Niebo było błękitne, słońce rozświetlało trawę w ogrodach i odbijało się od blaszanych garaży, lekki wiaterek poruszał młode liście, osuszał kałuże i chłodził zaczerwienione policzki Róży. Raźnym krokiem, nikt by się pod nim nie dopatrzył trzęsących się z nerwów kolan, w towarzystwie podrygującego na trzech nogach Miśka, maszerowała szosą na koniec wsi. W siatce miała latarkę, gumowe rękawiczki, małą szpachelkę i butelkę bimbru; w uszach świergolenie ptaków i „Anioła Pańskiego” wygrywanego na dwunastą; w ustach trzymającą się na słowo honoru koronkę; w głowie wiarę, że w piwnicy nie będzie pomrowów.
Brzydziła się ich tak mocno, że z trudem łapała oddech i oblewała się zimnym potem na myśl, że oślizgły ślimak mógłby dotknąć jej skóry. Jak wtedy, kiedy babcia wysłała ją do piwnicy po marchew.
Piwnica, w zasadzie ziemianka, ale mówiło się: piwnica, stała jakieś trzy metry od drzwi wejściowych, tuż przed kurnikiem i oborą. Murowany dach, przysypany ziemią porastała trawa, grzebały w niej kury; na wierzchu rosła śliwka węgierka, a od strony domu ocieniała piwnicę stara gruszka ulęgałka. Nikt by nie zgadł, że to piwnica, gdyby nie niewielkie drzwi na skobel. Mogła mieć wtedy sześć, siedem lat. Miała na sobie krótkie spodenki-ogrodniczki, niebieskie w żółte kwiatki i czerwoną koszulkę. Już nigdy więcej ich nie założyła, ale pamiętała jak mało który strój z dzieciństwa. Otworzyła drzwi i szybko, tak jak przestrzegała babcia, żeby nie wpuścić ciepła, weszła na wąskie schodki. Poślizgnęła się i zjechała na tyłku w dół. Wpadła w ruszającą się, oślizgłą maź. Wrzeszczała tak, że aż Mazurka przyleciała dopytać się, co się u nich stało.
To były pomrowy. Nie było ich tak dużo, jak podpowiadało dziecku przerażenie. Wystarczająco dużo, żeby Róża brzydziła się ich przez resztę życia i od piwnic trzymała z daleka.
Tym razem musiała wejść do starej ziemianki. Nie dawało jej spokoju, po co tam wchodził wikary. Rzadko w niej ktoś bywał. Kiedyś Waldemar trzymał tu marchew i buraki, ale odkąd trzy lata temu dogadał się z Marynią, że ona zasadzi więcej warzyw i będzie się z nim wymieniać na bimber, nie miał potrzeby zachodzić do piwnicy.
Róża szarpała zardzewiałą kłódkę. Ojciec się starzeje, skoro toleruje takiego rzęcha i przegniłe deski w drzwiach, zirytowała się. Zdziwiła się, bo o co, jak o co, ale o porządek koło domu ojciec zawsze dbał. No tak, ma teraz 79 lat, to może być pierwszy znak staczania się w starość, za chwilę trzeba się będzie nimi zajmować, przestraszyła się. Tym bardziej muszę sprawdzić, czy da się trafić na ślad złota, postanowiła i z całej siły ciągnęła kłódkę.
Chciała wejść do piwnicy nie dlatego nawet, że liczyła, że wikary zostawił tam jakąś rzecz czy jakiś ślad. Chciała zobaczyć piwnicę tak jak on ją widział, poczuć to samo stęchłe powietrze i wilgoć. A wtedy, kto wie, może coś jej przyjdzie do głowy, jakiś pomysł, powiązanie czy trop.
Kłódka wreszcie puściła. Róża z trudem przełknęła ślinę. Wyjęła koronkę z ust i włożyła do kieszeni. Rozejrzała się, czy ktoś jej nie obserwuje. Nie było żywego ducha. Nawet Misiek gdzieś się zapodział po drodze.
Za plecami, trzy pola dalej miała cmentarz. Po lewej, wśród trawy i zielska dostrzegła pozostałości podmurówki, tyle zostało z postawionej przed wojną porządnej chałupy, i wykrzywione sylwetki starych jabłoni w ogrodzie, który dochodził do szosy. Ta największa jabłoń to psie łby, przypominała sobie nazwę wielkich, twardych jabłek, które w piwnicy potrafiły przetrwać do Nowego Roku. W ustach poczuła coś jakby kwaśno-słodki smak. Po prawej widziała zarośnięte trawą i leszczynami ruiny obory, za nimi wielką stodołę z czerwonej cegły, z przegniłymi małymi wrotami; duże wciąż były porządne i całe, choć nikt jej od lat nie używał. Stodoła odgradzała podwórze od pola, które ciągnęło się aż po las i szosę na Sulów.
Nieżywe dziecko leżało w stodole, przypomniała sobie to zdanie, które nawet teraz, w myślach brzmiało beznamiętnie jak zawsze. Kręciła głową, że ta stodoła i dziecko mogłyby występować w dowcipie z radia Erewań: stodoła, w której leżało nieżywe dziecko, wcale nie była tą stodołą, tylko taką, z której nic nie zostało; dziecko nie było nieżywym dzieckiem, tylko spalonym na popiół truchełkiem; nie leżało w stodole, tylko na pogorzelisku. W takim razie ja się pytam, skąd się to nieżywe dziecko wzięło i nie chce się odczepić?, kpiła z siebie i przygryzając usta pchnęła drzwi do piwnicy.
Owionął ją zapach wilgotnej, ubitej ziemi wymieszany z zapachem ledwie wyczuwalnej zgnilizny, dochodziła z rzuconych w kącie worków, zwilgotniałych i sparciałych, i z zapachem skisłej kapusty. Pokryte kurzem słoiki z kapustą stały we wnękach przy stromych schodkach. Schody były krótsze niż zapamiętała, strop niższy. Musiała się schylić, żeby nie szorować głową po suficie, z którego odpadały płaty wapna i po którym snuła się pajęczyna.
Uzbrojona w rękawice, latarkę i przyniesione ze stodoły widły Róża rozglądała się po piwnicy. Prześwietlała uważnie kawałek po kawałku. Pomrowów nie zauważyła. Nie wiedziała, czego dokładnie szuka. Gdyby wikary coś zostawił lub zabrał, ojciec by zauważył, bo w piwnicy wiele rzeczy nie było, a to co było, tata trzymał w porządku, tu nic nie znajdę, zachęcała się do wyjścia. Z trudem przełykała ślinę na widok błyszczących, śliskich śladów wokół sparciałych worków.
Worki, kilka było płóciennych, kilka starych po nawozach, nie dawały jej spokoju. Ostrożnie przerzucała je widłami, sprawdzała, czy czego nie ma w środku. Oprócz wciśniętych w ziemię pomrowów nie było nic.
Piwniczny mrok zdawał się krążyć w powietrzu gęstym od wilgoci i chłodu. Wchodziło do płuc niczym ciężka smuga, nie przynosiło ożywczej ulgi, tylko niepokój, że kolejny haust uwięźnie w gardle. Odwróciła się, żeby popatrzeć na niebo i odetchnąć, zanim złoży worki na swoje miejsce. Nie chciała denerwować ojca, że zrobiła mu nieporządek w piwnicy.
Ogarnął ją żal, że w takiej samej wilgotnej piwnicy, tyle że pewnie na Piszczałkowym lub Lichotowym kulił się ze strachu Niutek Kawa, żal nad tym chłopakiem lub młodym mężczyzną, któremu dali nadzieję, a potem oszukali i zabili; żal nad sobą, że nie jest przebojową dziennikarką, która poszłaby do Lichoty i Piszczałki, zażądała zaprowadzenia jej do piwnicy, sprytnymi pytaniami wyciągnęła z nich ukrywaną prawdę o zabiciu Żyda i opisała to w „Przewodniku„; żal, że jest sobą, kobietą lękliwą i stroniącą od ludzi, że po cudzych piwnicach chodzić nie zamierza, że ma już dość tej wojny, tych śmierci, tych potworności, które pamięta ta piwnica, pamięta ta ziemia, pamięta cmentarz; potworności, które w każdej chwili mogą wrócić, a wtedy ją ktoś może zamknąć w piwnicy, ją mamić obietnicami.
W tym momencie zobaczyła, że ktoś zamyka drzwi od zewnątrz. Krzyk uwiązł jej w gardle.
Zamknęła oczy i powtarzała sobie, że to tylko sen, że to musi być koszmarny sen. Docierało do niej, że jest uwięziona. Nie wiedziała, czy to jawa, czy sen, bo taki sam strach paraliżował ją w koszmarach sennych. Tych, w których śniły się jej złe duchy. Wymacała językiem dziurę po jedynce, sprawdziła, czy worki są tam, gdzie je przerzuciła. Były. Zacisnęła prawą pięść na widłach, a lewą na latarce. Oddychała głęboko stęchłym powietrzem, słyszała bulgotanie w brzuchu i walenie w piersiach, i myślała, że ktokolwiek zamknął piwnicę, zrobił to celowo.
Przez głowę przebiegały jej pytania: Czy czeka, aż ona podejdzie do drzwi i spróbuje je otworzyć? Czy zamknął na kłódkę i klucz, który głupia zostawiła w drzwiach? Czy też szuka złotego jaja i myśli, że ona ma trop? Czy to jakiś psychopata, który wpuści gaz usypiający, a potem będzie ją torturował piłą mechaniczną? Przez głowę przepływały jej myśli jedna po drugiej, mieszkały się w nich hrabina Wosiowa, Tadzio Woś, ksiądz Stasiak, wikary Ambroży, Niutek Kawa, wyrwane kartki z dzienników hrabiny, milczenie Maurycego w sprawie rozdziału o Karpiówce, papiery ukryte na cmentarzu, psychopaci z horrorów, fragmenty koszmarnych snów, kulawy z pociągu, poderżnięte gardło Maryli Horowyńskiej. A może to tylko głupi żart, usiłowała się uspokoić.
Bała się krzyczeć. Bała się ruszyć. Nie wiedziała, jak długo wytrzyma bateria. Bała się ciemności.
Nieduży pomrów pełzł w kierunku jej gumowca. Z trudem przełykała ślinę i nie mogła odpędzić od siebie pytań, czy w piwnicy, w której trzymali Niutka Kawę, zanim go zabili, też były pomrowy i inne robactwo, czy chłopak brzydził się ich tak jak ona, czy trząsł się ze strachu i zimna jak ona się trzęsła. Kiedy ślimak znalazł się niedaleko jej buta, przygryzła usta, wgniotła go w ziemię i patrzyła na maź, która z niego została.
Szła w kierunku schodów i świeciła po stropie, czy nie wyłażą zza cegieł, gotowe spaść jej na głowę. Żadnego nie zauważyła. Stanęła na najniższym schodku i nasłuchiwała. Słyszała tylko skrzypienie swoich gumowców. Wchodziła na schody i wpatrywała się w drzwi. Przyczaiła się.
Zza drzwi dochodziły jakieś szepty i szczekanie psa. Popchnęła je ostrożnie, nie były zamknięte na kłódkę i dały się otworzyć. Na wszelki wypadek przycisnęła się do ściany i wystawiła widły na sztorc. Szepty umilkły, a w otwartych drzwiach zobaczyła błękitne niebo, zieloną trawę i Miśka. Merdał ogonem i wyglądał, jakby nie było nikogo obcego. Róża czekała, co będzie dalej.
Nie czekała długo, bo usłyszała dziecięcy chichot i seplenienie Tonia:
– No i wygłałem z tobą, ciocia Łóza tak się psestrasyła, ze nawet nie ksycała, a mówiłeś, ze bez ksyku się nie obędzie.
– Cicho, głupku, jeszcze nie wyszła i nie wiemy, w jakim jest stanie, odejdź od tych drzwi downie.
– Kułwa mać – wrzasnęła Róża i wyskoczyła z piwnicy. – Wy gnojki, prawie zawału dostałam pses ten was głupi kawał.
– To nie miałabyś daleko do grobu, bo w piwnicy jest jak w mogile – zaśmiał się cienkim głosikiem Alek, a Tonio wtórował mu grubym, radosnym śmiechem.
– A jak bym wypadła na was z widłami i dziabnęła którego, to co by było? – mówiła podniesionym głosem, przestraszona, że była tego bliska.
– Wziąłem to pod uwagę i dlatego mówiłem cały czas temu głupkowi, żeby nie podchodził pod drzwi, staliśmy za piwnicą – wyjaśnił Alek.
– Nie mów na niego głupek, jest młodsy i dlatego mniej bystry niż ty – wzięła w obronę Tonia.
– Wolę jak mówi na mnie głupek, a nie ty downie – machnął ręką Tonio.
– Rysiek mówi, że z powodu zakazu aborcji Polska już niedługo będzie znana jako kraj downów, więc będziesz miał odpowiednie towarzystwo – wycedził Alek i uśmiechnął się złośliwie.
– Powiem mamie, że mówis mową nienawiści – ostrzegł Tonio.
– Inteligencja objawia się już we wczesnym dzieciństwie, bo to cecha wrodzona, więc to jasne, że ja jestem bardziej inteligentny niż on, to po prostu geny, mnie się dostały te z inteligencją, a dla niego zabrakło – Alek wyjaśniał Róży i zerkał na Tonia, czy słyszy.
– Ale ja mam psewagę fizycną, jestem więksy i silniejsy niz ty, a poza tym mam lepse wycucie rytmu i lepiej gram, gram, mam, rytm mam, gram, gram – Tonio zaczął rapować i ruszać się nadspodziewanie zgrabnie jak na kogoś ze sporą nadwagą.
– Jak ci rodzice wytsymują z wami – kręciła głową Róża i wdychała głęboko świeże powietrze i cieszyła się, że o tej porze roku na wsi nie trzeba nosić masek.
– Gram, rytm mam, mam, gram – podrygiwał koło niej najmłodszy, a średni wyjaśniał:
– Rodzice nas kochają, inaczej nie wytrzymaliby, tak to urządziła natura, że rodzice przywiązują się do potomstwa, to taki syndrom sztokholmski.
– Jak na dwunastolatka mas tseźwe podejście do życia i to mi się podoba – pochwaliła bratanka.
Tonio rapował:
– Kochają, mają, mają, kochają, natuła, kultuła, kultuła, matuła, Łyśka matuła.
– Od mojej matury to ty się odczep – doleciał do nich głos ze stodoły, z której po chwili wynurzył się Ryś ze skrętem w ręku.
– Ciocia, chcesz macha? – zaproponował.
– To nie jest wychowawce, ale pal seść, pses tych małych matołów o mało co ducha nie wyzionęłam – prychnęła Róża i zaciągnęła się.
Jeśli tam cokolwiek jest, to niech czeka na innego odkrywcę, moja noga tam już nie postanie, mruczała pod nosem i mocowała się z kłódką.
Wyciągnęła z kieszeni koronkę, wepchnęła na miejsce między zdrowymi zębami i zapytała:
– Wracacie do dziadków czy idziecie ze mną zobaczyć kolejną piwnicę?
– Tylko ma być spokój, kultura i uprzejmość – zapowiedziała, kiedy wchodzili pod górę do Jastrzębia.
– Zaszantażuj ich raczej, że nie kupisz im batonów, na nich najlepiej działają proste metody – mruknął Rysiek.
– Dzięki za radę – uśmiechnęła się do niego i zagroziła: Bo nie kupię wam batonów!
Róża dzwoniła do drzwi, a chłopcy i Misiek grzecznie stali z tyłu. Wyszła zarumieniona Marynia, z korytarza powiało zapachem świeżo upieczonej szarlotki.
– Cześć, a co ty się tak wyletniłaś – zdziwiła się Róża na widok koszulki z krótkimi rękawami i kapci na gołe nogi, ucałowała Marynię i wymówiła się od wejścia do domu brakiem czasu. Wyciągnęła butelkę dla ciotki Irki, opowiedziała o wypadającej jedynce i tym, że kończy rozdział dla Horowyńskiego i chciałaby obejrzeć ich piwnicę.
– Tę, którą oglądał wikary – wyjaśniła. – Opowiadała też o niej mama, która wiedziała to od ciotki Anielki. Czy wiedziałaś, że jak szedł front w lipcu 1944 roku to wszystkie dzieci z rodziny razem z twoim tatą i twoją babcią ukrywały się w waszej piwnicy?
Marynia pokręciła głową, że nie wiedziała, a Róża opowiadała dalej:
– Moja babcia też tu była z dziećmi, ale więcej siedziała na Domowym, bo ich krowa się cieliła i musiała pilnować porodu. Ciotka Anielka opowiadała mamie, a mama mnie, że leżeli w tej piwnicy, na pierzynach i kożuchach przez kilka dni, słyszeli wybuchy i bali się, że w nich spadnie bomba, aż jednego razu wpada moja babcia tak radosna, że ciotka Anielka nigdy jej takiej uradowanej nie widziała. Babcia śmiała się ze szczęścia i powtarzała: „Ruskie wojsko jest we wsi, ruskie wojsko jest we wsi, wojna się skończyła”.
No więc Róża chciałaby opisać tę piwnicę, a przy okazji pokazać dzieciakom – chłopcy kiwali poważnie głowami – kawałek rodzinnej historii. Marynia założyła gumowce, na gołe ramiona zarzuciła sweter i poprowadziła ich w kierunku obory. Ziemianka znajdowała się tuż za płotkiem oddzielającym nieduży ogródek od zabudowań gospodarczych. Misiek już tam był, obwąchiwał się z kudłatym Oskarem, niewiele większym od siebie, sporo jednak młodszym, a przy tym na łańcuchu, bo wciąż ganiał kury i zagryzał, więc wypuszczany był po zamknięciu kurnika. Oskar poszczekał chwilę na obcych, ale uspokojony głosem Maryni, dał sobie spokój i wrócił do wąchania kolegi.
Piwnica u Jastrzębiów była większa niż ta na Domowym i świeżo pobielona wapnem. Drzwi były wyższe, nie trzeba się było schylać, żeby przez nie przejść, schody szerokie i równe. Większą jej część zajmowały kartofle, po bokach leżały w kupkach marchew, buraki i pietruszka. We wnękach po obu stronach schodów ustawione były słoiki z ogórkami kiszonymi, powidłami i kompotami.
– A ślimaki, te wiesz, długie i śliskie, to macie w środku?
– Gdzie tam – zaprzeczyła Marynia. – Mama każde je wybierać i pilnuje, żeby się nie zalęgły.
– To ja tam wejdę z latarką i chłopakami, i przymknę drzwi, żeby nie weszło do środka ciepłe powietrze – zaproponowała i zapięła kurtkę, bo w piwnicy było chłodniej o dobrych kilka stopni.
Rysiek chodził w środku ze zblazowaną miną i zapaloną zapalniczką koło kartofli, Róża z młodszymi chłopcami została na schodach i oświetlała wnęki ze słoikami.
– Coś tu jest – szepnął Alek i wskazał na metalowe pręty wzmacniające drzwi.
– Śmierdzi scynami – krzywił się Tonio.
– Nie szczynami tylko octem jabłkowym, zobacz – wskazała na gąsior z octem. – Jak ci się nie podoba, to wyłaź.
Został, a Róża wyciągnęła z kieszeni scyzoryk i delikatnie wydłubała zwitek papieru.
– Ty to masz oko – pochwaliła Alka. – Przyświeć mi latarką.
Rozwinęła rulonik. Był to zwinięty mały obrazek, taki, jaki księża zostawiają po kolędzie, stajenka betlejemska i trzech mędrców. Z tą różnicą, że na tym obrazku z ust matki Boskiej wydobywał się dymek z napisem: „Wszystko czego chcemy na Boże Narodzenie to…”, a Jezusek dopowiadał: „…komunizm”. Na dole był podpis: SeriousGameCorp. Gwizdnęła i przekręciła karteczkę, żeby sprawdzić, co jest napisane na drugiej stronie. Wybuchła śmiechem.
Wciąż się śmiała, kiedy wyszli na podwórze. Kiedy się uspokoiła, przeczytała na głos:
– Tu byłem, Tony Halik.
Śmiać zaczęła się Marynia, a Róża wyjaśniła chłopcom, o co chodzi.