Wit Szostak
Kilka myśli
o „Złotym robaku”
rys. Mieczysław Piotrowski
Z rzadka przydarza mi się taka literacka przygoda, gdzie każda strona sprawia radość i nie sprawdzam, ile jeszcze zostało do końca. „Złoty robak” wessał mnie od pierwszych akapitów i przez cały czas lektury zastanawiałem się, na czym polega magia tej powieści. Od początku zwracają uwagę słowa, które wytrącają z rutyny, rozbijają związki frazeologiczne lub – co najmniej – osłabiają zwyczajowe związki pomiędzy przymiotnikami i imiesłowami a słowami opisującymi rzeczy, ludzi, miejsca. Ten mechanizm rozchwiewa językiem, staje się on nie gotowym kodem do zapisu pewnych wyglądów, zdarzeń, scen, lecz żyjącym organizmem, którego reguły uzgadniane są na bieżąco, ustanawiane niejako przez autora. Przy czym nie jest to zupełny hermetyzm, Piotrowski znakomicie gra w polu, które jest dla czytelnika zrozumiałe. Jakbym szedł ulicami znanego mi miasta, ale co chwila natrafiał na nieznane wcześniej przejścia, pasaże, zaułki. Podczas lektury miałem niemal fizyczne doświadczenie rozkołysania, jakbym czytał na huśtawce, hamaku czy łódce.
Ten zabieg (czy raczej: cała paleta zabiegów rozgrywających te możliwości mowy) pozwala autorowi na wiele rzeczy. Po pierwsze, ukazuje zwyczajne i codzienne jako niezwyczajne i niecodzienne. Najzwyklejsze spotkanie, spojrzenie, przejście przez ulicę staje się czymś niezwykłym. Słyszę w tym pogłos Schulza, choć odbywa się to innymi niż u Schulza sposobami. Po drugie, autor jest w stanie przeprowadzać na czytelniku operację odwrotną: język jest tak rozchwiany i oczekiwanie nieoczywistości tak naturalne, że Piotrowski może konstruować sceny, w które nigdy byśmy nie uwierzyli poza kontekstem tej powieści. Wszystkie elementy intrygi z pierwszej części: zastygnięcie Benedykta na placu – policzek Filipa – róża od Benedykta – zaproszenie do restauracji itd. byłyby w normalnej prozie o orientacjach realistycznych związane zbyt słabo, na granicy rozerwania. Tymczasem moc rozchwianego języka niesie to znakomicie i wierzymy, że tak budują się relacje międzyludzkie, że tak ludzie prowadzą rozmowy. Pewna sztuczność staje się „nową naturalnością”, jakby Piotrowski spod konwencji naszych konwersacji wypreparowywał same nerwy dialogu i przedstawiał nam istotowy schemat rozmowy jako walki, szermierki i gry.
Na marginesie: pewna wysilona sztuczność niektórych dialogów (rozumiana nie jako nieudolność autora, lecz precyzyjne i nienaturalne ich zakomponowanie) przypomina wymiany słów u Gombrowicza. O ile jednak u Gombrowicza postaci są nośnikami idei i w imieniu idei/formy przemawiają, o tyle u Piotrowskiego, mam wrażenie, pierwotni są ludzie, idee i formy są ich narzędziami. Czułem przez cały czas, że są prawdziwi, że to oni narzucają ton, a nie tylko powtarzają suflowane przez autora słowa. Przy tym Piotrowski daje tyle dowodów swej uważności w obserwowaniu ludzi, wglądów w prawdę gestu, słowa, emocji, nieporadności itd., że na przestrzeni tych 600 stron nawet najbardziej, wydawałoby się, „skonstruowane” postaci po prostu żyją. Nawet jeśli w ważnych dla Piotrowskiego lekturach znaleźli się Schulz i Gombrowicz, wyciągnął z nich lekcję i poszedł dalej, swoją drogą. Nie idzie po śladach, nie naśladuje, tylko tworzy swój własny świat powieściowy, własne gry z językiem i gry w język.
Ten zabieg – otwieranie przesmyków w mowie – jest ciekawą grą z metaforą. Według Ricoeura najgłębszym sensem metafory (i symbolu, na pewnym poziomie to rozróżnienie nie ma u niego znaczenia) jest, by za pomocą znanego wypowiedzieć to, co nieznane. Znane to pierwotny świat fizyczny, z fizycznymi przedmiotami, które można wskazać palcem; nieznane to świat wewnętrzny, gdzie emocje, uczucia, postawy, doświadczenia wymykają się prostemu nazewnictwu. Nie można ich wskazać palcem. Pomysł, żeby wyrwać językowi potocznemu proste słowa i podnieść je na wyższy poziom, aby służyły do wypowiedzenia niewypowiedzianego i niedotykalnego, jest właśnie u Ricoeura ruchem metafory. Stąd np. symbolika plamy/zmazy jako grzechu (podobnie jak zagubionej drogi). To można rozwijać, mniejsza o Ricoeura, chodzi mi o to, że Piotrowski robi na odwrót. Niby opisuje prosty świat, ale w każdym niemal akapicie pokazuje nam, za pomocą języka, że ten świat jest bardziej złożony, a w każdym razie inaczej pogrupowany, stąd te liczne uskoki i przesmyki, które otwierają nowe perspektywy. O ile więc metaforyzacja w rozumieniu Ricoeura przyswaja nieznane, o tyle u Piotrowskiego wyprowadza w pole. Pole nie jest jednak zagubieniem, tylko (1) wytrąceniem z pewności, (2) poukładaniem świata na nowo. Pisarz nie daje jednak czytelnikowi spokoju, to nie jest zwykłe przemeblowanie. To otwarcie na oścież drzwi, które nie zostaną zamknięte, to rozszczelnienie sensu, wytrącenie czytającej osoby z kolein.
Mimo wewnątrztekstowych uwag o ironii, tonacja języka powieści wydaje się brać powagę w nawias. Ciągłe eksplozje groteski, groteskowość niektórych postaci, ich obsesji, mogą sugerować grę z formą jako główny cel tej twórczości. I rzeczywiście, można zakochać się w języku „Złotego robaka” dla niego samego, nawet gdyby zdania odurzały na moment, a potem nie pozostawiały w ogóle śladu. I wówczas mielibyśmy do czynienia z powieścią nietuzinkową i niesłusznie zapomnianą. Ale Piotrowski na tym nie poprzestaje. Cały czas mam wrażenie, że dla niego powieść jest sposobem poznawania świata, że wyjście poza język potoczny (to zgrubny termin, ale chodzi o język – przy całej świadomości, że nie ma jednego takiego języka – jakim posługujemy się zazwyczaj) pozwala poznać człowieka i świat; że jesteśmy źle nazwani i źle opowiedzeni, że koleiny sensu, które żłobimy od lat, nie prowadzą do świata, tylko dają iluzję jego poznania.
Właśnie chyba najbardziej fascynujący jest język Piotrowskiego. W jego powieści nie ma chyba akapitu – to tylko niewielka przesada – gdzie nie pojawiałby się jakiś uskok, gdzie nie można byłoby dostrzec szczeliny, przez którą ujawniają się nowe sensy. To nieoczywiste połączenia słów, np. rzeczowników z przymiotnikami; to rozrywanie związków frazeologicznych; to wreszcie świadome i konsekwentne budowanie własnego języka – choć pełnego niekonsekwencji i przesunięć – który ciągle daje sygnał: potocznym językiem nie da się o świecie i ludziach powiedzieć dziś nic ważnego. Czytelnik ciągle musi uczyć się tego języka, podsłuchiwać, jak bohaterowie powieści ze sobą rozmawiają, jak językowo reagują na swoje wypowiedzi, bo wszystko to wyprowadza daleko poza przyzwyczajenie. W tym sensie – choć nie stylistycznym, co ważne – widzę w Piotrowskim twórczego spadkobiercę programu Schulza. Dla Schulza poezja – przez którą rozumiał, jak sądzę, każdą poiesis, twórczość słowną – jest tworzeniem nowych spięć między słowami, które pozwolą na moment ujawnić jakiś nowy sens. W tym sensie język nigdy nie jest gotowy ani przygotowany do zadania opisu świata. On musi być ciągłą twórczością, przesuwaniem znaczeń, tworzeniem szczelin i uskoków. I to widać u Piotrowskiego na każdym kroku.
Dlatego chyba potrafiłem przeczytać tę książkę w skupieniu jednym haustem, bez konieczności odkładania, bez ziewania – które zdarza mi się nawet przy arcydziełach – bez chwilowego choćby zniechęcenia. Sama forma mogłaby mnie zachwycić, ale dawkowałbym ją sobie ostrożniej. Cały czas jednak czułem pulsowanie czegoś więcej, jakiś szeroko zakrojony projekt poznawczy.
Na „Złotego robaka” trafiłem przypadkiem, w wieku lat czterdziestu paru i do tej chwili nie miałem pojęcia o istnieniu Mieczysława Piotrowskiego. To zawstydzające, ale w pewnym sensie zrozumiałe: książki tego autora są nieobecne na polskim rynku wydawniczym od czterech dekad. Niemal nikt o nim nie mówi i nie pisze. Został zapomniany w sposób najgorszy z możliwych: przypadkiem. Nie było to świadome wymazanie, próba usunięcia z historii literatury twórcy, którego obecność komuś z jakichś powodów mogła przeszkadzać. Po prostu pamięć o nim zarosła, jak nieuczęszczana ścieżka.
Jest to dla mnie fakt wstrząsający. Chcę podkreślić z całą stanowczością: w mojej opinii „Złoty robak” stanowi jedno z najważniejszych osiągnięć polskiej prozy współczesnej. Jak dobre samopoczucie musi mieć literatura polska, że tak hojnie Piotrowskiego zapomniała?