Na „Zieloną granicę” szedłem żwawo – warto znać, co rezonuje. To film fabularny, więc od razu najważniejsze: to się ogląda. Nie nudziłem się nawet przez chwilę, cały w przedstawionym świecie, po to mamy kino. A oglądania prawie dwie i pół godziny. Dobrze, że głos zabrał prezydent, najważniejsze, że mówią, mniej ważne, co. Ośmielony takim przykładem – i ja się wypowiem.
W filmie Agnieszki Holland początkowo towarzyszymy rodzinie uchodźców, kochających się ludzi takich jak my. Wróć, większość rodzin w Polsce nie żyje w aż takiej miłości i zgodzie, ale możliwe, że w ich sytuacji spania zimą w lesie i walki o nowe życie i życie w ogóle międzyludzkie niesnaski znikają. Nie umierałem nigdy z zimna w lesie z rodzicami, więc nie potwierdzę tego, ani temu nie zaprzeczę. Skoro nie umiem sobie wyobrazić, co w rzeczywistości robi z relacjami rodzinnymi takie cierpienie i taki strach, mogę tylko docenić ich filmowy zbiorowy portret. Oraz to, że nie ma w filmie epatowania ich męczeństwem (zresztą oczywistym). Tych bohaterów się lubi za to, jakimi są ludźmi. Wystarczy odrobina empatii, żeby im współczuć.
Bohaterka wychodzi z lasu na pole. A skoro pole, musi być i chłop. Ten zsiada na jej widok z ciągnika i dzieli się jabłkami, które ma w torbie. Językami nie mówi, ale wskazuje dom, do którego warto się udać, by uzyskać pomoc. Gdy bohaterka odwraca się, widzimy, jak chłop od razu sięga po smartfon i gdzieś dzwoni, a spod maski jego uprzejmości wychodzi chytra nieufność. Zmęczona, ale wciąż czujna, kobieta też to zauważa i biegnie z powrotem do lasu. Jej bieg jest rwany, chaotyczny, a my, którym udziela się jej zwierzęcy strach, jesteśmy niemal pewni, że biegnie za nią ten chłop. Kobieta przewraca się, chłopa nie widzimy. Czy faktycznie ją gonił, czy dzwonił po Straż Graniczną – nie dowiadujemy się.
Następnie zmienia się perspektywa widzenia, bo zmienia się protagonistka. Kobieta z miasta (pomaduje twarz jadąc autem do lasu, cieszy się widząc łosia pierwszy raz w życiu). W rolę kobiety otwartej na innych i empatycznej wciela się Maja Ostaszewska, która gra tak, by jej wierzyć i ją lubić (reszta obsady też gra tak, że chce się patrzeć). Daje uchodźcom wodę, wikt i opierunek, pomaga, jak może. Oczywiście postawa słuszna i zbawienna, niezależnie od ocen polityki imigracyjnej. Choć zarazem – pomagająca jej ekipa jest uderzająco fajna, ładna, luzacka. Widać w ich ruchach, gestach, w nich samych – zaplecze mieszczańskie. Czyli pomagają, ale nie muszą się ani emocjonalnie, ani fizycznie ubabrać. Co najwyżej mogą, dzięki pomaganiu, stać się jeszcze fajniejsi, jeszcze bardziej pewni siebie.
Ważna jest scena, w której bohaterka wpuszcza uchodźców do swojego wielkomiejskiego domu. Luksusowe mieszkanie, feerie wzornictw, do przybyszów mówi jej nastoletni syn. Włada francuskim perfekcyjnym, to poziom bardziej nejtiw spikera niż tylko biegłość. Jego rodzina nie mówi po francusku wcale, czyli możemy się domyślać, że syn tak się wyuczył francuskiego w prywatnej (drogiej) szkole. Ale ten pomocny w kontakcie francuski nie jest najważniejszy sam w sobie, gdyby był, rodzina też by coś rzekła, a może próbowałaby zwracać się po angielsku – gdy tymczasem rozmawia tylko syn. On, ze swoim francuskim, jest depozytariuszem mocy, którą daje rodzinie przynależność do miejskiej klasy średniej. Oczywiście nastolatkowi niczego nie zarzucamy, raczej można gratulować zdolności językowych, które przy dorastaniu w dostatnim domu owocują biegłością. Wspomniana wyżej „power” jest tym bardziej „soft”, że chłopak nie sprawia wrażenia zmanierowanego.
Ci uchodźcy to nie bliskowschodnia rodzina, którą oglądaliśmy na początku filmu, ale czarnoskórzy równolatkowie chłopaka. Ten wprowadza ich do łazienki. Współczesny Bambo nie boi się wybielenia, relaksuje się w pianach, powtarzając (dwukrotnie!) „byłem brudny”. Gdy chłopcy wchodzą do mieszkania, brudu po nich nie widać – a może, gdyby byli ubłoceni czy oblepieni liśćmi, nie wpuszczono by ich do takiego domu? A może mieszczański widz odwracałby wzrok widząc, jak lśniące wnętrze kalają błotne buciska i utytłane spodnie? Czułby dyskomfort widząc wnętrze tak zadbane, skontrastowane z polepionymi włosami i w oczach poczuciem, że w tym stanie chyba śmierdzimy, gdy tu wokół wszystko pachnące? Pomóc takiemu człowiekowi można, ale żeby do domu wpuszczać, tak od razu? Więc widz zamiast nieprzyjemnego widoku dostaje komunikat „byłem brudny”. Tym łagodniej brzmiący, że słowa są w czasie przeszłym, a chłopcy – wszyscy trzej grzeczni i ułożeni – właśnie się myją. Pienista wanna urasta do nieledwie chrzcielnicy, w której zanurzenie pozwoli czarnym przybyszom zasiąść z rodziną przy stole. Tak, wiem, że gdy już bezpiecznie i ciepło, można myśleć nie o tym, czy jeszcze żyjemy, tylko o takich fanaberiach jak czystość, i że można to wtedy na głos wypowiedzieć. Owo zdanie „byłem brudny” znaczyć by mogło, że w wannie zmywa się poczucie zezwierzęcenia i odzyskuje ludzką godność czy w ogóle tożsamość. Ale to by było czytelne, gdyby czarnoskórzy aktorzy byli przed myciem czarni też od brudu.
Tłem dla zmagań uchodźców i aktywistów są funkcjonariusze Straży Granicznej. Ich portret zbiorowy i zniuansowany, są ludźmi, ale mają szefa, który kładzie im do głowy ksenofobiczne uprzedzenia. Zachowują się różnie. Inaczej niż zamaskowana i bijąca pałami także dziecko straż graniczna białoruska. Ale skoro jesteśmy krainą absurdu, nawet film, w którym prawie wszyscy Polacy są dobrzy (lub w najgorszym razie zdezorientowani, jak część strażników), chłoszcze się za rzekomą antypolskość. Taki dowód anegdotyczny na przewrażliwienie niektórych: znajoma, która nie widziała filmu, usłyszała od kogoś, że jeden ze strażników granicznych zmusza uchodźcę do picia czegoś, od czego tamten dławi się krwią. Tak naprawdę strażnik rzuca spragnionemu uchodźcy termos, ten pije łapczywie, ale krztusi się i płyn wypluwa – możemy się domyślać, że w termosie zamiast np. herbaty był jakiś mocny alkohol. Ta podłość i sadyzm to w „Zielonej granicy” wyjątek od reguły, ale i tak są widzowie, którzy to zapamiętają najlepiej, by wyolbrzymione komuś powtórzyć.
Wiem, byłby to inny film, ale skupienie się na dylematach strażników granicznych byłoby ciekawsze niż portretowanie nieskalanych moralnie aktywistów. Choćby dlatego, że strażnicy są na miejscu cały czas i nie mogą uciec przed odpowiedzialnością. Dla aktywistów (podkreślam, chodzi mi o film) pomaganie to jeszcze jeden luksus. W realu nie znam żadnego strażnika granicznego, ale moja znajoma ma męża żołnierza, który był na misjach w Iraku. Tam wraz z kolegami dawał miejscowym dzieciom słodycze. Miejscowi terroryści widzieli to i zaczęli przysyłać takie dzieci jako zamachowców-samobójców. Dziecko podchodziło jak wcześniej, ale tym razem wysadzało się razem z żołnierzami, albo umieszczało bombę pod ich samochodem. Potem żołnierze nie umieli już patrzeć na tamtejsze dzieci jak na dzieci. Drastyczny przykład, ale chodzi o to, że dylematy takich ludzi są ciekawsze niż historie o dobrych paniach z miasta.