka. Trudno jednak do końca bronić dziewiczości szeroko rozumianego dyskursu naukowego; trudno twierdzić, że wyłącznie „humanistycznym” nadinterpretacjom i nieporozumieniom czy też po prostu nieuctwu przypisywać można ową aurę tajemniczości, która w przeciętnym wyobrażeniu spowija niektóre koncepty matematyczne albo fizyczne. Weźmy spekulacje Rogera Penrose, noblisty mocno kontrowersyjnego, nt. kwantowej budowy umysłu oraz antymaterii. Weźmy teorię strun, która potwierdzałaby artystowsko sformułowane hipotezy o „wibracji wszechświata” (przypisywane już Tesli, w końcu inżynierowi i genialnemu wynalazcy): ma ona za sobą uznanych naukowców, w tym noblistów (to zawsze bezpieczna podkładka), ale też wielu fizyków uważa ją za pseudo-naukę w praktyce niewiele więcej wartą od Junga. To ciekawe: jeżeli wciąż uznać za kryterium „naukowości” możliwość doświadczalnego potwierdzenia i obalenia danej tezy, to z niektórymi nowymi eksperymentalnymi propozycjami fizyków sprawa się robi, jak mówią, delikatna. Teoretycznie, są to tezy wyrażone językiem „ścisłym” i weryfikowalne; w praktyce może być niemożliwe osiągnięcie tak złożonych warunków laboratoryjnych, ażeby zostało to zweryfikowane.
Czy nie jest to jeden z krańcowych przykładów niejednoznaczności: Gdzie przebiega granica pomiędzy wiedzą ścisłą a opartą na wyobrażeniach spekulacją?
– Zresztą nie wszyscy naukowcy – Kaszpiro wraca do rozmowy na żywo po tym jak skończyłem czytać fragment jego broszury – wykluczali znaczenie koincydencji; również nieszczęśliwy Kammener znalazłby dzisiaj obrońców. Wolfgang Pauli, notabene zwolennik i przyjaciel Junga, a przecież jeden z największych fizyków kwantowych, miał twierdzić, że wrażenie zbiegu okoliczności sugeruje podziemny obszar wiedzy, której jeszcze nie potrafimy ująć teoretycznie. Podsumujmy: Rozumiem, że zbieg okoliczności to materia, dzięki której biegłemu opanowaniu rząd Republiki Słowanii chciałby wprowadzić swą ojczyznę na pozycje iście mocarstwowe, tak jakby wam nie wystarczały miejsca na podium światowym w dziedzinie eksportu żaluzji oraz jeżyn mrożonych…?
– Owszem. Ale wie pan – mówię – Kammenerowi zarzucano, że nie dostrzegł tego, co odkrył już w 1838 r. francuski matematyk Poisson na kanwie pracy, mającej skądinąd pobudki również socjologiczne Recherches sur la probabilité des jugements en matière criminelle et en matière civile (Badania nad prawdopodobieństwem orzeczeń sądowych w sprawach cywilnych i karnych); według jego tezy w ramach procesów jednostajnych, a jednocześnie chaotycznych, nieplanowanych odgórnie, zawsze pojawiają się zgrupowania częstszych, zbliżonych do siebie zdarzeń. Niekoniecznie jednak wynikają one z wcześniej założonej logiki. W ostatnich latach XIX wieku niejaki Bortkiewicz, petersburski uczony polskiego pochodzenia, skutecznie stosuje rozkład Poissona do analizy śmiertelnego tratowania pruskich rekrutów przez konie. Poza tym – tym razem ja robię sztuczną pauzę – jak to się ma do sztuki?
– Widzi pan, to proste – odpowiada Kaszpiro. Sztuka współczesna, jak widać na podstawie wyliczanki chatu GPT, a zwłaszcza nieśmiertelny problem: co jest sztuką?, stanowi nadal zagwozdkę relatywnie ważną w katalogu nierozwiązywalnych dylematów świata klasy średniej. Ważnym zadaniem sztuki wydaje się natomiast zbadanie tych specyficznych przestrzeni i momentów, w których objawia się pozór istotnego zdarzenia ukrywającego potencjalną, nieznaną jeszcze głębię. Niczym w „Kosmosie” – raz jeszcze przywołam waszego Gombrowicza. Na powierzchni wyłania się bliskie sąsiedztwo dziwnych znaków, pozostających w niejednoznacznym stosunku analogii. Czy i co się ukrywa pod daną powierzchowną obserwacją? Czy da się owe powiązania przenieść w szerszą przestrzeń, tworząc nowe sensy o przesłaniu być może emancypacyjnym? Czy jednak daliśmy się zrobić w balona i nie wychodzimy poza poziom absurdalnych ciekawostek, a w najgorszym razie chwytamy w sieci maski dawnych bogów? Tego właśnie nie wiemy, lecz Narodowe Centrum Efemeryd i Niejednoznaczności imienia Raymonda Roussela ma się podjąć badań wokół tej granicy.
– Ze studiów prawniczych znam pojęcie usiłowania nieudolnego – mówię. Chodzi, ujmując to najogólniej, o przypadek, gdy przestępca nie wie, że przestępstwa, które sobie umyślił, nie da się dokonać. Np. kieszonkowiec próbuje skraść wypchany portfel, który jednak jest tylko paczką chusteczek. Z punktu widzenia praktycznego wydają się to przypadki bardzo śmieszne, typowy „Gang Olsena” albo i „Benny Hill”. Jednak od strony teorii temat jest zagmatwany. Czy karać przestępcę nieudolnego? Jeśli tak, to kiedy? Jak surowo? W tym zawierają się wszystkie paradoksy współczesnego prawa, granice strony przedmiotowej i strony podmiotowej czynu, pojęcia winy i świadomości. Być może sztuka współczesna, kiedy zmierza do największych stawek np. politycznych czy rewolucyjnych, staje się tylko usiłowaniem nieudolnym. Jednak to wcale nie wyklucza, ba, być może nawet sprawia, że proces twórczy i jego wygórowane ambicje są kluczowe poznawczo.
– Coś w tym jest.
– Mimo wszystko – pozwalam sobie na kontynuację – jest w tych wszystkich przykładach coś politycznego.
Kiedy patrzę teraz na przestrzeń ekspozycji dostrzegam tam pewne punkty i akcenty architektoniczne, z których potencjalnie może się wyłonić coś groźnego…
– Wie pan, panie Kaszpiro. W tych wszystkich hipotezach Lorenza, a nawet w racjonalizacjach Littlewooda jest coś zimnowojennego. Chodzi o przewidzenie i okiełznanie nietypowego ataku. Motyl powodujący tornado albo zdarzenie wyjątkowe, które jednak co jakiś czas powraca… to są „Ptaki” Hitchcocka albo „Szczęki” Spielberga. Czy chcecie w Słowanii odkryć bądź wytworzyć nowe formy zbiorowego lęku, nieznane jeszcze odmiany paranoi? Niech pan pamięta, że z prognozami pogody problem mamy do dziś. A w Polsce czy w Słowanii to już w ogóle. Ale chcemy też spojrzeć, szumnie mówiąc, w ludzkie wnętrze. Zależy nam na wolności.
***
Nie będziemy ponadto rozumieć nauki jako chwilami zbyt represyjnej próby odczarowania świata, w którym byliśmy dotąd zadomowieni, świata opartego na subiektywnych postrzeżeniach, emocjach, niepewności, czasem zbyt nieostrożnych założeniach, a nawet – niech będzie – przesądach. Nasz projekt nie opiera się na żadnym prostym kontraście dyscypliny nauki z otwartością sztuki – czytam teraz na głos ciąg dalszy eksplikacji.
– Niejednoznaczność sięga – dopowiada jej autor – również warstwy bardziej osobistej, sprawy doznań i odczuć. Proszę spojrzeć: naprowadzony na ten trop algorytm sztucznej inteligencji podpowiadał najczęściej przykłady następujące:
– jednoczesne uczucie nienawiści i miłości do tej samej osoby
– podziw i pogarda do tej samej osoby/grupy osób
– litość i bezwzględność wobec tej samej osoby/grupy osób
– podniecenie (ekstaza) i lęk
– ulga po zamknięciu pewnego etapu w życiu, przy jednoczesnej zadumie i nostalgii za przeszłością
– radość i wdzięczność z powodu nawiązania relacji przy jednoczesnym lęku przed zobowiązaniem
– zazdrość połączona z podziwem
– ekscytacja z wolności niezależnego życia przy poczuciu samotności i niezrozumienia
– ekscytacja z powodu nowego życiowego etapu połączona z lękiem przed przyszłością
– relaks i bezczynność, na dnie których kryją się niepokój oraz napięcie
– obrzydzenie i fascynacja tym samym obiektem
– jednoczesność nadziei i wiary w lepsze jutro z poczuciem nieuchronnej przegranej, wolą rezygnacji.
A co do nauk ścisłych – kontynuuje – nie bądźmy Katonami wobec czegoś, na czym obaj biegle się nie znamy. Nauki o aspiracjach humanistycznych niekiedy jeszcze bardziej niż nauki ścisłe miały za zadanie utożsamić poczucie niejednoznaczności z nieprawidłowością bądź niewiedzą i ją wyrugować.
Okazuje się teraz (przeklęta „Środkowa Europa”), że musimy wrócić znów do Wiednia. Do Wiednia sprzed Sarajewa. Eugen Bleuler, który jest autorem pojęcia ambiwalencji był co prawda Szwajcarem, ale pozostawał w bardzo bliskich związkach z miastem Freuda.
Bleuler znany jest przede wszystkim dzięki temu, że w 1911 opisał jako jednostkę chorobową schizofrenię (w pracy Dementia praecox oder Gruppe der Schizophrenien) – w ten sposób pojęcie to zastąpiło używany wówczas, spopularyzowany przez Emila Kraepelina termin dementia praecox.
– Wiedeń 1911? –przerywam Witoldowi Kaszpiro. – Czyli schizofrenia została „wynaleziona” (niech psychiatrzy i psychoanalitycy wybaczą nam ten konstruktywizm) w roku śmierci Gustawa Mahlera. Gdyby Mahler nie umarł, być może skończyłby do Sylwestra swoją X Symfonię, która również w formie ukończonej byłaby najpewniej bardzo wieloznaczna. Mówi się co prawda, że ją dokończyli, a raczej napisali od razu XI-tą Berg, Webern i Schoenberg; przynajmniej tak żartował Simon Rattle na koncercie z Filharmonikami Berlińskimi. Co jeszcze? Działo się wtedy wiele. Bartok kończy „Zamek Sinobrodego”, Strawiński „Pietruszkę”. Ale jest to też rok „Kawalera z Różą” i rok Manifestu Futurystycznego. Rok 2025 może być tymczasem rokiem pewnego przełomowego artystycznego wydarzenia w Republice Słowanii. Jaki zaś rodzaj obłędu wtedy się ujawni?
– Tego ostatniego nie wiadomo. Ale pana przykłady są ciekawe. W roku, w którym stworzono pojęcie schizofrenii działy się też różne inne dziwne rzeczy: z paryskiego Luwru skradziono Mona Lisę (Appolinaire, częściowo pański rodak, znalazł na liście głównych podejrzanych), a Kandinsky napisał Uber die geistige in Kunst. Franz Marc maluje błękitne konie, a Schiele masturbację. Mondrian w kolejnych studiach nad jabłonią czyni drzewo coraz bardziej nie-drzewem, Robertowi i Soni Delaunay rodzi się za to dziecko.
Bleuler, w każdym razie, do zachowań schizoidalnych zaliczał właśnie ambiwalencję w sensie ścisłym, definiowaną jako równocześnie pozytywne oraz negatywne nastawienie do obiektu, jak również
– ambisentencję – rozumianą jako wypowiadanie zdań sprzecznej treści, z których obydwa mówca uważa za prawdziwe.
oraz ambitendencję, czyli wykonywanie sprzecznych ze sobą czynności bez świadomości ich sprzeczności, czy w każdym razie przeciwieństw. Bleuler był terapeutą Wacława Niżyńskiego – Kaszpiro chce znowu chyba zrobić ukłon w kierunku Polaków (aż przesadza) – dlatego pewien udział w naszej ekspozycji odegra taniec współczesny.
Można rzec, podsumowuje Kaszpiro, że ideologia umysłu nowoczesnego jest w mniejszym stopniu zaniepokojona niejednoznacznością rozumianą jako doraźna niepewność przyczyny bądź rezultatu. Jeszcze bardziej boi się niejednoznaczności rozumianej jako pewne nieustępliwe uczucie bądź zagmatwaną praktykę pełną sprzecznych sygnałów.
– Centralną ambiwalencją wieku XX – głosi Witold Kaszpiro – był sam właśnie stosunek do ambiwalencji. Nowoczesność w różnych swoich aspektach jednocześnie chce zniszczyć ambiwalencję, wykluczając ją albo przynajmniej terapeutycznie ją łagodząc oraz ją eskaluje, widząc w niej drogę ucieczki ku rzeczywistościom alternatywnym i znacznie bardziej twórczym.
– Ujął to już pan przecież we wstępie kuratorskim – mówię:
Z tych samych zatem przyczyn, z jakich umysł emancypacyjny dąży do okiełznania przed-oświeceniowego magicznego poczucia tajemnicy, zaczyna się w pewnym stadium postępu fascynować niejednoznacznością, aż do tego poziomu, że stać się ona może swoistym schronieniem, a nawet programem dyskretnej rewolucji.
– Bleuler nie będzie z naszej perspektywy postacią jednoznacznie pozytywną. Znana była jego przychylność eugenice. Tymczasem Robert Musil, patron naszej pierwszej kolekcji, w „Niepokojach wychowanka Törlessa” zauważa, że:
Zawsze istnieje pewien punkt, w którym człowiek przestaje wiedzieć, czy jeszcze kłamie, czy też to, co wymyślił, nie jest prawdziwsze od niego samego.
To samo, dopowiadam, głosił Musil w swoim głównym utworze. Proszę, jest nawet zacytowany w pańskiej eksplikacji.
Wtedy Ulrich zapragnął być człowiekiem bez właściwości. W gruncie rzeczy w średnich latach swego życia już niewielu ludzi wie, w jaki sposób doszli do tego, czym są: do swych przyjemności, światopoglądów, żon, usposobienia, charakteru, zawodu, sukcesów, ale czują, że niewiele się już da zmienić. Można nawet twierdzić, że zostali oszukani, bo nie da się nigdzie znaleźć dostatecznej przyczyny, że wszystko właśnie tak musiało się stać, jak się stało. Mogło bowiem stać się również zupełnie inaczej.
W tym, co niestałe, jest więcej pierwiastków przyszłości niż w tym, co stałe, a teraźniejszość jest tylko hipotezą, poza którą jeszcześmy nie wyszli.
Nowoczesność byłaby zatem rozpostarta pomiędzy gestem narzucającym ambiwalencji kaftan bezpieczeństwa, a gestami w typie Musila (albo jego Ulricha), dzięki którym miała stać się narzędziem wyzwolenia, lepszego poznania, transformacji świata.
***
Pora jednak odwiedzić salę wystaw. Mam okazję to zrobić jeszcze przed premierą.
Aranżacja nie jest wprawdzie dzisiaj ukończona, lecz na podstawie programu dowiaduję się, że komisja dokonała wyboru 30 ambiwalentnych dzieł sztuki, z których każdy będzie pokazywany innego dnia miesiąca – w 30 nietożsamych, minimalnie różnych reprodukcjach.
– Chat podsunął nam swoje propozycje: Leonardo, to jasne… tak samo jak „Panny dworskie” Velázqueza, ale też np. Delacroix, van Eyck, Celnik Rousseau, Remedios Varo, Caspar David Friedrich, Frida Kahlo, Redon, Unica Zürn, Malewicz, Bacon oraz Rothko. Na przykład w pierwszy piątek miesiąca odwiedzający galerię trafią na 30 nietożsamych kopii „Kuszenia świętego Antoniego” Boscha, z kolei w drugi czwartek miesiąca będą zmagać się z „Rêve de Luxe” Dorothei Tanning… Wśród tych nieznacznie różnych reprodukcji ukryje się – dzięki naszym sponsorom – kilka wypożyczonych oryginałów. Nie, nie mogę panu zdradzić, których.
Z tymi pracami klasyków będzie korespondowała zawsze jedna, inna każdego dnia, wystawiona tylko w jednym egzemplarzu praca artystki albo artysty współczesnego.
Jednocześnie w ramach narodowej ankiety obywatele Słowanii przesłali opisy własnych emocjonalnych stanów życiowych oraz sytuacji nacechowanych ich zdaniem największą niejednoznacznością. Z tych pomysłów komisja konkursowa wyłoniła 30 jej zdaniem najciekawszych… Jakich, to sprawa, zastrzega W. Kaszpiro, póki co poufna, nawet dla rezydenta. Metodologia komisji bazowała głównie na oryginalności, przy czym uwzględniono również, dla kontrastu, pewną wagę stereotypów; konsultacje z AI ponownie miały miejsce.
Każdego dnia będzie odbywał się inny spektakl teatralno-taneczny inscenizujący owe wydarzenia zgłoszone przez obywateli. – Jesteśmy instytucją inkluzywną. Finałowa trzydziestka pochodzi od osób różnych płci, różnej tożsamości, w różnym wieku, ze wszystkich grup społecznych. Możliwe, że co innego – a może właśnie nie? – jest przeżyciem najbardziej niejednoznacznym dla hydraulika, adwokatki, drag queen, ulicznego muzyka, kierowcy autobusu, wreszcie dla artysty, bo tacy się też znajdują wśród zwykłych obywateli. Na bazie tych pomysłów trzydzieści osób autorskich przygotuje trzydzieści krótkich dramatów (uwzględniających sceny baletowe) przedstawiających najbardziej niejednoznaczny dzień w życiu danego obywatela. Każdego dnia wystawimy inny.
Naszym zadaniem przede wszystkim będzie odkrycie…
– Odkrycie czy też stworzenie?
– …nowych gatunków nowatorskich dziedzin oraz nieznanych przykładów niejednoznaczności – kończy zdanie Kaszpiro, pomijając milczeniem poprzednie moje pytanie, jakkolwiek było zwięzłe i niezbyt wyszukane. Właśnie dzięki temu Republika Słowanii nabierze przewagi konkurencyjnej… docelowo także w gospodarce. Będziemy wiedzieli znacznie lepiej od innych, co jest paradoksalne i sprzeczne. Oto nasze zadanie, w szczególności na pierwszy miesiąc projektu.
– Czyli zbieracie dane?
– A jaki mamy dziś wybór?
W każdym razie istotą projektu, jak tłumaczy kurator, będzie seria interakcji pomiędzy 4 czynnikami: wystawianymi obrazami (codziennie inna seria reprodukcji + 1 dzieło współczesne), spektaklami wystawianymi na podstawie rzeczywistych historii (codziennie inny), zachowaniem widowni oraz architekturą.
***
Odnośnie architektury Kaszpiro zwraca uwagę na test Rorschacha, który również bywa budzącą kontrowersje polityczne niejednoznacznością, np. jego użytek w diagnozach biegłych sądowych jest przecież mocno wątpliwy.
Przestrzeń w zestawieniu z figurami aktorów, performerów i osób zwiedzających będzie zdolna wytwarzać figury przestrzenne o bardzo ambiwalentnym znaczeniu. Cała przestrzeń jednopiętrowego pawilonu stanie się obrazem, a poruszający się po danej sali aktorzy, tancerze oraz zwiedzający będą z każdą istotniejszą zmianą swoich gestów bądź ruchów tworzyć niejako plan architektoniczny. Tak, wszystko jest wyliczone w koncepcji architektów.
– W naszych badaniach chodzi o to, aby człowiek, a zwłaszcza masy zwiedzających widziane z lotu ptaka, stawały się integralną częścią zamysłu architektonicznego. Zaprosiliśmy pana właśnie z okazji pańskiego tekstu dla Małego Formatu, w którym zajął się pan poetyką wizualizacji architektonicznych oraz tak zwanych ludzików wstawianych na renderach.[2] Potraktujmy jednak prawdziwą ludzką osobę jak część architektury, architektury siłą rzeczy ruchomej i ulotnej.
Wyznaczymy linie dzielące przestrzeń i przecinające różne grupy widzów w różnych częściach budynku. Zbudujemy ambiwalentne obrazy. Przykładowo: linia przebiegająca pomiędzy dwoma rogami głównej sali, po drodze łącząca mima właśnie odgrywającego najbardziej niezrozumiały dzień z życia kierownika myjni oraz stewardessę, która ogląda znudzona reprodukcję „Białego kwadratu na białym tle” Malewicza podzieli ekspozycję na dwa skrajnie różne pejzaże: część ludzi będzie się utożsamiać bardziej z jedną częścią przestrzeni, inni z kolei z drugą. Przebadamy to pod kątem skłonności osobowościowych… Projektanci stworzyli budynek być może niepozorny, ale ułatwiający tego typu gry.
Po jednej stronie łazienka, po drugiej stronie kuchenka – podśpiewuję pod nosem.
Na ile architektura może być niejednoznacznością, to temat również ciekawy. Christoph Baumberger z ETH w Zurychu na wstępie pracy o niejednoznaczności w architekturze wspomina o uwadze Charlesa Jencksa nt. przełomowej kaplicyw Ronchamp Le Corbusiera.
Charles Jencks speaks about the ambiguity of Le Corbusier’s chapel at Ronchamp which „sets the mind off on a wild goose chase where it actually catches the goose, among other animals” . Baumberger przypomina też dyskusje na temat znaczenia hali lotniska JFK projektu Saarinena: czy jest to faktycznie orzeł szykujący się do lotu? [3]
W 1780 r. Claude-Nicolas Ledoux, (o czym esej wyżej wymieniony również mówi), tworzy projekt „Domu rozkoszy” na planie fallusa.
Ledoux (1736-1806), no właśnie… nie jest na pewno kimś nieznanym, skoro jego dzieła znalazły się nawet na liście dziedzictwa UNESCO, jednak zrealizowany dorobek pozostaje nieproporcjonalny do idei. Zacznijmy od rzeczy „zwyczajnych”. Budynek sądu w Aix-en-Provence, czy nawet słynna rogatka paryska na dzisiejszym Placu Stalingradu to dosyć typowy klasycyzm. Głównym jego zamysłem było miasto idealne Chaux. Część tego zamysłu została zrealizowana w postaci górniczego osiedla Arc-et-Senans, jednak na papierze pozostały rzeczy najskrajniejsze, m.in. dom bednarzy, przypominający post-modernistyczny albo brutalistyczny projekt z II połowy XX wieku, niezrealizowany budynek-kula, a także odnaleziony po latach projekt idealnego domu publicznego, który jest chyba jedynym znanym w historii projektem budynku na planie fallusa, natomiast z zewnątrz wygląda bardzo dostojnie, jak świątynia rozumu. Oto architektura ukrytego perwersyjnego gestu. Co ciekawe, jako człowiek, który zaczął karierę jeszcze za ancien régime, w czasie rewolucji był raczej niemile widziany.
– Nie wiem, czy nasz projekt przewyższy wasz MSN na Placu Defilad, ale Słowania chce tworzyć architekturę dyskretnie utopijną. Muzeum ma być katalogiem inspiracji dla przyszłych projektów bardzo różnych budynków i budowli. Aranżacja wystawy zawierać będzie enigmatyczne, ruchome, ciągle zmienne przedmioty, możliwe do postrzegania na różne sposoby. Będziemy tworzyć efemeryczne fallusy Ledoux i gąski Le Corbusiera”.
Kiedy idę przez środek sali wystawowej, za każdym razem, z każdym krokiem, po obydwu stronach mojej skromnej osoby widzę zupełnie różne przestrzenie. Teraz po lewej stronie dostrzegam ewidentne inspiracje palladiańskie, chociaż to przecież tylko zwykły hangar, mając po prawej stronie wybitny pastisz prostoty Miesa van der Rohe. Lecz gdzieś tu muszą być skryte bardzo ważne detale, które mówią najwięcej…
Dochodzę teraz do wniosku, że głównym obiektem-enigmą w tym Muzeum ja sam jestem. Przynajmniej sam dla siebie. Ja i zapewne każdy widz. Bo widz tutaj ma odkryć, że on sam jest największym zbiornikiem niejednoznaczności, głównym aktorem-sabotażystą rozrywającym przestrzeń schludnego wnętrza galerii na dwa archipelagi nieprzystające do siebie. Od tego kręci mi się w głowie. Na szczęście szarlotka była pyszna, a kawa (pomimo że z mlekiem) całkiem krzepiąca; żaluzje, z których eksportu tak bardzo słynie Słowania powinny zapewnić mocny sen.
Wiktor Rusin
[1] https://u-jazdowski.pl/en/shop/manifest-nooawangardy
[2] https://malyformat.com/2023/05/realizm-deweloperski/
[3] https://ethz.ch/content/dam/ethz/special-interest/usys/ied/environmental-philosophy-group-dam/documents/Ambiguity_in_Architecture.pdf