Urszula Usakowska-Wolff
Erna Rosenstein
przyjaciółka i autorka „Czterech krótkich spektakli” pisanych do szuflady
Kartki pocztowe Erny Rosentein do Urszuli i Manfreda Wolffów. Kolekcja Urszuli Usakowskiej-Wolff
Z okazji 50 rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim wraz z moim mężem Manfredem Wolffem przygotowaliśmy wystawę pod tytułem „Aus der Asche gelesen” („Odczytywanie popiołów”). Udało się nam na niej zgromadzić kilkadziesiąt prac artystów i artystek polskich, wśród nich trzy rysunki Erny Rosenstein. Pierwszy pokaz tej wystawy odbył się wiosną 1993 roku w mieście Merzig w Zagłębiu Sary. Po zakończeniu ekspozycji okazało się, że zniknął z niej akurat jeden z rysunków Erny Rosenstein. Na szczęście, tak jak i pozostałe eksponaty, był ubezpieczony.
Ernę Rosenstein poznaliśmy 25 grudnia 1993 roku. Pojechaliśmy do moich rodziców na święta do Warszawy. Była więc okazja, żeby umówić się z artystką i osobiście przekazać jej honorarium za rysunek, który najprawdopodobniej ktoś o widocznie bardzo dobrym guście ukradł. Erna się specjalnie tym nie zmartwiła; z doświadczenia wiedziała, że nie należy zbytnio przywiązywać się do rzeczy, bo można je szybko stracić. Nasze pierwsze spotkanie miało być krótkie i kurtuazyjne. Stało się jednak inaczej: mimo dzielącej nas sporej geograficznej i wiekowej odległości to inauguracyjne ze sobą obcowanie było początkiem trwającej dziesięć lat bliskości.
Kiedy Erna uchyliła nam drzwi do swego świata, miała 80 lat. Do sztuki podchodziła z dziecięcym zachwytem, potrafiła wydobyć piękno ze stłuczonych szkiełek, z popsutych telefonów, plastikowych wkładek do bombonierek, guzików, kapsli, kartek pocztowych, spłaszczonych puszek od piwa i coli, kluczy do otwierania puszek sardynek, papierków od cukierków, spinaczy, stalówek i innych blaszek. Większość tych dzieł powstała dzięki minimalnej interwencji artystki. Zmieniała to, co akurat miała pod ręką, w coś wyjątkowego. Erna „dowartościowywała” bezwartościowe przedmioty. „Tak je sobie po swojemu plastycznie przeinaczam”, pisała do mnie w sierpniu 1995 roku. Sztuka Erny Rosenstein była sztuką transformacji, połączeniem ready made, dadaizmu i arte povera.
W 1938 roku Erna zwiedziła Międzynarodową Wystawę Surrealistów w Paryżu, co widocznie miało jakiś wpływ na jej taki a nie inny rozwój artystyczny. Ale to nie wszystko, bo Erna zaglądała przedmiotom pod skórę, przeinaczała stary telefon w erotyczny tors kobiecy, tacę w pulsujący pomarańczowym światłem obraz, ze spodków wyczarowywała oczy, niepokojąco lśniące na czarnym płótnie. Z banalnych, nieistotnych i niewidocznych dla innych osób resztek i okruchów tworzyła niezwykłe asamblaże: małe ikony codzienności, magiczne obiekty, przywracające przedmiotom godność. Ze zwykłych kapsli, spinaczy, nakrętek robiła unikatową biżuterię.
Dzięki Ernie wszystko zamieniało się w sztukę, która była także wyrazem jej sprzeciwu wobec „maszynowania życia”, instrumentalnego traktowania rzeczy, ludzi i zwierząt, społeczeństwa ogarniętego manią wyrzucania tego, co uzna za niepotrzebne, popsute, niepożyteczne. Erna uważała, że kierunek i treść sztuki są sprawą artysty. Nikt nie ma prawa mu narzucać jakiegoś rzekomo jedynie słusznego stylu, tematu i programu. Programem Erny była różnorodność. Nie pasowała do szablonów. Malowała figuratywnie, abstrakcyjnie, czasami trochę naiwnie, metaforycznie, symbolicznie, surrealistycznie, dadaistycznie. Jej sztuka była odbiciem przeżyć, wojennej traumy, smutków, radości, projekcją uczuć i myśli, czyli jej rzeczywistości, którą wokół siebie i w sobie miała. Uważała, że każdy obraz mogłaby malować bez końca, bo sztuka jest badaniem tajemnicy świata: procesem nieskończonym.
„Na pamiątkę naszego spotkania i miłej rozmowy dn. 25/XII 1993 w Warszawie” Erna Rosenstein podarowała nam swój najnowszy tomik pod tytułem „Trochę z archiwum”, który wydała Miejska Biblioteka Publiczna w Legionowie. Zawierał on 34 wiersze z lat 1980–1993. Małą książeczkę, właściwie broszurkę, która miała niespełna 50 stron, po powrocie do Niemiec szybko przeczytałam. Już po pierwszym czytaniu wiedziałam, że chcę te wiersze przetłumaczyć na niemiecki, że antologia poezji Erny musi ukazać się w Niemczech. Erna zgodziła się, nie trzeba jej było do tego specjalnie namawiać, traktowała to jak przygodę i nowe doświadczenie. Wspólnie dokonałyśmy wyboru 155 wierszy z jej sześciu tomików z lat 1972–1994.
Dla mnie i mojego męża Manfreda rok 1994 i 1995 to był okres, w którym po raz pierwszy tłumaczyliśmy wspólnie polską poezję na niemiecki. I to akurat poezję Erny Rosenstein, która robiła i pisała rzeczy proste, ale tylko na pierwszy rzut oka. No i dobrze mówiła po niemiecku, choć twierdziła, że tak sobie. Antologia jej wierszy wyszła pod tytułem „Meine Nacht wird hier sein und mein Tag” („Moja noc tu będzie i mój dzień”) na początku 1996 roku w Gollenstein Verlag w Blieskastel w Zagłębiu Saary.
Wiersze Erny są ciche – i przejmujące. Mówią o codziennych rzeczach i sprawach: o mieszkaniu, w którym tańczą pomarańcze, a nocą w kuchni mleko lśni, o gołębiach pukających w okno, o udomowionych przez poetkę psach i kotach, które znalazła na ulicy albo na śmietniku. Mówią o podłości i szlachetności ludzi, o samotności, obcości, przemijaniu. Mówią o śmierci rodziców, zamordowanych na jej oczach przez szmalcownika. O tym, że świat stworzony przez ludzi jest pełen zbrodni, kłamstwa, zdrady, jednak nie maleje popyt na kolejnych szubrawców, proroków i rzekomych zbawców.
Premiera antologii „Meine Nacht wird hier sein und mein Tag” odbyła się na Tragach Książki w Lipsku pod koniec marca 1996 roku w obecności Erny. Potem jeszcze dwa razy przyleciała do Niemiec, najpierw na spotkania autorskie, zorganizowane przez Instytut Polski w Düsseldorfie, następnie na cykl spotkań w Dolnej Saksonii i Wschodniej Westfalii. Te wieczorki autorskie były bardzo udane, bo Erna lubiła czytać swoje wiersze, lubiła też przebywać wśród ludzi. Nie obawiała się licznie przybyłej niemieckiej publiczności, bo wiedziała, że czasy się jednak zmieniły na lepsze.
Było to chyba w połowie 1998 roku, kiedy pojechałam sama do Warszawy i jak zwykle podczas mojego tam pobytu skorzystałam z okazji, żeby odwiedzić Ernę. Erna wyciągnęła spod sterty papierów, które coraz bardziej zarastały wnętrze jej legendarnej szafy, zwyczajną teczkę biurową z czasów PRL. Rozwiązała jej troczki i pokazała mi zawartość teczki: „Promienie Y. Scenariusz filmowy w oprawie teatralnej” – z … 1946 roku! Z akcją, która dzieje się równocześnie na scenie i na ekranie! Dziś to normalne, ale wtedy? Przeczytałam, skserowałam i udałam się do redakcji miesięcznika Dialog, która wtedy mieściła się na ul. Puławskiej 61. Nie trzeba było długo czekać na publikację „Promieni”: pojawiły się już w grudniowym numerze Dialogu.
Mimo tragicznych wydarzeń, których nie szczędziło jej życie, Erna była osobą pogodną, obdarzoną fantastycznym poczuciem humoru, także i w stosunku do siebie. Śmiała się, że jest „artretystką z ulicy Karłowatej” i ma – w 1995 roku – 28 lat. W następnym będzie ich już miała trochę więcej, bo 38. Oprócz nowych wierszy i innych tekstów, na które czasem mogłam rzucić okiem, albo nawet zrobić ich fotokopię, więc są w moim archiwum, Erna tworzyła coś w rodzaju pamiętników, piękne artystyczne „Księgi Wiecznej Pamięci”, gdzie są jej poezja i rysunki. Prowadziła też „Zeszyciki zebraniowej aforystyki”, w których notowała absurdalne sformułowana i zdania, usłyszane na partyjnych i związkowych nasiadówkach.
Erna Rosenstein pisała do szuflady, a właściwie do niezwykłej szafy, która coraz bardziej zapełniała się różnymi szpargałami. Były wśród nich wiersze, które publikowała, bo namówił ją do tego jej mąż, Artur Sandauer. Inne utwory literackie przepisywała z rękopisów na maszynie do pisania, podobnie jak nieopublikowane wiersze i małe formy sceniczne. Za każdym razem, kiedy odwiedzałam Ernę w jej pracowni-salonie-sypialni, coś z tych szafowych szpargałów wyciągała i dawała mi na przechowanie. Dzięki temu w moim berlińskim archiwum znalazły się dziesiątki jej wierszy i, poza wspomnianymi już „Promieniami Y”, nigdy do tej pory niepublikowane cztery jednoaktówki, które określała jako cztery krótkie spektakle: „Przechodząc”, Mówią zdjęcia” „TRAM TA DRA Ta” (1988) i „POST – SZTUKA – POSTęPOWA” (1995).
W sferze wizualnej te cztery dramoletki pokazują, że Erna Rosenstein była, jak zresztą sama o sobie mówiła, artystką „interdyscyplinarną” – i to w czasie, kiedy to pojęcie nie było jeszcze na czasie. Ich akcja dzieje się na scenie i na ekranie, towarzyszy jej muzyka i śpiew, efekty świetlne i akustyczne, dym. Występują w nich, poza w miarę realnymi istotami ludzkimi, tak typowe dla Erny „uczłowieczone przedmioty”: zdjęcia, postacie literackie (Don Kichot i Sancho Pansa, Pan Twardowski) i historyczne (Giordano Bruno), manekiny, bomba atomowa, księżyc, czarownica, ludzie stający się automatami wykonującymi danse macabre. To makabryczny, groteskowy taniec historii, która stale się powtarza w na pozór w coraz innych, unowocześnionych i umaszynowionych wydaniach. I kończy się na stosach trupów i ruinach.
Pozorne fantasmagorie Erny Rosenstein są mocno osadzone w rzeczywistości. Pokazują, że za fasadą szczytnych haseł kryją się przede wszystkim interesy tych, którzy się nimi najgłośniej posługują: oportunistów i karierowiczów, czyli beneficjentów każdego systemu politycznego, społecznego i gospodarczego. Wspólnym motywem „Czterech krótkich spektakli” jest degeneracja języka: medialna nowomowa, pod której wpływem człowiek zamienia się w maszynę mówiącą nieswoim głosem. Patos zebraniowych, pseudonaukowych, „słowopodobnych” wystąpień i rytuały zinstytucjonalizowanej pamięci nie są w stanie zamaskować agresywnego nacjonalizmu, miałkości intelektualnej i hipokryzji.
„Cztery krótkie spektakle” Erny Rosenstein są mieszanką dadaizmu, absurdu i humoru. Pisząc te małe apokalipsy, Erna niewątpliwie świetnie się bawiła. Drwiła sobie z kapuścianych głów, które urwały się ze sklepu i trafiły na salony. Tworzyła zabawne słowotwory: ceratowych federatów i alfabetów z postświatów. Śmiała się z orderomanii, nagrodomanii i generalnie z tyranii miernoty. Anachronizowała i chętnie rymowała. Na co sobie w poważnych wierszach i bajkach rzadko pozwalała. Taka była Erna i jej sztuka niezmierna: robiła pędzlem, ołówkiem i słowem to, co chciała, bo (prawie) wszystko umiała.
CZYTAJ TEŻ