70
Czym byłoby Tokio bez ośnieżonego stożka Fudżi w tle? Albo Kair bez nekropolijnych budowli w Gizie? Tym, czym Zatoka St Austell i Kraj Gliny bez Kornwalijskich Alp. Albo Białych Piramid, bo tak też je tu nazywają. A szczególnie jednej, zwanej Wielkim Czubkiem Treverbynu.
Daniel Defoe, w podróży z Londynu do Końca Świata, po tym jak minął Tywardreath i Par, w mieście St Austell, trzy kilometry na zachód od Par, na długo pożegnał się z widokiem morza. Głębokim śródlądziem podążył stąd do Falmouth, ścinając kilka kolejnych półwyspów, tak jak wcześniej ominął Głowę Gribbina. Jakby za wszelką cenę chciał puścić mimo oczu to, co ta cześć Kornwalii ma najlepszego. Krainę ciągnącą się od brzegów zatoki ku północy opisał jako pozbawioną wartych wspomnienia miast, usianą za to wystawnymi rezydencjami ludzi dobrze urodzonych, bliżej morza, i zakładami wydobycia i przetwarzania cyny, tym liczniejszymi, im dalej od brzegu. O żadnych Alpach ani piramidach nawet nie wspomniał.
Nic dziwnego, bo z cyną niewiele mają wspólnego i wtedy ich tu jeszcze nie było. Zaczęły rosnąć w drugiej połowie XIX wieku, by szczyt swojego potencjału osiągnąć na początku kolejnego stulecia. A wzięły się z chińskiej glinki. Bo z jakiegoś w geologicznych mrokach ukrytego powodu wysokie łąki Hensbarrow, spory obszar na północ od St. Austell, szczególnie w ten produkt rozkładu granitu obfitują. Kaolin, zwany też porcelanową glinką, wydobywają tu metodą odkrywkową, to znaczy nie ryją pod ziemią, jak przy kopaniu węgla kamiennego. Zamiast tego ziemię odkrywają i na bok na kupę odrzucają. Przypomina to trochę zdjęcie kapy albo koca z łóżka po to, by dostać się do pościeli. Tyle że górnicy pościel pakują na statki, wywożą gdzieś i sprzedają, zamiast po prostu w niej się wyspać. Wyrobisko po glinie staje się najpierw wielkim dołem, a potem stawem zwanym glinianką, kiedy już wypełni się wodą. Powstaje przy tym spory odpad, czyli ziemia, piasek, kamienie. No i glina, która nie spełnia jakościowych wymogów. Z tego usypuje się piramidalne hałdy. Takie jak Great Treverbyn Tip, ta najbardziej znana. No i stąd te Kornwalijskie Piramidy. Produkt uboczny porcelanowej mody.
Węglowe hałdy są najpierw czarne, potem stopniowo wytracają kolor, pokrywają się ziemią i roślinami. Podobnie z hałdami gliny, z tą jednak różnicą, że są one negatywem. To znaczy kolor na początku jest odwrócony, jak śnieg, jak kwiat lotosu, jak porcelana biały. Dlatego taka w miarę świeża hałda przypominać może z daleka japońską Fudżi. A cały obszar ośnieżone Alpy. Szczególnie, jeśli kto ma wadę wzroku. Albo nigdy prawdziwych Alp nie widział.
71
Wrzosem porośnięty Wzgórek Kurniczy z czubkiem oznaczonym stosownym słupkiem z betonu, najwyższe wzniesienie w okolicy, ponad 300 metrów ponad morzem, obok wioski o nazwie Kopiec Koguci (Cocksbarrow), doskonale nadaje się do tego, by ogarnąć okiem cały obszar Kornwalijskich Alp. Rzadko się zdarza, żeby składowisko śmieci było obszarem chronionym. A tak właśnie jest obecnie z tymi Alpami, z uwagi na ich walory krajobrazowe oraz rzadkie gatunki roślin, które się na nich przyjęły. Widzimy wokół białe, suche wyrobiska i kolorowe, błękitne i zielone, szmaragdowe i turkusowe, zalane wodą glinianki w dole, a za nimi stożki piramid. Które białe były kiedyś, teraz są co najwyżej białawe. Więc trzeba zatrudnić wyobraźnię, żeby zobaczyć to tak, jak mogło wyglądać kilka dekad temu, w ostatnich latach świetności kornijskiego przemysłu wydobywczego. Albo zajrzeć do sieci i na fotki popatrzeć.
Jakieś dwa kilometry od nas, wzdłuż brzegu zatoki rozłożone, liczące nieco ponad 20 tysięcy dusz miasto, St Austell, które wymawia się jako Sejnt Ostyl, co miejscowi skracają do Snozzyl albo samego Ozzyl. A w piśmie jako Ozzle oddają. Tę dziwną nazwę mieścina bierze od Sanctusa Austolusa, zwanego Austolem, kornijskiego świętego z VI wieku. O którym nic prawie nie wiadomo. Tyle tylko, że był chrześniakiem i ulubionym uczniem jakiegoś innego, walijskiego świętego o imieniu Mewan. I że kiedy Mewan umierał, jak napisano w jego „Żywocie”, Austol bliski był rozpaczy. By go pocieszyć, Mewan przepowiedział, że Austol umrze siedem dni po nim. I tak się stało.
A kiedy mnisi rozkopali grób Mewana, by dołożyć Austola, dokonali dwóch wysoce zaskakujących odkryć. Po pierwsze, ciało Mewana, mimo upływu tygodnia, nawet nie zaczęło się rozkładać, przeciwnie, wydzielało „wonny zapach”. Co w sumie nie powinno nikogo zaskoczyć, wszak był święty. Po drugie, ciało w grobie się przemieściło, to znaczy Mewan, pochowany na wznak, leżał teraz na boku. Przesunął się też na prawą stronę, jakby robiąc miejsce dla Austola. Głowę zwrócił w lewo, tak żeby mógł patrzeć na ukochanego po tym, jak ich już razem przysypią. Fantazja średniowiecznych koronkarzy nie znała granic.
Tyle mniej więcej w „Vita S. Mevenni”, znanym tylko z odpisów dziele anonimowego kronikarza, można znaleźć. Do tego jeszcze po wzgórzach wokół miasta Ozzle krąży od dawna, choć nie wiadomo, od jak dawna, pewna legenda. Ale niezbyt mądra, w dodatku nieciekawa. Gupetta nam ją opowiedziała zanim zdążyliśmy zaprotestować.
72
Wzgórek Kurniczy, na którym niczym kury na grzędzie siedzimy, to w oryginale Hensbarrow Beacon. Słowo hensbarrow jest nazwą własną, nie występuje w słowniku. Blisko mu do handbarrow, czyli noszy. Albo do wheelbarrow, taczki. I to jest dobry trop, bo widzieliśmy kiedyś coś, co nazywało się henbarrow i było rodzajem toczonego kurnika.
Toczyć się zaczęło na plaży, para z jednym koniem, ona mu na grzbiecie jogę ćwiczy. Dlaczego na koniu, już chcieliśmy zapytać, kiedy się do nich zbliżyliśmy, ale właśnie zaczęła sama głośno wyjaśniać, jednocześnie przyjmując salabhasanę, pozycję szarańczy na końskim zadzie i mówiąc do mikrofonu, który zwisał jej przy ustach z słuchawek. A on, jej małżonek, to wszystko spokojnie filmował. Potem dalej, aż do ich rancha się dotoczyło, bo nas zaprosili. Tam dopiero zobaczyliśmy ten ich dziwaczny wynalazek, przenośny kurnik na taczce. Dzięki niemu można było wychodzić z kurami prawie jak z pieskami na spacer. Też filmik o tym zrobili i na swój audiowizualny kanał wrzucili, w ramach zbiórki pieniędzy na wybudowanie porządnego, nieprzenośnego kurnika. Is it a henhouse? Is it a wheelbarrow? No, it’s a henbarrow! – tak się to jakoś, takimi z offu wypowiadanymi słowami, zaczynało.
A beacon to wzgórek. Osobliwie taki, który nadaje się do wykorzystania jako punkt nawigacyjny albo sygnalizacyjny. W czasach, kiedy jeszcze nikomu nie przyszło do głowy wznoszenie latarnianych wież. Hensbarrow Beacon był jednym z najważniejszych takich punktów w Kornwalii. Jeśli zobaczymy nadciągające niebezpieczeństwo, na przykład wyłaniające się zza horyzontu łodzie Wikingów albo Anglosasów, zaraz lecimy na to wzgórze i ogień rozpalamy. To znaczy nie lecimy, bo już jesteśmy. Więc tylko rozpalamy. I zastanawiamy się, co mielibyśmy zrobić, gdybyśmy zamiast obcych łodzi na morzu dostrzegli pożar na lądzie?
Richard Carew, kornijski historyk, autor księgi „The Survey of Cornwall” z roku 1602, opisywał Hensbarrow (choć w jego wersji było to Hainsborough) jako „archbeacon”, czyli coś, co wśród punktów sygnalizacyjnych ma takie znaczenie, jak arcybiskup wobec biskupów. Pisał z zachwytem, że przy dobrej pogodzie widać stąd spore połaci Devonu (pisanego jako Deuon) na wschodzie, ocean po obu stronach, południowej i północnej, a na zachodzie, jeśli wytężyć wzrok, dostrzec można nawet samą końcówkę Kornwalii, Land’s End. Ale to przy dobrej pogodzie i za dnia, w dodatku chyba trochę przesadzone, a tu ściemnia się coraz bardziej, właściwie nic już nie widać poza światełkami wiosek i miast w oddali. Za to pogoda właściwie nie jest zła, Gupetta mówi, że szanse na deszcz w najbliższych godzinach niewielkie, więc się tu spać z ulgą kładziemy. Bo to był długi dzień, czujemy go w nogach. Czujemy też wyraźnie obecność snu, który już nad nami krąży, niczym kruk nad zdobyczą. Wystarczy mu się tylko poddać. Niech nas bierze.
Nic to, że tak na widoku, na gołym szczycie. Dzięki temu z rana, jak tylko otworzymy oczy, będzie na co popatrzeć. I od razu wstawać się zachce, żeby jak najszybciej ruszyć, powłóczyć się po tych wyrobiskach trochę, w gliniance wytaplać, bielą kaolinu oblepić, popływać, a potem znowu w górę, na jakąś piramidę albo alpejski szczyt się wspinać. Korzystać z okazji, bo nie wiadomo, jak długo będzie to jeszcze możliwe. Z jednej strony ta prawna ochrona krajobrazu, z drugiej ciągnący się już od lat głośny i bardzo szeroko zakrojony projekt stworzenia na tych terenach jakiegoś wielkiego, nowoczesnego eko-miasta. The St Austell and Clay Country Eco-town, tak się to jakoś nazywa. Z milionami już zainwestowanych funtów, ożywioną wokół projektu debatą i coraz gwałtowniejszymi protestami.
73
To znaczy już chcieliśmy się poddać, opaść na trawę i zasnąć. Ale nie zdążyliśmy. Przerwały nam dwa krótko po sobie następujące incydenty. Najpierw spektakl natury. Bo oto właśnie, kiedy ostatnie smugi dnia rozpływały się w ciemności letniej nocy, która zredukowała leżące w dole miasto do chmary drżących świateł, jakby niewypowiedzianych, w powietrzu zawieszonych myśli, zza horyzontu, niczym uwertura, powoli zaczęła się wyłaniać tarcza krwawego księżyca, kładąc na zatokę ciepłą, łagodnie rozkołysaną kreskę światła odbijającego się od powierzchni wody. Nawet gdyby nic się dzisiaj szczególnego nie było przydarzyło, sam ten spektakularny wschód załatwiłby sprawę. To znaczy zrobiłby nasz dzień, jak to się tu mówi.
A to była dopiero uwertura, która mogłaby trwać i trwać, gdyby nie dalsza, kontrastująca z nią akcja sceniczna. Początkowo ograniczająca się do dźwięków, mechanicznego zgrzytania przerzutek i łańcucha, szorowania opon po podłożu. Dwie postaci na rowerach. Zatrzymali się nieopodal, bez słowa. Choć musieli nas widzieć w świetle lampek czołowych, które właśnie zgasili. Oślepieni światłem, przez długą chwilę nie widzieliśmy, co robią. Ale brzmiało to tak, jakby zaraz po tym, jak zsiedli, zabrali się za rozkręcanie rowerów i opowieści. Wyłaniające się powoli z ciemności kształty i ruchy zdawały się tę wersję wydarzeń potwierdzać, widać było coś jakby wysuwanie łańcucha z przerzutek, odkręcanie kół, wyciąganie sztycy z siodełkiem z ramy, odkręcanie kierownicy. Oddzielane od siebie fragmenty układane na trawie, jakby w oczekiwaniu na inspekcję. Wszystko to bez jednego wypowiedzianego słowa. Aż obie postaci znieruchomiały.
Dziwne też było to, że za każdym razem, gdy odłączano jakiś element, światła Ozzle zmieniały położenie. Najpierw coś przygasło z jednej strony, po prawej, zaraz potem rozbłysło po lewej. Gdy jedna z postaci zdjęła kierownicę, oświetlenie czegoś, co wydawało się kościelną wieżą, zgasło, a w jego miejscu pojawiła się jakby rozkręcona karuzela. Siatka świateł portowych zaczęła się poszerzać skokami, anektując coraz większą powierzchnię morza, jakby rysując na niej nowe szlaki.
– Rozmontujecie maszyny, które was niosą, powiedziane było – usłyszeliśmy niespodziewanie – a wtedy łatwiej wam będzie dostrzec ukryte szlaki.
Jakby głos kaznodziei, fragment kazania. Tylko dlaczego po niemiecku? Przypomniała nam się postać Harmenszoona, duchowego przywódcy zboru menonitów z „Mimesis”, opowiadania Pawła Huelle.
– Kiedy już je ujrzycie – mówił dalej Harmenszoon – możecie spakować swoje maszyny i ruszać w dalszą drogę.
Nie było jasne, do kogo te słowa kierowano. Nie wiedzieliśmy, co powiedzieć. Choć to mało powiedziane. Bo tak naprawdę to nawet co słyszeć nie wiedzieliśmy. Kto to mówił? Bo raczej nie oni. A Harmenszoon nie mówiłby przecież po niemiecku, no bo po co? Wszyscy członkowie żuławskiego zboru byli potomkami holenderskich osadników. Obcych nie przyjmowano. To było tak, jakby ktoś nam nieznany w nas to wypowiedział. Więc na wszelki wypadek milczeliśmy. Miasto w dole wyglądało teraz zupełnie inaczej, jego światła pulsowały synchronicznie, jakby chciały się w jakiś wzór ułożyć, jakby dawały sygnały. Komu, im czy nam?
Postaci znowu zaczynają się poruszać. Mali jacyś, jak Negryci. Ubrani bardzo kolorowo, dlatego dobrze ich widać. W dodatku ciągle im coś świeci, jakby nocnym miastem byli. Świeci chwilę i znika, po czym znowu świeci, ale w innym miejscu. A to przy nadgarstku, a to przy uchu, a to na trawie albo bucie. Też w różnych kolorach.
Rozglądają się po wzgórzu, nic sobie nie robiąc z naszej obecności. Jakbyśmy powietrzem byli. Może jesteśmy? Na wszelki wypadek staramy się cicho oddychać. Żeby im nie przeszkadzać. Chodzą to w jedną, to w drugą stronę. Do tego jakieś dziwne czynności wykonują. Dziwne i powtarzalne. Jakby jednocześnie improwizowane, a zarazem z góry ustalone procedury. Idą przed siebie, naraz się zatrzymują, jakby freeze! usłyszeli. Ręce z czymś tam wyciągają przed siebie, jakby coś mierzyli. Napięcie powietrza? Już to ku ziemi, już to ku niebu zwróceni. Jak jacyś geodeci wytyczający działki pod lotniska. Czy raczej tancerze przygotowujący się do spektaklu, w którym mają grać geodetów. Albo adepci jakiegoś nieznanego nam nurtu tai chi. A to przyklękną, a to wstaną, a to miasteczku albo zatoce się pokłonią. Religijne misterium? Możliwe, bo coś przypalają, dochodzący do nas zapach kadzidła dziwnie znajomy. Trawę palą? Księżycem też nie wydają się zainteresowani, jakby go nie widzieli. A teraz to rzeczywiście, za chmury się już schował, więc nie ma o czym mówić. Wracają do rowerów i do dalszego rozkręcania się biorą, na coraz to mniejsze części wszystko rozczłonkowują.
74
Kiedy już wszystko porozkręcali, tak rozebrali te rowery, że bardziej nie sposób, sami się zaczynają rozkręcać. To znaczy rozbierają do goła. No chyba że to bielizna tak świeci, ale wygląda raczej na zlaną potem skórę. Z tego, co z siebie zdjęli, układają na trawie coś, co kojarzy nam się z jakimś ideograficznym pismem. Choć szczegółów nie jesteśmy w stanie stąd dostrzec. Komunikat? Dla kogo?
Przypomniała nam się pewna rzeźbiarka, która w różnych miejscach publicznej przestrzeni, ale tak, by nie zwracać na siebie uwagi, rozbiera się do naga i z elementów garderoby układa kompozycję, która by jakoś współgrała zarówno z jej stanem umysłu, jak i otoczeniem. Nazywa to rzeźbieniem w tkaninie. Musiała z tym wyjść w teren, bo jej nauczyciel w akademii uważał, że kobieta nie powinna zajmować się tkaniną, bo to takie kobiece, a przecież musimy łamać stereotypy. Nie wprost, ale jednak zmuszał ją, by zajmowała się czymś bardziej męskim, najlepiej marmurem.
Jak już uznaje, że kompozycja gotowa, dokumentuje ją aparatem albo telefonem, ubiera się i idzie dalej. Szukać nowego miejsca. Czy z czymś takim mieliśmy tu może do czynienia? Z działaniami artystycznymi na nieco większą skalę? Najprościej by było się teraz ujawnić, podejść, zapytać.
Ale jest jeden szkopuł. No bo co by było, gdybyśmy do nich podeszli, powiedzieli cześć i tak dalej, a oni nadal by nas nie wiedzieli? I nie słyszeli? Nadal jak powietrze by nas traktowali? Co byśmy wtedy zrobili? Czy na pewno jesteśmy na to gotowi? Na tak niebezpieczną konfrontację?
No i jest jeszcze dylemat drugi. Może nawet ważniejszy. Ujawniając się moglibyśmy wszystko popsuć. Okazałoby się, że to, co tak tajemniczo i pięknie wyglądało z daleka i w skąpym świetle księżyca, z bliska stałoby się jakąś zwykłą naprawą, wymianą przebitej dętki w oponie albo regulacją wysokości siodełka czy kierownicy, by wygodniej się jechało. A to chodzenie, te powtarzalne gesty, modły i procedury, okazałby się zwykłymi ćwiczeniami fizycznymi, rozciąganiem mięśni, luzowaniem stawów. Jednym słowem, nic ciekawego.
Może na tym polega tajemnica boskiej nieobecności? Jak my tu na tych, nieobecność też na nas wszystkich tak patrzy i nie może dociec, co my właściwie i po co to wszystko robimy. Ta zagadka, ta nieprzenikniona tajemnica ludzkiego bytu ją fascynuje, może nawet sens jej istnieniu nadaje. Więc siedzi cicho. Nie objawia nam się, żeby wszystkiego nie popsuć.
75
Chodzą i coś zbierają. Jagody? Zgłodnieli? Nie, chyba te porozrzucane w napis ubrania zbierają. Może już niepotrzebny. Może teraz coś innego chcą z nimi zrobić. Tak, owijają nimi części rozłożonych rowerów. I składają całość do kupy. Ale nie w rowery, jak przedtem. W dwie sporej wielkości, podłużne walizki.
Dwie nagie postaci z wielkimi walizami w rękach, stoją i czekają. Jak podróżni na peronie, kiedy słyszą komunikat, że za chwilę wjedzie ich pociąg. No ale skąd by tu pociąg? Na bezludnym wzgórzu?
A jednak, coś się zbliża, nadlatuje. Bezszelestnie, jak cień jakiś masywny, pozbawiony świateł, bez płaszczyzn czy elementów, które by odbijały światło. Kojarzy się z dużą, matową rybą. Albo kieszonkowym wielorybem. Delikatnie a zdecydowanie siada na trawie i nieruchomieje, jak śpiąca na jajach kura. A ci dwoje też jakby na stojąco zasnęli, nieporuszenie czekają. Po dłuższej chwili ryba powoli, po raz pierwszy z dźwiękiem, z przeciągłym zgrzytem, otwiera paszczę. Tam, również po raz pierwszy, coś błyska. Zęby? Byli bicykliści, bez chwili wahania, między zęby idą, znikają w środku razem z walizami. Ryba ze znajomym, donośnym zgrzytaniem zamyka za nimi paszczę i znowu przez jakiś czas nic się nie dzieje. Aż coś w niej drga, z widocznym wysiłkiem, jakby była przyklejona, odrywa się od podłoża, ale w powietrzu odzyskuje niedawną lekkość i jak przypłynęła, tak bezszelestnie odpływa. Czerwony poblask tylnych światełek, które teraz dopiero na jaw wypłynęły, rozpływa się w ciemności. I już po chwili wszystko jest dokoła tak, jak było, zanim pojawiła się ta tajemnicza para. Pusto, cicho wszędzie, co teraz będzie?
76
Rzeczywiste zdarzenie, sen, czy zwidy na jawie? MacGuffin? Działanie trawy? A może wszystko to razem, po trochu? Rzeczywiste zdarzenie, które samo w sobie nie było niczym ciekawym. Więc umysł, jak to umysł, zaczął dopowiadać. Kiedy w dzień patrzymy na z pozoru bezkształtne chmury, umysł od razu coś z nich sobie składa. Coś, co dobrze zna. Na przykład ludzkie kształty, twarze. Którzy nigdy nie widzieli patrzącej na nich z góry własnej twarzy, niech pierwsi rzucą kamieniem. Albo ducha o człowieczych kształtach w ciemnym pokoju, który okazał się niedbale rzuconymi na oparcie fotela spodniami. Zwykle nasze umysły z tego, co widzą, próbują sklecić coś znajomego, zwykłego. Ale bywa, że umysły nudzą się tym, co zwykłe, zaczynają dopowiadać bardziej wymyślnie, z fantazją. I wtedy mamy, co mamy. Pomieszanie realnego z wszystkim tym, co nie z tej ziemi.
Te wynikające z odruchowego uzupełniania narracji zwidy są jak śnienie na jawie. I tak samo jak w przypadku snów we śnie, które nocą przetwarzają to, co jakoś szczególnie mocno zapamiętaliśmy w ciągu dnia, sny jawne karmią się w pierwszej kolejności najświeższymi wspomnieniami. I jeśli tam poszukać, to od razu przychodzi nam na myśl najpierw nieziemski, księżycowy krajobraz Krainy Gliny, a zaraz po tym „Emilcin 1978”, ulubiony utwór z płyty „Devil`s Fiddle – L`opera del villaggio” by Radical Polish Ansambl, Cezary Duchnowski, et al. Puściliśmy go sobie dziś kilka razy z rzędu, gdzieś między plażą w Par a Tywardreath. Pewnie pod wpływem spotkania z tą postapokaliptyczną bestią, robotem zabójcą, zwanym Dzwonem Pływowym. A może już po natknięciu się na te autonomiczne owce elektryczne. Nasz sen na jawie tylko to wszystko, z właściwą sobie dezynwolturą, pomieszał i rozwinął.
Czy powinno nas to niepokoić? A jeśli tak, kogo bardziej, nas czy świat? Bo przecież szaleństwo to wspólna gra szaleńców z szaloną rzeczywistością. Bo świat czuje, że może sobie pozwolić na większą swobodę wobec tych, którzy nie protestują, nie próbują od razu i kategorycznie przywołać go do porządku. I z przyjemnością z tej swobody korzysta.
Spojrzeliśmy na miasteczko nad zatoką, odzyskało dawny wygląd. Znikła karuzela, pojawiła się kościelna wieża. Normalnie wszystko wyglądało. Tylko pojedyncze, jaśniejsze od innych światło w porcie pulsowało dziwnie, powoli, rytmicznie, jakby w oczekiwaniu na ostateczne zrozumienie. A księżyc? Nie ma. No to jesteśmy w domu.
77
Uspokojeni, na dobre chcieliśmy się już rozłożyć i spać dalej, gdy dotarło do nas, że przecież to jest znane miejsce widokowe. Że jak oni tu na rowerach przyjechali, to mogą też inni. Nawet jeśli nie jacyś obcy, żeby z bicykli do rybnych pojazdów latających się przesiąść, to zwykli ludzie w skórzanych kurtkach z błyszczącymi cekinami, na jakichś hałaśliwych motocyklach albo quadach przyjadą i nas obudzą. Głośną muzykę puszczą i ognisko rozpalą, żeby ostrzec innych przed zagrożeniem, jakie sami stwarzają.
Albo wręcz jacyś rabusie przyjdą, z łopatami grób rozkopywać w poszukiwaniu skarbów. Bo barrow to też kurhan znaczy, miejsce pochówku. Zwłaszcza ważnych osób, władców i bogaczy. Takich, które się w podróż w zaświaty obficie wyposażało, by mieli czym się opłacić przewoźnikom. Stąd teraz ci rabusie. Najpierw skarb znajdą, a potem dopiero nas zauważą. I będziemy musieli słuchać, jak się naradzają, jak najlepiej nas sprzątnąć, żeby świadków nie zostawiać.
No i ci zmarli na dodatek, to znaczy ich duchy, które podobno za dnia śpią, a nocą się nudzą. A jak się nudzą, to wychodzą, rozbijają się po okolicy. A do tego jeszcze pukacze. Jakby mało było. Knockers mówią na nie miejscowi. Coś jak skrzaty czy chochliki, zwiędłe, wysuszone stwory o wielkości kilkurocznych dzieci, z nieproporcjonalnie wielkimi głowami i długimi kończynami. Poruszają się niezgrabnie i ciągle coś wykrzykują tymi głośnymi, piskliwymi głosami, w sobie tylko zrozumiałym języku. Mieszkają w kopalniach, a tych tu wokół nie brakuje. Nocą wychodzą i pukają.
Nic więc dziwnego, że nie mogliśmy się uspokoić. Tym bardziej tak po prostu zasnąć. Mimo zmęczenia, zebraliśmy się i ruszyliśmy. Po długim, choć trudno powiedzieć, jak długim krążeniu po pagórzastych, pogrążonych w ciemnościach łąkach, trafiliśmy na grupę skałek, z których jedna tak ukośnie wyrastała z ziemi, że mogła dać namiastkę schronienia na wypadek, gdyby Gupetta się pomyliła, gdyby jednak zaczęło padać. Tak już byliśmy zmęczeni, że postanowiliśmy dalej nie szukać, zrzuciliśmy bagaż i sami nań padliśmy. Przytuliliśmy się do siebie i do o dziwo ciepłej jeszcze pamięcią po słońcu skały. Nawet nie zauważyliśmy, kiedyśmy zasnęli.
78
Gdy o świtaniu otworzyły nam się oczy, widok który ujrzały i dalej przekazały od razu postawił nas na nogi. Taki był osobliwy. Nierzeczywisty, jakby ze snu wyjęty. I to takiego na kartkach „Pamiętnika znalezionego w Saragossie” śnionego. Mgła dokoła, a nad nami z tej mgły jakiś potwór o pięciu pyskach ku nam zaczepnie szyję zwiesza. I żeby jeszcze dziwniej było, zamiast jednego pyska, tego środkowego, na karku siedzi mu kawałek zamku z kamienia. Jakby zamkowej wieży, z okienkiem jednym, kwadratowym, a nad nim, piętro wyżej, większe okno z łukowym sklepieniem. Bez dachu, ruina. Przyglądamy się dokładnie, obchodzimy dokoła, powoli zaczyna do nas docierać, że to skała taka o kilku łbach, i że ktoś kiedyś wpadł na pomysł, by coś w tej skale wybudować. To znaczy na wpół wybudować, na wpół wykuć w kamieniu, podobnie jak to w przypadku Kaplicy Królowej Adelajdy na Półwyspie Rame było.
Otworzyliśmy mapę i dzięki niej ustaliliśmy szybko – nie, wróć, niczego nie ustaliśmy. Nie chce się otworzyć. Brak zasięgu? Z tyłu znaleźliśmy żelazną drabinę, po której weszliśmy na pierwsze piętro. Stamtąd druga drabina poprowadziła nas na drugie piętro i dalej, aż na sam dach. To znaczy na jakiś goły, płaski wierzchołek skały. Tam murek do pasa mniej więcej i widok na łąki dokoła. Na jakąś mało ciekawą wioskę ze średniowiecznym kościołem z jednej strony, na panoramę Wzgórz Kurniczych z drugiej. A ze wszystkich stron razem pół Kornwalii. Albo i więcej. I Wzgórza Bodmin. Z litej skały można było przejść na mury i obejść wkoło całą budowlę po murach, zaglądając do środka przez nieistniejący, dawno temu zawalony dach.
Otworzyliśmy mapę i dzięki niej ustaliliśmy, że już mamy zasięg i że ta budowla w ruinie to nie żaden zamek, tylko kaplica, a miejsce nazywa się Roche Rock. Czyli Kamień Podwójny. Kamień Kamień? Bo roche znaczy kamień po francusku.
Niemal od razu przypomniała nam się inna kamienna podwójność, Kamień o Kamieniu. To znaczy Skała o Kamieniu pisząca. A konkretnie tekst zatytułowany „Roche”, napisany przez Stein, Gertrudę.
79
W roku 1922 wydane zostały drukiem aż trzy niezwykłej wagi dla światowej literatury utwory, poemat Eliota „Ziemia jałowa”, powieść Joyce’a „Ulisses” i tom tekstów Gertrudy Stein zatytułowany „Geography and Plays”. W każdym z nich można w ostatecznym rozrachunku doszukiwać się prób oddania słowem owego ostatecznego doświadczenia czegoś, co wczoraj nazwaliśmy chyba objawieniem nieobecności. Wszystkie trzy zostały przez wielu krytyków uznane za niezrozumiałe i odrzucone jako bezwartościowe – tytuł „Waste Land” był prześmiewczo przekręcany na „Waste Paper”. Na bardziej powszechny entuzjazm trzeba było wielu lat. Jednak dzieło Stein, choć najodważniejsze, najdalej w artystycznym eksperymencie posunięte, najmniej udające coś nam znanego, normalnego, z całej tej trójki najbardziej wydaje się niedocenione i nieobecne. Być może tylko dlatego, że autorka, choć często mówiła o sobie, że jest mężczyzną, była kobietą.
„Geografia i sztuki” to zbiór krótkich tekstów, wierszy, prozy i teatralnych sztuczek, w których najważniejszy jest sam język, żywy twór zainteresowany nie tyle uporządkowanym opowiadaniem czegokolwiek, co zgłębianiem samego procesu pisania i myślenia. Jeden z pomieszczonych tu utworów nosi tytuł „Roché”. Wiersz prozą z opisami zamiast fabuły. Styl oparty na powtórzeniach i zaskakujących zestawieniach słów i fraz, tekst rozczłonkowany, rytmicznie ustrukturyzowany, ogołocony ze znaków przestankowych, szczególnie przecinków.
Lecz prócz tej zabawnej, kamiennej podwójności autorsko-tytularnej, „Roché” mało ma raczej z Roche Rock wspólnego, jako że odnosi się nie tyle do miejsca w Kornwalii, ile do osoby o nazwisku Roché. Francuza, którego pełne nazwisko, Henri-Pierre Roché, teraz dopiero to do nas dociera, zawiera w sobie trzecią już z rzędu kamienną podwójność. Bo Pierre, francuska forma imienia Piotr, od greckiego słowa petros się bierze. Pewnie nadal śnimy, dochodzimy do wniosku, kiedy się nad tym zdumiewającym zbiegiem okoliczności zastanawiamy. Nadal albo znowu.
Niemniej Henryk-Kamień Kamień naprawdę urodził się w roku 1879 w Paryżu, studiował sztuki piękne i napisał dwie powieści, z których lepiej pamiętamy tę pierwszą, w dużym stopniu autobiograficzną, wydaną w roku 1953 i zatytułowaną „Jules et Jim”. Pewnie dlatego, że François Truffaut zrobił jej głośną i bardzo udaną ekranizację w 1962 roku. Głośną, bo w fabule doszukiwano się fikcyjnego portretu rzeczywistego trójkąta miłosnego łączącego Rochégo i Marcela Duchampa z Beatrice Wood.
Jako zamożny kolekcjoner sztuki, dziennikarz i promotor dadaizmu, Roché był człowiekiem wpływowym, szczególnie w świecie artystycznej awangardy. Leo Stein, brat Gertrudy, opisuje Rochégo jako „urodzonego oficera łącznikowego”, czyli kogoś, kto „znał wszystkich i chciał, żeby wszyscy znali wszystkich”. To jemu Gertruda i Leo zawdzięczali znajomość z Picassem.
W skomponowanym przez Gertrudę słownym portrecie Henryka Piotra Roché kluczową rolę gra dramatyczne napięcie między całkowitością a jej brakiem, co widać już w pierwszym zdaniu utworu:
Czy ktoś, kto z pewnością był kimś naprawdę będącym kimś żyjącym, czy ten ktoś był kimś całkowitym, czy ten ktoś całkowicie miał do zrobienia coś bardzo dobrze coś co ktoś z pewnością by robił, gdyby ktoś mógł coś robić.
Pozwala nam to doszukiwać się w „Roché” Gertrudy Stein próby kreatywnego rozwinięcia pewnego krótkiego acz pewnie celnego zdania, jakie o Roché miał Picasso. Stwierdził mianowicie, cytowany przez Gertrudę, że Roché is very nice but he is only a translation, czyli że owszem, miły facet, ale to tylko tłumaczenie.