Precz z dyrekcjami! Cała władza w ręce brygad?

(Maria Anna Potocka, Joanna Mytkowska)


 

Megakryzys jest kryzysem demokratyzacji. W wymiarze instytucjonalnym oznacza to z jednej strony wzrost demokratycznych ambicji mas, które chciałyby uczestniczyć w ustanawianiu praw i sprawowaniu władzy, ale z drugiej – nie umieją wedrzeć się do instytucji publicznych i odważnie ich współtworzyć. Samoorganizacja realnie postępowa rozbija się wszędzie o podobny model góry lodowej. Nawet w układach deklaratywnie progresywnych pole manewru okazuje się tak ciasno zabudowane przez konserwatywne piramidy, że brak w nim przestrzeni na śmiały, wielkoskalowy rozwój struktur awangardowych.

W instytucjach sztuki dominuje klasa menadżerska, która podporządkowała sobie zespoły kuratorskie i artystów konkurujących o akceptację decydentów. Dużym problemem jest kasta wielokadencyjnych osób dyrektorskich. Często powoływane bez konkursów, działają bez demokratycznego mandatu, poza społeczną kontrolą – ale przy aprobacie większości branży: klientelistycznej i obezwładnionej przez syndrom sztokholmski (emocjonalne uzależnienie od akceptacji dystrybuowanej w układzie, który jednocześnie ma charakter traumatyzujący).

Przykłady? Maria Anna Potocka rządziła w krakowskich instytucjach przez dwadzieścia cztery lata (najpierw Bunkier Sztuki, potem MOCAK). Nim usunięto ją w 2024 roku, zdołała jeszcze w wieku 74 lat podpisać z magistratem siedmioletni kontrakt. Miałaby zatem na stanowisku kierowniczym spędzić trzy dekady, osiągając tam wiek 81 lat, być może z perspektywą kolejnego przedłużenia umowy. Monika Szewczyk zarządza białostockim Arsenałem od trzydziestu czterech lat i żaden zły doradca nie sugeruje jej rezygnacji. Nie grozi to również Joannie Mytkowskiej. Szefowa MSN, ideał wiecznej dyrektorki, będzie po siedemnastu latach „misji” kontynuować ją przez kolejne siedem, a w życzliwym ekosystemie może dociągnąć do setki. Na tym tle Jarosław Suchan wypadł jak obiecujący nastolatek (16 lat w łódzkim Muzeum Sztuki), który po pisowskim faulu został przedwcześnie zniesiony z boiska. Żegnając go, środowisko pogrążyło się w żalu wypranym z niewygodnych dociekań typu: a może dyrektorskie „dożywotki” szkodzą rozwojowi kultury, promując biurokratyczno-intelektualną stagnację? Może betonują układy władzy?

W kontrze do środowiskowej niemocy spróbuję kompleksowo omówić zasadnicze patologie instytucjonalne. Poszerzony kontekst analityczny będzie tłem dla krytyki dwóch reprezentatywnych ikon menadżerskich, których upadki i wzloty ekscytowały w ostatnich miesiącach opinię publiczną. Ikony to Maria Anna Potocka oraz Joanna Mytkowska[1]. Po materialistyczno-ideologicznej dekonstrukcji tych figur, zaproponuję kilka postulatów rewolucyjnych.

 

*

 

Zacznijmy od Potockiej. Jej przypadek to casus upadłej kontrarianki. Kontrarianizm z zasady próbuje myśleć i działać w opozycji do hegemonii ideologicznej, estetycznej i politycznej, panującej w danym układzie – a opozycja wobec układu ma być tyleż zasadnicza, co ekstrawagancka. Hegemonia jawi się jako miałka, nudna i zakłamana, dlatego konstytutywną cechą kontrarianizmu jest jaskrawo demaskatorska bezczelność.

Dawniej cecha ta skazywała kontrarian na przymusową banicję instytucjonalną lub dobrowolne outsiderstwo, w ostatnich czasach jednak atakują nowi kontrarianie, chełpiący się statusem insiderskim, a nawet prominenckim. W PRL prekursorem tej formacji był Jerzy Urban, który słabiznę i hipokryzję zdziesiątkowanej „Solidarności” punktował z butną złośliwością „demaskatora” na usługach autorytarnego reżimu. Dziś, mimo oczywistych różnic historycznych, podobnymi prominentami są prawicowi populiści oraz instalowani przez nich urzędnicy – personifikują wszak butę władzy, jej wyzywający triumfalizm. Rozwalają zdobyte instytucje na złość wysadzonym z siodła dyrekcjom, odziedziczonym kadrom i zbulwersowanej publiczności. Za rządów PiS w latach 2015–2023 na zasadzie takiej kontry operowali dyrektorzy przejmowanych instytucji sztuki, między innymi Piotr Bernatowicz (CSW U-jazdowski) i Andrzej Biernacki (Muzeum Sztuki w Łodzi).

Ich mentalność i status tworzą symptomatyczne tło dla przypadku Potockiej. Nominaci Glińskiego żywili przekonanie o własnym nonkonformizmie, połączone z wyższościowym i obcesowym manifestowaniem tego przekonania wobec „wrogich” podwładnych oraz opinii publicznej. Jednocześnie czerpali widoczną satysfakcję z eksponowania swojego statusu protegowanych ministra – na złość oponentom aktualnie pokonanym i bezsilnym. Potocka, mimo odmiennych poglądów politycznych, zachowywała się podobnie. Krytykę środowiskową i medialną lekceważyła z demonstracyjną arogancją, bazującą na poczuciu bezkarności gwarantowanej przez parasol ochronny ze strony prezydenta Krakowa. Zarzuty o mobbing ignorowała na zasadzie „mam was gdzieś, bo nic mi nie zrobicie”, a kiedy sąd potwierdził, że do mobbingu doszło – dyskredytowała osobę sędziowską w stylu, który można by nazwać paternalistycznym, a nawet pisowskim[2].

Z pisowcami łączyła ją również predyspozycja fundamentalna. Była to postfolwarczna, a zarazem kapitalistyczna skłonność do tyranizowania podwładnych. MOCAK był zatem jednym z modelowych kondensatorów patologii systemowej. Jak wiadomo, w Polsce mamy za mało instytucji kultury, zaś istniejące nie muszą zabiegać o pracowników i konkurować między sobą ulepszeniami propracowniczymi. Nowe etaty pojawiają się rzadko, niełatwo zmienić miejsce pracy, więc pracownicy często bywają przywiązani strukturalnym przymusem do „ziemi” lub „fabryki”. Skazuje ich to na potulność wobec przełożonych[3].

Cały układ tworzy podręcznikową bazę, na której pleni się ucisk odgórny w postaciach klasycznych. Ale jest też i nowość dziejowa, wynikająca ze specyfiki nowego populizmu. Autorytarny populizm zawsze dążył do tego, by nowym elitom, wyłonionym oddolnie, zagwarantować następnie maksimum niekontrolowanej władzy – dziś jednak stawką jest jeszcze jedno trofeum. Chodzi o przywilej niekontrolowanego manifestowania własnych idiosynkrazji (osobowościowych, ideologicznych) na zajmowanym stanowisku kierowniczym. Pisowcy chętnie korzystali z tego przywileju. Ambona dyrektorska służyła im jako megafon emitujący felietonistykę głośnomówioną, wyraz subiektywnie przeżywanej wojny kulturowej. Bernatowicz pod hasłem „Raz sierpem, raz młotem w czerwoną hołotę” tropił „klikę” rządzącą polskim światem sztuki i aspirował do statusu antyliberalnego „chuligana”[4]. Biernacki wylewał osobiste gorzkie żale na polski art world, a jednocześnie niemal otwartym tekstem przyznawał, że jako dyrektor czuje się jednoosobową „szturmówką polityczną”[5].

W tej gmatwaninie jednym z głównych wątków było dyrektorskie nadciśnienie, odgórne parcie na rozprawę z tym, co dana osoba dyrektorska uznała za wrogą hegemonię. Biernacki zatem, po przejęciu Muzeum Sztuki w Łodzi, kreował autoportret antysystemowca inscenizującego bezkompromisową walkę z układem zmonopolizowanym przez siły uważające siebie za progresywne[6]. Potocka przyjęła postawę analogiczną o tyle, o ile jej wypowiedzi publiczne (choć nie program MOCAK-u) kontrowały dominację „postfeminizmu”.

Tu ważna dygresja. Jak większość prawicowych populistów, Bernatowicz i Biernacki mieli częściową rację, gdy próbowali punktować hipokryzję, podwójne standardy i maskowaną represyjność – cechy liberalno-lewicowej dominacji w instytucjach sztuki. Ale jednocześnie sami byli instalatorami podwójnych standardów, tyle że prawicowych. Naiwnie wierzyli przy tym, że kilku dyrektorów, popieranych przez jednego ministra, zdoła w krótkim czasie spacyfikować nie tylko wszystkich pracowników w przejętych placówkach, lecz generalnie całe środowisko, zintegrowane przez silny odruch biernego oporu (który bywa znacznie trudniejszy do pokonania niż opór występujący z otwartą przyłbicą). Równie naiwne było mniemanie, że można wiarygodnie piętnować przemoc liberalno-lewicową, forsując zarazem brutalizm prawicowy.

Dyrektorski kontrarianizm chciał zatem z antysystemową bezczelnością demaskować hipokryzję i przemoc, ale sam okazał się systemowo zakłamany i bezczelnie przemocowy. Właśnie taka sprzeczność rezonowała w wypowiedziach dyrektorki MOCAK-u i przyczyniła się do jej upadku. Pouczającą konfrontację z tą sprzecznością umożliwi nam lektura eseju Potockiej „Kobieta postfeministyczna”[7].

 

*

 

Środowiskowa opinia publiczna odruchowo skreśliła „Kobietę…”, ponieważ świat sztuki źle znosi ekstrawaganckie tyrady, wyłamujące się z chóru branżowej poprawności politycznej. Feminizm ma w tym chórze status świętej krowy, nie tolerującej krytyki, a w najlepszym razie dopuszczającej krytykę ugrzecznioną, która przeprasza za to, że żyje i na każdym kroku uważa, by nie obrazić „uczuć religijnych”. Z tej perspektywy Potocka popełniła podwójną transgresję. Wzięła tabu na celownik, a w dodatku zaczęła je ostrzeliwać bez znieczulenia.

Miała zresztą sporo racji. Gigantycznym problemem jest bowiem feministyczna, a szerzej tożsamościowa przeczulica. Deklaratywnie progresywna polityka tożsamości wykształca i konserwuje podmiotowość nietykalną – a przez to wrogą postępowi. Nie będzie wszak postępu bez wolnej dyskusji, zaś wolna dyskusja musi dopuszczać krytyczny sport kontaktowy oraz bezceremonialne, nieprzyjazne, czy nawet agresywne chwyty retoryczne. W tym kontekście Potocka z prowokacyjną ironią cytuje uwagę Kanta o kobietach: Bardzo są czułe na najmniejszą obrazę i nadzwyczaj są delikatne na najmniejsze względem nich uchybienie lub nieuwagę[8]. Kantowski „mizoginizm” zostaje następnie przekalibrowany, by przyszpilić prominentne cechy dzisiejszych retoryk feministycznych. Zdaniem Potockiej przybrały one absurdalny wymiar, kiedy kobietom przyznano prawo do bezkrytycznego i nieograniczonego roztrząsania własnej krzywdy[9].

Chodzi o to, że wiktymologia bezkrytyczna idealizuje „ofiarę”, malując ją jako zasadniczo wolną od cech typowych dla oprawcy. Tymczasem „ofiary” mogą przekształcać się w oprawców, zwłaszcza tam, gdzie jedną z kluczowych motywacji będzie odwetowość. Krzywda tłumaczy odwet, ale go nie usprawiedliwia – uważa Potocka[10]. I zarzuca współczesnemu feminizmowi żerowanie na żądzy zemsty. Obciążeniem okazuje się więc nie tylko świętoszkowatość, lecz także hipokryzja. „Postfeminizm” protestuje przeciw przemocy, ale sam okazuje się przemocowy jako retoryka ofiar bawiących się odwetem[11]. Piętnuje seksizm, lecz sam jest seksistowski, propagując nienawiść do mężczyzn[12].

Potocka rozpoznaje więc problematyczność feministycznej kategorii „ofiary”. Dlatego tak pisze o kobietach składających świadectwa w ramach #Me Too: Na określenie tych kobiet trzeba znaleźć adekwatny termin. Na pewno nie jest nim »ofiara«[13].

W zasadzie podpisałbym się pod tymi diagnozami, a nawet kibicował Potockiej. W grę jednak wchodzi zasadnicze „ale”. Otóż Potocka nie poprzestaje na samym demaskatorstwie. Jej wywód bywa też nacechowany sądami nieznoszącymi sprzeciwu i apodyktycznością „orzeczniczą”. Ta druga dochodzi do głosu, gdy autorka „Kobiety postfeministycznej” bezapelacyjnie orzeka, że generalnie nie należy wierzyć łzom. Wszyscy wiedzą z doświadczenia, jak łatwo można w sobie wzbudzić poczucie krzywdy i nawet doprowadzić się do łez[14]. Z kolei mówienie o krzywdzie post factum osiąga swój szczyt, kiedy dochodzi do zeznań w sądzie[15]. Moim zdaniem dużo w tym racji, ponieważ istnieje płaczliwie agresywny nurt feminizmu, czy szerzej polityki tożsamości, bałamutnie upozowanej na szlachetną ofiarę. Ale uwaga: z całej książki wyłania się obraz autorki co najmniej podejrzliwej wobec każdej „łzy” i każdej „ofiary”, która publicznie opowiada o swoich krzywdach. Stąd tylko krok do generalnej niechęci, a nawet odgórnej agresji wobec każdego, kto skarży się, że został pokrzywdzony przez prominentów. Niewykluczone, że taka predyspozycja osobowościowa była jednym z czynników kształtujących stosunek dyrektorki MOCAK-u do pracowników – a w rezultacie jej mobberstwo.

Tu znowu wraca zasadnicza sprzeczność: demaskatorstwo jest wyczulone na przemoc cudzą i ślepe na przemocowość własną. Dowiadujemy się na przykład, że rewolucja feministyczna tworzy tożsamościowy „produkt” przesiąknięty bezwzględnością, zarozumiałością i nierozwojową pewnością siebie[16]. Zapewne. Ale sęk w tym, że Potockiej umyka jej własna zarozumiałość i bezwzględność. Wiara autorki we własną nieomylność nie ogranicza się do stylistycznej autokreacji, dopuszczalnej, czasem wręcz pożądanej w ramach prowokacyjnej eseistyki. W tym przypadku zadufanie w sobie to coś więcej, to także styl zarządzania podwładnymi – wyraz urzędniczego samozadowolenia, dyrektorskiej buty.

Buta przegapia fakt podstawowy. Z jednej strony Potocka-eseistka chce pouczać inne kobiety, jak trzeba żyć w niezależności od mężczyzny[17]. Sugeruje, że jej styl myślenia, wolny od hipokryzji feministycznej, stanowi modelowy przykład niewiszenia na innych[18]. Ale z drugiej strony umyka Potockiej to, że jej dyrektorska suwerenność jest w całości zależna od męskiej protekcji. Oskarżana o mobbing dyrektorka była długo bezkarna, ponieważ „wisiała” na chroniącym ją magistracie, podporządkowanym prezydentowi Majchrowskiemu. Po odejściu patrona iluzja suwerenności i bezkarności prysła[19].

 

*

 

Przejdźmy teraz do Joanny Mytkowskiej, nie tracąc jednak z pola widzenia szerszego kontekstu współtworzonego przez Potocką. Na pierwszym planie widać wyraźne różnice. Podczas gdy szefowa MOCAK-u manifestowała narcystyczną konfliktowość, dyrektorka MSN uosabia przeciwieństwo takiej postawy. W odróżnieniu od Potockiej nie wyżywa się w ekscentrycznych formach literackich, nie uprawia publicystyki zapalnej. Jej wypowiedzi dla mediów są zasadniczo „gaśnicze”, wyprane z treści kontrowersyjnych i polaryzujących. Nasz budynek zaprasza do środka, symbolizuje więc otwartość albo Zależy nam, żeby nowa siedziba MSN stała się ważna dla warszawiaków, którzy mieliby poczucie, że miasto zmienia się na ich oczach, że obok PKiN powstało coś nowoczesnego i przyjaznego – to charakterystyczne dla Mytkowskiej komunały integracyjne, rytualnie godzące całe otoczenie niezależnie od realnych różnic interesów oraz podziałów politycznych w społeczeństwie[20].

Ale w zamierzchłych i zapomnianych czasach, gdy Warszawą rządziła Hanna Gronkiewicz-Waltz, prasa donosiła o konflikcie z ratuszem, w jaki uwikłała się Mytkowska. Kością niezgody był architektoniczny projekt budynku MSN, zaś dziennikarze pytali dramatycznie, czy niezgoda zrujnuje Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Donoszono przy tym, że wprawdzie między obiema paniami trwa zimna wojna, lecz jednocześnie obie starannie maskowały uczucia uśmiechami i wspólnie wznosiły toast[21].

Warto dziś przypominać tamtą migawkę, gdyż ilustruje ona moment formacyjny: wyłanianie się Mytkowskiej jako figury personifikującej mechanizmy, iluzje i patologie systemowe.

Po pierwsze zatem w konfrontacji z Gronkiewicz-Waltz dyrektorka MSN wykreowała swój wizerunek menadżerki progresywnej. Zadziałał znany mechanizm. Ktoś, kto ściera się z zastanym konserwatyzmem (a taki konserwatyzm symbolizowała wówczas prezydentka Warszawy), zaczyna za sprawą powierzchownego kontrastu, w wyniku automatycznej polaryzacji opinii publicznej – jawić się jako postać jednoznacznie postępowa. Wrażenie to jednak może być mylące, a postępowość – problematyczna. I tak było w przypadku Mytkowskiej, która zarazem cały czas doskonaliła na boku sztukę symbiozy z trzymającymi władzę konserwatystami. Na stanowisko dyrektorki powołał ją w 2007 roku pisowski minister kultury, następnie szybko awansowała na pupilkę ministra z PO, a po 2015 zgodnie współżyła z agresywnym pisowcem Glińskim. Z kolei, gdy MSN przeszło pod opiekę władz stołecznych, dostała bez konkursu nowy kontrakt od konserwatystów liberalnych. Od początku dyrektorskiej kariery hołubili ją wszyscy, a po otwarciu nowej siedziby ekosystemowa aprobata zaczęła bezwiednie parodiować stare wzorce propagandy sukcesu. Jedna z dziennikarek tak dzieliła się swoją ekscytacją: Sama poszłam tam kilka dni po oficjalnym otwarciu, w zimny listopadowy czwartek. Już 15 minut po otwarciu w MSN było gwarnie i żywo. Dzieci w wózkach i te trochę starsze, młodzież szkolna, ludzie w wieku średnim, a także emeryci i emerytki – wszyscy z zaciekawieniem przemierzaliśmy kolejne piętra[22].

W tym układzie budynek muzealny ma dwa istotne aspekty, których znaczenie umyka „zaciekawionym”. Z jednej strony zyskuje piarowy status ciepłego przytuliska, w którym święci się wielopokoleniowa integracja, a media powielają laurki. Z drugiej dyskusja o samym tylko budynku odwraca uwagę opinii publicznej od problemów systemowych, skomasowanych za muzealną fasadą.

Po drugie więc trzeba podkreślić, że przez ostatnie siedemnaście lat nie dyskutowaliśmy rzetelnie o problemach podstawowych. Dlaczego Mytkowska, która w 2007 roku nie miała doświadczenia w kierowaniu dużą instytucją publiczną, otrzymała dyrektorską „misję”? Odpowiedź marksistowska byłaby następująca: ponieważ odniosła sukces w sektorze prywatnym. Już jeden z pierwszych artykułów na ten temat akcentował to, że Mytkowską ceniono głównie za pracę w Fundacji Galerii Foksal, a samą fundację dlatego, że uczestniczy w najbardziej prestiżowych targach sztuki na świecie, takich jak Art Basel w Bazylei i Miami oraz Frieze w Londynie[23]. Totem komercyjnego sukcesu na Zachodzie konsolidował całe środowisko, a przynajmniej jego warstwę najbardziej wpływową, wymuszając odruchową zgodę na prymat kapitalistycznych wzorców w procesie budowania państwowych instytucji sztuki w III RP.

Zniechęcało to do debaty o kontrowersjach bazowych, mimo że właśnie o nich należałoby debatować najgłośniej.  Jak doszło do tego, że grupa młodych pracowników Galerii Foksal sprywatyzowała prestiż instytucji publicznej, kapitalizując jej legendę pod kątem własnych karier biznesowych i instytucjonalnych? Jak przebiegała ta prywatyzacja, w jakiej relacji do kapitalistycznej transformacji ustrojowej? Analiza tej genealogii powinna być przedmiotem systematycznych studiów z zakresu ekonomii politycznej[24].

Tymczasem frapujące są nie tyle efekty krytycznych dociekań, ile dominujący brak dociekliwości. W środowisku, złożonym głównie z osób artystycznych i kuratorskich, które identyfikują się raczej ze światopoglądem lewicowym niż neoliberalnym – zainteresowanie podobnymi kwestiami było zawsze przygnębiająco znikome. Najpierw uznawano je za fiksację nieudaczników, słabo uzdolnionych artystycznie, później za fiksum dyrdum oszołomów pokroju Andrzeja Biernackiego. W rezultacie Mytkowska nigdy nie musiała odpowiadać na niewygodne pytania o problematyczne relacje z FGF. Ostatnio jednak portal Miasto Jest Nasze próbował wziąć pod lupę „niebezpieczne związki”. Na portalu pojawił się artykuł z tezą, że funkcja dyrektorki, pełniona nieprzerwanie od 17 lat przez Joannę Mytkowską, prywatnie życiową partnerkę Prezesa Fundacji Galerii Foksal, Andrzeja Przywary, może wpływać na rynkową wartość »umuzealnianych« artystów, reprezentowanych przez jego prywatną galerię. Co za tym idzie, flagowej instytucji sztuki grozi patologiczne „partnerstwo publiczno-prywatne” i kompromitujący konflikt interesów[25].

 

*

 

Teraz kolejny problem. W branżowym ekosystemie, który wypromował i zmitologizował markę MSN, zniechęcano nie tylko do ekonomicznej krytyki podejrzeń. Tematem tabu była też polityczna postawa Mytkowskiej w czasie dwukadencyjnych rządów PiS. Świat sztuki, który burczał ze złości na sam widok Bernatowicza czy Biernackiego, jednocześnie patrzył przez palce na to, że programem „naszego” muzeum rządziła ugodowość. Za czasów Glińskiego zespół nadzorowany przez Mytkowską dobrze opanował sztukę uników i rozmydleń. Nawet gdy pojawiały się tematy lub wystawy potencjalnie zapalne, prezentowano jej w otulinie przeciwpożarowej. Chodziło o rozmywanie takich jednoznaczności, które mogłyby rozdrażnić ministra albo nadpobudliwą prawicę.

W tej sytuacji kuratorskie opisy wystaw nabrały wymowy podręcznikowej. Instruowały artystki, jak oddolnie tworzyć sztukę niegroźną dla nich samych oraz rządzącej góry. „Twórczość malarska kobiet”? Doceniamy, owszem, ale nie taką, która „na siłę” „uprawia publicystykę”[26]. Farba i Krew? Naturalnie, byle nie rozjuszyły krewkich pisowców.

Przykładem koronnym może być opis wystawy „Kto napisze historię łez”. Celem jest wyjęcie tematu aborcji spod władzy politycznych klisz – informował zespół kuratorski. Ktoś równie podejrzliwy jak ja mógłby z podtekstu wyczytać sugestię, że „klisza” to forma niepotrzebnie dosłowna, jednoznacznie antyrządowa. Po co zamykać się w dosłowności i szarpać z rządem? U nas w muzeum wolimy wyzwalać „całe spektrum” form „poetyckich”. Poezja pozwoli wypłakać się ogólnie, ponadczasowo, zamiast tu i teraz skakać do gardła konkretnym politykom. Vagina dentata atakująca na agorze? Niekoniecznie. Lepiej urządzać domową przestrzeń mglistego mitu, gdzie miękka, stworzona z tkanin architektura przybiera kształt waginy, pojednawczego symbolu początku świata[27].

W konserwie tego kunktatorstwa pojawiła się jednak szczelina. Kuratorzy z zasady dopuszczali świadectwa mające wymiar egzystencjalny i jednostkowy[28]. Skorzystam z tej furtki, by podzielić się własnym świadectwem.

W 2020 roku minister Gliński powołał do rady MSN Wojciecha Korkucia, autora fotomontaży atakujących gejów, feministki, a generalnie całą porcelanę pucowaną w progresywnym kredensie. Mytkowska musiała przełknąć ten afront i pogodzić się z faktem, że formalnie będzie ją nadzorował ktoś taki jak Korkuć, znienawidzony przez „naszych” prawacki bezczel. Wówczas powstrzymałem się od kierowania do Mytkowskiej pretensji, że nie kontestuje faktów dokonanych, na które nie miała wpływu.

Ale niedługo później rozkręcono policyjną nagonkę na Margot. Broniłem jej wówczas w mediach społecznościowych, za co doceniła mnie prawica. W felietonie, opublikowanym na portalu Onet, Łukasz Warzecha polecał moją osobę uwadze instancji patriotycznych. Tomasz Kozak, »artysta spekulatywny«, autor »dzieł« takich jak „Klasztor Inversus” (połączenie fragmentów „Potopu”, „Pana Wołodyjowskiego” i homoseksualnego filmu pornograficznego), zachwyca się na Facebooku: »Po wyjściu z więzienia Margot nie traci rezonu«. Warzechę zaniepokoił mój pogląd, że aktywistki takie jak Margot mają pełne prawo radykalnie negować »Polskę« – ten klerykalno-faszystowski domek z kart[29].

Pamiętacie tamten czas i klimat? Wielkoskalową ramę tworzyła rządowa nagonka na osoby LGBT. W mikroskali różni naganiacze przetrzepywali marginalne archiwa, wyłuskując kompromaty na wrogów narodu. I właśnie w 2020 roku ktoś w MSN podjął intrygującą decyzję, choć pewnie już tam „zapomniano”, jak i dlaczego. Moim zdaniem był to po prostu skromny wkład tej placówki w dzieło uspokajania sytuacji. W każdym razie „Klasztor Inversus” pewnego dnia cicho zniknął z muzealnej filmoteki. Następnie przez trzy lata leżakował na półce, by w 2023, już po zmianie władzy, równie bezszelestnie odnaleźć się w filmotece[30].

Refleksje na temat zmiennych kolei losu zostawiam czytelnikom. Ja ze swej strony prawie żałuję, że nie jestem tarocistką wyposażoną w szklaną kulę. Wejrzałbym wówczas w kuratorskie dusze, żeby dowiedzieć się, jak przebiegało i jak w przyszłości może przebiegać zapobiegliwe gaszenie punktów zapalnych. Jak rodzą się konkretne decyzje? Czy ktoś kiedyś odsłoni ten świat nieprzedstawiony?

 

*

 

Mapa świata nieprzedstawionego to obszar instytucjonalnej nieprzejrzystości, pełnej białych plam i ślepych plamek. Reprezentacyjny white cube na Placu Defilad kondensuje tu systemową niejasność. Zasila ją amnezja głównych aktorów i dookolnego ekosystemu, a usterką współwystępującą jest upośledzenie widzenia: koncentracja na fasadzie i zjawiskach zastępczych, odwracanie wzroku od kwestii zamiecionych pod dywan. Zapomnienie dotyczy przeszłości, prześlepianie – procesów teraźniejszych.

W tym kontekście należałoby czytać referat Doroty Monkiewicz „Tworzenie koncepcji Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w latach 2004–2007”. Autorka nie bez ironii cytuje rocznicową wypowiedź Mytkowskiej: prapoczątki Muzeum są niejasne nawet dla nas samych[31]. I przypomina, że zanim wraz z Mytkowską nastał zmitologizowany „nowy początek”, rozwijała się środowiskowa debata o budowaniu instytucji realnie demokratycznej i transparentnej. Debatę ożywiała idea muzeum-forum przeciwko muzeum-świątyni[32].

Z mojego punktu widzenia MSN to kaplica (amnezji), a zarazem mogiła (krytycyzmu instytucjonalnego). Reklamowa retoryka inkluzji, partycypacji i wspólnoty to z kolei lip service, maskujący mechanizmy, które realnie programują tę instytucję. Z perspektywy marksistowskiej kluczowym momentem maskowania jest odruchowe odwracanie uwagi od prześlepionych i wypieranych mechanizmów klasowych.

W efekcie nawet to co, zrazu wydaje się trafnie ukierunkowaną krytyką, ulega dezorientacji w natłoku problemów zastępczych. W Gazecie Wyborczej pojawiło się ostatnio zażalenie, że MSN bywa scenerią reklamową. W nowej siedzibie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, przez godzinę, tuż przed oficjalnym otwarciem gmachu stało jedno z luksusowych aut produkowanych przez duży i znany niemiecki koncern motoryzacyjny”. W zażaleniu dźwięczało echo retoryki klasowej. Reklama auta niepokoi, bo może sugerować, że muzealny gmach należy nie tyle do ludu Warszawy, ile do tych, co produkują i konsumują towary luksusowe. Pozwolenie na reklamę „pokazuje, że to miejsce elitarne, zarezerwowane dla nielicznych, co stoi w jawnej sprzeczności z misją instytucji publicznej. Tymczasem MSN nie jest prywatną firmą prezentującą obrazy i inne dzieła sztuki. W idealnym świecie nie powinno więc sięgać po środki prywatne[33].

To jednak strzał kulą w płot. Aby zrozumieć, dlaczego, trzeba krótko przypomnieć kategorię „rewolucji menadżerów”. W latach 40. ubiegłego wieku James Burnham postawił tezę, że w ramach rozwiniętego kapitalizmu następuje zmiana warty klasowej. Burżuazja i posiadacze starego typu zostają zastąpieni przez posiadaczy tworzących nową „klasę panującą”[34]. Są nimi menadżerowie, np. dyrektorzy publicznych instytucji edukacyjnych i kulturalnych. Akumulują oni nie tylko dużą władzę osobistą, którą mogą wykorzystywać w sposób słabo kontrolowany przez otoczenie zewnętrzne – lecz nade wszystko stają się nowymi właścicielami środków produkcji. W nowym układzie nie muszą posiadać formalnych tytułów własności, wystarczy bowiem, że – de facto instytucje będą »własnością« menadżerów[35].

Wyborcza chybiła więc podwójnie. Po pierwsze, sednem nie jest flirt Mytkowskiej z „elitarnym” koncernem samochodowym. Po drugie, trudno po prostu powiedzieć, że MSN to nie firma prywatna. Zakres niekontrolowanej przez społeczeństwo suwerenności, jaką w praktyce dysponuje Mytkowska, przekształcił wszak MSN w jej faktyczny baronat[36].

 

*

 

Taka „prywatyzacja” to problem systemowy, a nie wyłącznie jednostkowy. Jak podkreśla Burnham, procesy „prywatyzacyjne” przebiegają w dużym stopniu niezależnie od osobistych intencji czy ambicji jednostek[37]. Menadżer ulokowany na szczycie piramidy staje się nolens volens jej realnym posiadaczem, pozostając nim dotąd, aż nie przestanie być menadżerem.

Ale oczywiście indywidualne charaktery decydentek, ich słowa i decyzje, też mają znaczenie. Mogą realnie pogorszyć lub polepszyć warunki pracy i położenie pracowników. Nie bez znaczenia jest zatem anegdota o „psinie” Potockiej, „kundelku” demonstracyjnie zastraszanym przez dyrektorkę – podobno, by pokazać podwładnym, że ich także można złamać, zdominować, podporządkować[38].

Równie pouczające, choć z pozoru odmienne, bywają doniesienia zza fasady MSN, które sygnalizują ugodowe predylekcje Mytkowskiej. 22 lipca br., zakończył się wreszcie spór zbiorowy, rozpoczęty przez działającą w muzeum Komisję Zakładową OZZ Inicjatywy Pracowniczej”. Chodziło o „wywalczenie podwyżek dla etatowej załogi Muzeum (osób niekuratorskich i niższego szczebla pracowniczek i pracowników). Udało się podpisać porozumienie mediacyjne, gwarantujące rozłożony w czasie wzrost płac[39].

Czy istnieje czynnik systemowy, łączący te dwie odmienne postawy? Moim zdaniem tak. Obie menadżerki są faktycznymi konserwatystkami, które niezależnie od kreowanych przez siebie autoportretów serwisują tę samą piramidę. Różnica polega na tym, że Potocka była zatwardziałą brutalistką, Mytkowska zaś inwestuje w pragmatyzm negocjacyjny. Pierwsza lubiła łamać ludzi. Druga „na miękko” uzmysławia wybranym podmiotom instytucjonalnym oraz osobom artystycznym, że opłacalna będzie ugodowość w relacjach z nią samą, z władzą centralną i samorządową, z topowymi graczami na polskim i zagranicznym rynku sztuki – ogólnie z każdą instancją dominującą[40].

Obie dyrektorki więc programują, choć każda na inną modłę, ten sam model instytucjonalnej „pamięci mięśniowej” (pamiętajcie, że potulność popłaca, a sprzeciw będzie bolesny lub kosztowny). Obie też potwierdzają tezę Burnhama, iż menadżerowie nie tworzą swoich własnych mitologii czy „ideologii” (nawet jeśli tak im się zdaje)[41]. Teza ta jest wariantem klasycznej maksymy marksistowskiej, zgodnie z którą „dominujące myśli” (mitologie, ideologie) są „myślami” całej klasy, a szerzej systemowości, jaka panuje w danym układzie ekonomicznym oraz społeczno-politycznym. W instytucjach kultury jest to totalność, która dopuszcza wymianę poszczególnych menadżerów, ale wyklucza kompleksowy demontaż odgórnego, arbitralnego, nieprzejrzystego i niekontrolowanego przez społeczeństwo systemu zarządzania produkcją sztuki.

 

*

 

Co wobec tego robić? Trzeba mimo wszystko żądać demontażu. Powinniśmy zacisnąć zęby i w kontrze do systemowych przeciwności konsekwentnie demitologizować dyrektorskie „ikony”. Cel? W końcu rozebrać systemową piramidę.

Potocką już zdemitologizowano. Jej eseistyka i wypowiedzi publiczne zostały zdekonstruowane przez dziennikarzy i komentariat. Teksty krytyczne oraz dyskusje w mediach społecznościowych były raz lepsze, raz gorsze, lecz demokratyczna suma dyskusji, mimo wszystkich zastrzeżeń do komentarzy poszczególnych – okazała się racjonalna i emancypacyjna. Dlaczego? Ponieważ Potocka, dotąd funkcjonująca jako „ikona” bezdyskusyjnie „wybitna”, przestała być bezdyskusyjna (a bezdyskusyjność zawsze idzie w parze z autorytarnym irracjonalizmem). Z kolei stosunek „wybitnej” do podwładnych został zweryfikowany przez sąd i oceniony jako mobberski. Konsekwencją była detronizacja.

A co z Mytkowską? Dyrektorka MSN jest wciąż ikoną bezdyskusyjną. Między innymi dlatego, że lepiej od Potockiej opanowała komunikację w żargonie hegemonicznym. Potocka jako szefowa MOCAK-u i autorka „Kobiety postfeministycznej” często posługiwała się szokową retoryką twardego libertarianizmu. Paradowała jako decydentka-indywidualistka, która z zasady nie uzgadnia swoich posunięć z podwładnymi i „ofiarami”. Odstraszało to branżowych miększonów już na poziomie komunikacyjnym. Mytkowska przeciwnie. Sprawnie kompiluje miękkie elementy poetyki liberalno-deliberacyjnej (muzeum ma być „przestrzenią dialogu”) z komponentami lewicującego komunitaryzmu i opiekuńczości (dyrekcję cechuje troska o środowisko i relacje społeczne)[42].

Rozbiórka tego dialektu wymaga woli i kompetencji, które aktualnie są słabo rozwinięte w naszym świecie sztuki. Ponadto realna oraz symboliczna władza, skomasowana w MSN, generuje wokół siebie takie pole myślenia i działania, w którym zarówno sama menadżerka, jak i jej instytucja – tworzą jednocześnie totem i tabu. Walka z hybrydami tego rodzaju zawsze jest trudna, a w społeczeństwie polskim, od dawna socjalizowanym do potulności, będzie jeszcze trudniejsza. Mimo to trzeba ostrzeliwać cielca. Nawet jeżeli te próby będą zrazu ignorowane, ośmieszane i dezawuowane przez większość środowiska, należy je metodycznie ponawiać. Wierzę, że pewnego dnia przyniosą efekt – detronizacyjny.

Dlatego proponuję dwa strzały. Po pierwsze, Mytkowska wcale nie uosabia polityki inkluzywnej i demokratycznej. Ona jedynie mówi, że oddolne tworzenie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przez środowisko sztuki może stać się ikoną[43]. W rzeczywistości jednak reklamowana „ikona” tworzy zasłonę dymną dla wolnorynkowego i autorytarnego populizmu. Po drugie, jest to populizm obiektywnie prawicowy (subiektywne wyobrażenia Mytkowskiej i jej zespołu na własny temat mają marginalne znaczenie w porównaniu z tą obiektywnością).

Jak to? Piotr Graczyk proponuje inspirujące pojęcie autorytarnego populizmu. Jest to formacja, która potrafi tak manipulować impulsami medialnymi i elementami państwa opiekuńczego, że w rezultacie większość społeczeństwa godzi się na faktyczną nierówność. O hierarchii decyduje czynnik klasowy: klasa rządząca w symbiozie z wielkim i średnim biznesem potrafi ugasić wszelkie realne ogniska niezadowolenia przez łączenie represji z dotacjami[44]. Z kolei dotowanie, czyli ekonomiczne i symboliczne dowartościowanie wybranych jednostek i grup, ma odwracać uwagę od ukrytych mechanizmów wyzysku i koncentracji władzy[45].

Dokładnie na tym polega efekt MSN. Symbioza muzeum z polskim i zachodnim sektorem prywatnym sortuje artystów na dwie kategorie: protegowanych i pomijanych. Oczywiście nie ma tu budzących współczucie „psin”, pokazowo traumatyzowanych przez decydentów. Dominuje wrażenie, że pominięci to tacy, co zostali obiektywnie zweryfikowani przez niewidzialną i bezstronną rękę rynku. Niezadowolenie staje się więc systemowo nieopłacalne, ponieważ nie ma medialnego i instytucjonalnego popytu na głosy niezadowolonych. To przecież tylko kiepscy artyści, których „się” odruchowo nie słucha, nie dyskutuje o nich, a tym bardziej z nimi. Z perspektywy wygumkowanych powstaje zasadniczy problem: czy w tak ustawionym systemie w ogóle ma sens skupianie się przy ogniskach niezadowolenia?

Teraz prawicowość. Zdaniem Graczyka szeroko pojęta prawica, bez względu na zróżnicowane autoidentyfikacje i barwy klubowe, ma wspólną cechę konstytutywną. Wszędzie działa w myśl przekonania (świadomego lub nie, wyrażanego otwarcie lub zamaskowanego), że nie ma sensu wykraczanie poza granice dominującego układu sił[46]. Trzeba natomiast dążyć do tego, żeby samemu ten układ zdominować, zdobywając w jego granicach jak najwięcej mocy decyzyjnych, prestiżu i przywilejów. W tym celu można wykorzystywać ideologię nagiej siły wolnorynkowej (jeżeli to popłaca), a innym razem prawić o dialogu, oddolnej partycypacji i wspólnotowej trosce (tam, gdzie to opłacalne). W rezultacie również formacje deklaratywnie lewicujące, progresywne, mogą przejść wewnętrzną transformację prawicową.

Moim zdaniem takie jest sedno polityki uprawianej przez Mytkowską. Instytucjonalna „misja” tworzy fasadę partycypacyjną, ozdobioną zapewnieniem, że MSN współpracuje z różnorodnymi grupami i społecznościami[47]. Opinia publiczna nie zna jednak kryteriów współpracy oraz doboru wyróżnionych grup. To nie przypadek. Tam, gdzie mgliste ogólniki zastępują przejrzyste, społecznie kontrolowane kryteria, rdzeniem mgły będzie dyrektorski decyzjonizm. Arbitralny, doraźny, falujący pod wpływem zmiennych nastrojów decydentów. Większość osób artystycznych wie z doświadczenia, że właśnie tak funkcjonuje nie tylko MSN, lecz art world w ogóle. Niektóre artystki na tym korzystają, niektórzy artyści tracą, ale wszyscy razem czują przez skórę, że hierarchie hegemonicznych wartości i top listy „najwybitniejszych” są chimeryczne, a zarazem skostniałe i przytłaczające. Prawicowość Mytkowskiej okazuje się więc elementem patologii ogólnej. To wierzchołek góry lodowej.

 

*

 

Jeszcze raz zatem: co robić? Trzeba metodycznie podsycać niezadowolenie i powtarzać: Mytkowska do dymisji. Ale to nie wystarczy. Konieczna będzie realnie lewicowa niwelacja hierarchicznego lodowca. Najpierw jednak odpowiedź na pytanie o sens pożądanej lewicowości.

Propozycja Graczyka jest tutaj równie ryzykowna i dyskusyjna, a zarazem jeszcze bardziej inspirująca niż jego definicja prawicy. O ile prawica nie wyściubia nosa poza doraźny układ sił, trwając w przekonaniu, że żadne metastanowisko nie istnieje – o tyle pozycja lewicowa ma być fundamentalnym metastanowiskiem. Lewicę konstytuuje jej specyficzna „metaustrojowość”[48].

O co chodzi? Otóż zamiast manipulować przepływami władzy w ramach układu dla własnych korzyści (cecha prawicy), trzeba przeprogramować ramy, żeby zmienić cały układ z korzyścią dla wszystkich. Cel to swobodny i twórczy rozwój całej kultury, całego społeczeństwa. Na tym polega metapodejście lewicowe.

Teraz przełożę tę koncepcję na język hiperawangardy. W przypadku instytucji sztuki ważna jest nie tylko produkcja konkretnych artefaktów, np. dzieł magazynowanych i eksponowanych w muzeach. Dziś jeszcze ważniejsze będzie zaprogramowanie metawarunków takiej produkcji. Chodziłoby o oddolną wynalazczość, która uczestniczy w definiowaniu ogólnych ram instytucjonalnych. Awangarda uważa, że tu i teraz drugorzędne jest np. malowanie obrazów czy robienie filmów wideo – sztuka lewicowa powinna tworzyć kody instytucjonalne. Przykład? Statut państwowego muzeum powinien być kodyfikowany przez pracowników, a nie odgórnie nadany przez ministrów i kierowników urzędów centralnych[49].

Zadanie awangardy polegałoby na radykalizowaniu takiej kodyfikacji w wielu formach (malarskich, filmowych, tekstualnych), swobodnie wybieranych i rozwijanych przez jednostki i grupy zaangażowane w kodyfikację. Z kolei wynalazczość hiperawangardowa powinna mieć dynamikę hiperlewicową. Chodzi o konstruowanie coraz bardziej rozbudowanych instytucji demokratycznych. Dlaczego? Ponieważ tylko horyzontalne struktury hiperlewicowe mogą planować skuteczny demontaż prawicowych piramid[50].

Nie dojdzie jednak do demontażu w układzie zdominowanym przez dotychczasową klasę dyrektorską. Dlatego trzeba ją zlikwidować. Instytucje powinny być zarządzane oddolnie przez twórcze brygady, formujące się spontanicznie, weryfikowane w demokratycznych wyborach. Żeby uniknąć tyranii większości, należy wyłaniać część ochotników w drodze losowania, przy czym wylosowana grupa powinna konstytuować raz mniejszość, a raz większość brygadzistów (mechanizm ten pozwoliłby sprawdzić w praktyce, co będzie lepsze: „loteryjność” czy „elektoralność”). Żeby uniknąć uwłaszczania się brygad na instytucjach wtórnie prywatyzowanych, trzeba wprowadzić system kadencji szybko-rotacyjnych[51].

Można też dyskutować o okresie przejściowym, w którym istniałyby jeszcze dyrekcje starego typu. Nawet wówczas jednak połowę budżetu, wraz z połową programu instytucjonalnego, należałoby oddać w zarząd brygadom. Menadżerowie dawnego chowu mogliby rządzić maksymalnie przez dwie kadencje, a po odejściu ze stanowiska musieliby w tej samej instytucji przepracować przynajmniej jedną kadencję na dole, wśród dawnych podwładnych.

Mytkowskiej dobrze zrobiłaby resocjalizacja na stanowisku szeregowej kuratorki. My z kolei musimy komunizować, kształcić się i hartować w katakumbowych norach, ale z peryskopami, które skanowałyby jak najszersze konteksty społeczno-polityczne. Należy też ostrzyć teoretyczne piły, zawsze z nadzieją na testowanie ich w praktyce. Kiedy pojawi się okazja, trzeba skoczyć na całość. Precz z dyrekcjami – cała władza w ręce brygad.

 

Tomasz Kozak

 


[1] Potocką nawet krytyczne wobec niej media określały odruchowo jako „ikonę” (A. Pitoń, „Za drzwiami MOCAK-u: »Pachniesz ofiarą«. Dziesiątki osób mówią o przemocowej współpracy z ikoną sztuki”, https://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,31260278,za-drzwiami-mocak-u-pachniesz-ofiara-jestes-dziewczyna.html). Z kolei Mytkowska, ulubienica mediów, tworzy wrażenie, że ona sama jest tylko skromną koordynatorką specyficznie oddolnej, wspólnotowej „ikoniczności”. Jak twierdzi, oddolne tworzenie Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przez środowisko sztuki może stać się ikoną, znakiem rozpoznawczym na całym świecie (A. Gruszczyński, „Białe pudełko w centrum Warszawy rozpala emocje. Czym nas zaskoczy Muzeum Sztuki Nowoczesnej”, https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,31383004,bialy-budynek-muzeum-na-placu-defilad-ma-szanse-podbic-miedzynarodowa.html). W dalszym toku mojego wywodu postaram się wykazać, że owa „ikoniczność” to parawan maskujący niedemokratyczną koncentrację menadżerskiej władzy.

[2] Według Potockiej wyrok wydał nie tyle sąd, ile jedna sędzia. Młoda i niedoświadczona, która uległa współczuciu wobec życiowo pokrzywdzonej kobiety. To wyrok na podstawie ustnych informacji jednej osoby (A. Pitoń, „Masza Potocka, szefowa MOCAK-u, odpiera zarzuty mobbingu”, https://krakow.wyborcza.pl/krakow/7,44425,31275034,masza-potocka-dla-wyborczej-zbyt-szanuje-ludzi-by-ich-mobbowac.html).

[3] W tym kontekście tytuł książki Katarzyny Bednarczykówny trafnie podsumowuje ogólnosystemowy modus operandi (K. Bednarczykówna, „Masz się łasić. Mobbing w Polsce”, 2024).

[4] https://niezalezna.pl/polska/tv-republika/88035-supercenzor-i-klika-trzesa-kultura-wywiad-z-chuliganem-o-2130-w-telewizji-republika/88035

[5] Zatem, jako dyrektor delegowany przez polityków na 3 letnią misję w MS, czuję się podobnie jak choćby pani Mytkowska delegowana ostatnio także przez polityka, tyle że przeciwnej opcji na 7-letnią »misję« dyrektorską w warszawskim MSN (S. Szabłowski, A. Biernacki, „Psucie zabawy w nic. Rozmowa z Andrzejem Biernackim”, http://miejmiejsce.com/sztuka/psucie-zabawy-w-nic-rozmowa-z-andrzejem-biernackim).

[6] Tamże. 

[7] M. A. Potocka, „Kobieta postfeministyczna. Dyktatura kobiet”, Kraków–Budapeszt–Syrakuzy 2022, ebook.

[8] Tamże, s. 15. W przekładzie uwspółcześnionym: Odznaczają się wielką delikatnością uczuć, gdy idzie o najdrobniejszą obrazę, i są nadzwyczaj czułe na najmniejszy choćby brak względów czy też uwagi wobec siebie (I. Kant, „Rozważania o uczuciu piękna i wzniosłości”, przeł. D. Pakalski, M. Żelazny, w: tegoż, „Dzieła zebrane”, t. I, Toruń 2010,  s. 671).

[9] Tamże.

[10] Tamże, s. 4.

[11] Tamże, s. 3.

[12] Z rozbrajającą szczerością przyznają to zresztą konserwatywne feministki krytykujące Potocką. Agata Araszkiewicz i Agata Czarnacka, w recenzji Kobiety postfeministycznej, zalecają „ćwiczenia z mizoandrii”, inspirowane manifestem „Nienawidzę mężczyzn” Pauline Harmange. Zaleceniu towarzyszy naiwne mniemanie, że właśnie ta nienawiść umożliwi uruchomienie wrażliwości, w której cynizm społecznej gry o władzę ustępuje miejsca społecznej empatii i poważnej refleksji („»Rzeź podbitego miasta«, czyli #metoo i mizoginia. O tym, jak Maria Anna Potocka postanowiła obronić kobiety przed nimi samymi”, https://restartmag.art/rzez-podbitego-miasta-czyli-metoo-i-mizoginia-o-tym-jak-maria-anna-potocka-postanowila-obronic-kobiety-przed-nimi-samymi).

[13] M. A. Potocka, „Kobieta postfeministyczna”, s. 62.

[14] Tamże, s. 59.

[15] Tamże, s. 60.

[16] Tamże, s. 29.

[17] Tamże, s. 66.

[18] Tamże, s. 67.

[19] Na początku listopada 2024 roku nowy prezydent Krakowa podjął decyzję o odwołaniu Potockiej. Zaraz potem zdetronizowana dyrektorka zapowiedziała kolejne publikacje książkowe i wystąpiła w performansie Roberta Kuśmirowskiego „Człowiek człowiekowi”, wcielając się w symboliczną lub schematyczną rolę Żyda w jarmułce i z pejsami (A. Chojnowska, D. Kuciński, „Nieoczekiwany performance odwołanej z MOCAK-u Potockiej”, https://lovekrakow.pl/aktualnosci/nieoczekiwany-performance-odwolanej-z-mocak-u-potockiej-na-srodku-ice-krakow-doczepila-brode-wideo_59141.html). Część środowiska uznała, że odwołana mobberka nagle zaczyna zgrywać ofiarę. Czy rzeczywiście? Żyd, jakiego odegrała Potocka, wyglądał raczej na „ortodoksa” niż „prześladowanego” (choć akt obcięcia Potockiej dwóch pukli włosów mógł nasuwać podejrzenie, że performens instrumentalizuje mechanizm antysemityzmu, jak zauważyła jedna z komentatorek, Balbina Kotek, na Facebooku). Reakcje komentariatu wahały się od melodramatycznego niedowierzania, przez gromki śmiech, aż do patetycznych eksklamacji w stylu: Przerażające! (W. Szot, „»Masza« Potocka ofiarą niczym ortodoksyjni Żydzi? Oburzające wystąpienie zwolnionej dyrektorki”, https://wyborcza.pl/7,75517,31479808,masza-potocka-ofiara-niczym-ortodoksyjni-zydzi.html). Mnie osobiście bardziej ciekawiłyby nieco inne kwestie. Czy po detronizacji Potocka faktycznie próbuje tworzyć własną legendę wiktymologiczną? A może wciąż jest  „niepokorna” i próbuje bezczelnie grać na nosie niechętnemu jej środowisku?

[20] A. Gruszczyński, „Białe pudełko w centrum Warszawy…”

[21] M. Wojtczuk, „Niezgoda zrujnuje Muzeum Sztuki Nowoczesnej?”, https://classic.wyborcza.pl/archiwumGW/5186475/Niezgoda-zrujnuje-Muzeum-Sztuki-Nowoczesnej-.

[22] J. Bryczkowska, „Zwiedziłam Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Podobało mi się bardziej niż w Guggenheimie”, https://kultura.gazeta.pl/kultura/7,114530,31450420,zwiedzilam-muzeum-sztuki-nowoczesnej-w-warszawie-podobalo-mi.html.

[23] D. Jarecka, „Mytkowska kandydatką na dyrektora muzeum”, https://classic.wyborcza.pl/archiwumGW/4884359/Mytkowska-kandydatka-na-dyrektora-muzeum

[24] Gdy piszę ten esej, ukazuje się właśnie angielski przekład książki Wolfganga Streecka „Zwischen Globalismus und Demokratie: Politische Ökonomie im ausgehenden Neoliberalismus” (Berlin 2021), https://www.versobooks.com/products/2912-taking-back-control. Kontekstem dla dyskusji o książce są dwa kryzysy hegemonii konserwatywno-liberalnej: amerykański i niemiecki. W USA chodzi o porażkę Demokratów w tegorocznych wyborach, a w Niemczech – o rozpad koalicji prorynkowych socjaldemokratów, zielonych i neoliberałów. Przy okazji akcentuje się problem zmierzchu niemieckiego neoimperializmu, który po upadku żelaznej kurtyny polegał m.in. na eksporcie ordoliberalnych wzorców ekonomiczno-kulturowych do krajów byłego bloku wschodniego. Importerami były lokalne elity instytucjonalne, chętne do przejścia procesu odpowiedniej „socjalizacji” pod kierunkiem elit niemieckich (T. Nencioni, „Germany’s Project for Europe Is in Tatters”, https://jacobin.com/2024/11/germany-eu-us-austerity-hegemony. Notabene Streeck podkreśla, że „socjalizacja” peryferyjnych elit kulturalnych to kluczowy moment w rozwoju późnokapitalistycznego imperium „liberalnego” [W. Streeck, „Zwischen Globalismus und Demokratie…”, s. 309]). Można powiedzieć, że tak właśnie wyglądało globalne tło, na którym rozwijała się lokalna historia FGF. Sama Mytkowska właściwie to potwierdza, opisując okoliczności, w jakich Fundacja otrzymywała pierwsze granty od rządu niemieckiego („Muzeum sporu – spór o muzeum, z Joanną Mytkowską rozmawiają Paula Strugińska, Zofia Waślicka, Artur Żmijewski”, Krytyka Polityczna 40–41, 2015, s. 136–137). Poszerzoną interpretację tych okoliczności zaproponowałem w: T. Kozak, „Poroseidy. Fenomenologia Kultury Trawersującej”, Warszawa 2017, ss. 476–485. Dzisiaj z kolei cały mit MSN czeka na kompleksową wiwisekcję w duchu materializmu historycznego – tu mogę ją tylko zainicjować.

[25] „Przed otwarciem MSN. Przyglądamy się i pytamy” (osoba autorska nieznana), https://miastojestnasze.org/msn/. W tekście pojawia się także stwierdzenie: artyści reprezentowani przez FGF są zadziwiająco chętnie wystawiani w MSN. A jak jest naprawdę? Kwestia rzekomej nadreprezentacji w programie wystawienniczym wydaje się dyskusyjna. Natomiast w kolekcji MSN znajdują się prace znacznej większości artystów reprezentowanych przez FGF (14 osób z 21, czyli prawie 70%). A internetową stronę kolekcji, reklamowanej jako „zbiór emblematyczny”, firmuje wielka reprodukcja jednej z prac Piotra Uklańskiego (https://artmuseum.pl/kolekcje [dostęp: 21.11.2024]). Czy to układ niepokojący lub już patologiczny? Jeżeli prawdą jest, że Przywara to partner Mytkowskiej w życiu prywatnym, to w mojej subiektywnej opinii związek ten dyskwalifikuje Mytkowską jako dyrektorkę sztandarowej instytucji muzealnej w kraju. Z kolei obiektywnie można powiedzieć, że patologię zasadniczą stanowi niechęć środowiska do publicznej dyskusji o tych problemach. Zwłaszcza o konieczności ustalenia przejrzystych kryteriów, określających relacje sektora publicznego z prywatnym (najlepiej zaś maksymalną redukcję wpływu hierarchii rynkowych na program wystawienniczy i strukturę kolekcji).

[26] Zob. https://artmuseum.pl/pl/wystawy/farba-znaczy-krew

[27] https://artmuseum.pl/pl/wystawy/kto-napisze-historie-lez

[28] Tamże.

[29] Ł. Warzecha, „Chcecie walczyć z PiS z pomocą ludzi deklarujących, że lepiej, aby Polski nie było?”, https://wiadomosci.onet.pl/opinie/lukasz-warzecha-chcecie-walczyc-z-pis-z-pomoca-ludzi-deklarujacych-ze-lepiej-aby/rtd0fdw.

[30] https://artmuseum.pl/prace/msn-f-dep-152

[31] https://magazynszum.pl/tworzenie-koncepcji-muzeum-sztuki-nowoczesnej-w-warszawie-w-latach-2004-2007/

[32] Tamże.

[33] A. Gruszczyński, „Muzeum Sztuki Nowoczesnej to nie jest miejsce na reklamę luksusowego auta”, https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/7,54420,31458812,muzeum-sztuki-nowoczesnej-to-nie-jest-miejsce-na-reklame-luksusowego.html

[34] J. Burnham, The Managerial Revolution, Nowy Jork 1941, s. 74.

[35] Tamże, s. 72.

[36] W 2016 roku w MSN miała miejsce wystawa „Chleb i róże. Artyści wobec podziałów klasowych”. Miała ona ukazać specyficzną pozycję artystów, a konkretnie fakt, że są oni zdominowaną częścią klasy dominującej. Tym samym mogą flirtowaćdominującą elitą oraz z tymi, którzy czują się przez nią zdominowani i dążą do emancypacji. Znamienne jednak, że przy okazji nie sproblematyzowano konkretnych podziałów klasowych, jakie istnieją w samym MSN – nie badano stosunków podporządkowania-dominacji, jakie panują w trójkącie tworzonym przez Mytkowską, jej zespół kuratorski i artystów aspirujących do awansu instytucjonalnego. https://www.facebook.com/events/muzeum-sztuki-nowoczesnej-w-warszawie-museum-of-modern-art-in-warsaw/wystawa-chleb-i-róże-artyści-wobec-podziałów-klasowych-exhibition-bread-and-rose/1655456164725944/

[37] Tamże, s. 74.

[38] A. Pitoń, „Za drzwiami MOCAK-u…”

[39] „Przed otwarciem MSN. Przyglądamy się i pytamy…”

[40] Drugorzędne znaczenie mają zatem podwyżki płac, one bowiem nie zwiększają suwerenności pracowników  w relacjach z pracodawcami. Już młody Marks zauważył, że właśnie płaca sprawia, że praca występuje zasadniczo jako „służebnica płacy” (K. Marks, „Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844 r.”, przeł. K. Jażdżewski, w: K. Marks, F. Engels, „Dzieła”, t. I, Warszawa 1976, s. 558). Ponieważ menadżerowie decydują o wysokości płac, więc pracownicy (kuratorzy, artyści) będą „służebnikami” menadżerów, bez względu na wysokość wynagrodzeń. To truizm, ale wart takiego powtarzania, żeby „służebność” wywoływała złość wśród pracowników.

[41] J. Burnham, “The Managerial Revolution…”, s. 73.

[42] https://artmuseum.pl/misja

[43] A. Gruszczyński, „Białe pudełko w centrum Warszawy…”

[44] P. Graczyk, „Lewica w świecie bez eschatologii, w: tenże, Warstwy ochronne. Zbiór szkiców o literaturze i polityce”, Kraków 2021, s. 247.

[45] Tamże, s. 248.

[46] Tamże, s. 247.

[47] https://artmuseum.pl/misja

 

[48] P. Graczyk, „Lewica w świecie bez eschatologii…”, s. 246.

[49] https://www.gov.pl/web/kultura/przyklad-statutu-oraz-regulaminu-muzeum

[50] Notabene Graczyk uważa, że dziś niemożliwa jest hiperlewica (P. Graczyk, „Nick Land i hiperprawica deleuzjańska”, w: tenże, dz. cyt., ss. 157–158). Według niego myślenie w kategoriach wielkoskalowych da się rozwijać już tylko w ramach hiperprawicy (technologicznie „postępowej” i superkapitalistycznej). Po naszej stronie natomiast ostała się jedynie „hipolewica”, formacja niedobitków chroniących resztki socjalistycznych wartości. Przyznałbym Graczykowi rację o tyle, o ile jego diagnozę uznamy za opis subiektywnego samopoczucia dzisiejszej lewicy. Ona faktycznie czuje się „hipolewicą”. Moim zdaniem jednak obiektywny stan rzeczy wygląda inaczej, a lewica mogłaby i powinna inwestować w hiperawangardę. Niestety pogłębiona polemika z Graczykiem na ten temat to zadanie przekraczające ramy niniejszego eseju.

[51] Konkretnie jak krótkich, to kwestia dyskusji. W tym miejscu formułuję tylko ogólne założenia ramowe, natomiast rozwiązania konkretne to szczegóły techniczne, których „utopijną” detaliczność należałoby wyrzeźbić w osobnym eseju.

 


 

CZYTAJ TEŻ