Marcin Czerkasow


 

Chmury

Często chodzili do pracy
nawet w szortach. Budynki
rosły, oczekiwania inwestorów
rozsadzały przedmieścia.
W koślawych zaroślach
wszędzie szykowało się życie. Zero szans
na cień, megagolfowe pole

 

porastało mchem. Nikotynowe
światło lipca wpadało do kuchni
i odbijało się na zimnych sztućcach,
a z głębi papierowej torby
wyglądał już kolejny, dymiący,
pomarańczowy dzień.
                                          W oknach
wciąż było widać ich stare rojenia,
jak odbijały się od najwyższych
lustrzanych pięter, przelatując
niczym lata, które mimo upływu
nadal coś ukrywają
w poniższym stanie rzeczy — zwykle
zapewne kolejną rzecz:
                                             coś jak
śpiewanie alfabetu na nieznaną melodię:
oto świeża, arbitralna, niemal
niewygodna świadomość liter,
kolejne etapy, zmiany,
doświadczenia. Jak bardzo z czasem
stają się pożądane. Martwe

 

okazy pływające w witrynach; głośniki
masywne jak nagrobki, głośniejsze
od samego życia, mówią nam więcej
o naszej obecności niż jakikolwiek
inny, publiczny gest. A jednak
mizerny rezultat
                                 życia oczyszczanego
w mechanicznie powtarzalnym procesie
może stanowić cenę, jaką płacimy
za odległe, niemal klasyczne kadencje
spływających po sobie perspektyw.
                                                                 Między innymi dlatego
tak uderzająca jest ta „zadziwiająca lekkość,
z jaką odstrzelił głowę
tej przeklętej musze”. Tak było
lata temu; może przedwczoraj.

 

Miała więcej weny
niż my wszyscy
razem wzięci. „Jeszcze długo
czułem się niekompletny,
jakby prowadzony przez pijanego
gościa, który nie znał nawet części
drogi, na chybił trafił otwierał
wciąż jakieś drzwi, przez moment
odsłaniając kilka efektownych
obrazów, po czym gwałtownie
odwracał się i szedł dalej
zaskakującym nas wszystkich
przebiegiem wydarzeń”.

 

Coś jednak zostało w zewnętrznej
pamięci tamtych dni. Powiedzmy,
powietrze: od spodu cięższe i bardziej
sugestywne, soczyste, lecz zatrzymane
w gałęziach na licznych w tej okolicy
obszarach, całkiem osobnych,
niezamieszkanych, złamanych
przez szorstki koloryt, nieco zaniedbany,
suchy, jak ten zabawny rysunek
na pierwszej i zarazem
ostatniej stronie książki,
której tak uporczywie
kiedyś szukałeś. Teraz,
kiedy już wiesz, co i jak,
możesz ją zawsze ze spokojem
wskazać, wziąć do ręki.
Wystarczy wyjść z domu,
dotknąć trawy. Spojrzeć
na przykład na garaż.


 

Kraj wagi ciężkiej

W kraju wagi ciężkiej nie chodzi bynajmniej o trudności
z dopinaniem na ostatni guzik spodni, ani tym bardziej

 

o kwestię ewentualnego mistrzostwa w analogicznej
kategorii wagowej. To raczej sposób, w jaki

 

każdego dnia patrzymy na rzeczy, bez ogródek
wypowiadając twierdzenia w rodzaju: „Nadciągają

 

chaotyczne czasy i naprawdę nic na to nie poradzisz:
lepiej do pełna zatankować samochód niż obudzić się

 

w leśnym rowie jakiejś burzowej nocy, bez prowiantu
i podstawowego wsparcia”. W tym kraju nawet dzieci

 

nie znają się na żartach. Zahartowane jak bojowe psy,
posyłają twarde spojrzenia i szczerzą kły, w których

 

odbija się światło księżyca. Już od niemowlęcych lat
ćwiczą się w rzucaniu nożem do wyjątkowo rosłych drzew.

 

Każdy tu wie, że nie ma co liczyć na czyjąś pomoc,
zawczasu gromadząc zapasy w piwnicy lub schowku

 

wykutym tuż pod podłogą, gdzie oprócz jedzenia,
trzyma się również amunicję. Innymi słowy,

 

równie dobrze może tu chodzić o brak cukru,
wojnę czy nagły nalot specjalnych jednostek,

 

które pod osłoną świtu zechcą wydrzeć ostatni skrawek
wolności z gęsto wytatuowanych jej sloganami

 

ramion: może to być przejściowy kryzys, jak i czasy
ostateczne, inwazja zombie, zuchwały spisek rządu

 

na najwyższych szczeblach, wszystko jedno. Ponieważ
z zasady nikt tu nie chodzi spać nieprzygotowany,

 

zawsze przezornie ściskając gnata, toporek lub choćby
nóż, którym można by przeciąć spokojnie na pół

 

silnik sporej ciężarówki. Śniąc wciąż o konkurencji,
walce wręcz, na gołe pięści, w cieniu nadciągających,

 

upiornie ciężkich chmur, zjawiających się znikąd
bez ostrzeżenia i wyraźnego powodu, jak gdyby

 

natura była jedynie symetryczną scenerią
niekończącej się nigdy przemocy, w ramach której

 

każdy każdemu jest wilkiem, okiem, zestawem zębów,
potrafi odliczać tylko do jednego — co w trudnych

 

realiach tej arytmetyki oznacza, że z absolutnie
wszystkim należy sobie radzić solo, samotnie

 

jak ten pojedynczy, wyciągnięty w stronę
reszty, kontrowersyjnie zdefiniowany palec.


 

Pewnego dnia znajdziesz to
w przypisach

Na całym Zachodnim Wybrzeżu
zmrok pokrywał prowizoryczną patyną wszelkie przedmioty
zgromadzone przez pokolenia drobnych przedsiębiorców,
właścicieli większych i mniejszych interesów, osoby prywatne
pragnące zachować anonimowość, zwykłych obywateli.

 

Pomyślałem o książce,
którą znalazłem kiedyś
w pewnym domu pełnym nieprzydatnych,
ekskluzywnych przedmiotów: kolorowych tosterów,
rytualnych wazonów, elektronicznych kijów
do golfa z wbudowanym systemem nawigacji
i żyroskopem, skomplikowanych foteli
usiłujących finezją stalowych rurek
i starannie wypreparowanej skóry
usidlić najtęższe tyłki swojej epoki.

 

Noc była gorąca i papier kleił mi się do dłoni,
czułem zapach lepkiego druku.
                                                          Przez dłuższą chwilę
wpatrywałem się w stronę pokrytą gęsto wzorami,
których nie potrafiłem przyporządkować
żadnym znanym mi pojęciom. Wszystkie teksty,
które usiłowałem przeczytać
przy bladym oświetleniu
wpadającym przez cienkie zasłony
w oknie od strony ogrodu, były napisane
najwyraźniej po japońsku. To odkrycie
zelektryzowało mnie, lecz już po chwili
zacząłem odczuwać dziwną przyjemność
obcowania z czymś kompletnie odrębnym,
pozbawionym dostępnego mi znaczenia.

 

Tamtego lata odwiedziłem
kilka domów w okolicy, korzystając z wygodnej
nieobecności ich właścicieli.

 

Nigdy nie zastanawiałem się nad tym,
czy przeszkadzałyby im (pomijając
sam fakt oczywistego najścia)
moje spontaniczne zainteresowania
dotyczące ich biblioteczek, szafek nocnych
i lodówek, gabinetów z widokiem
na niewielkie zagajniki, baseny, chłodne
ogrody, korty tenisowe spoczywające
na dalszych planach wzgórz
w rejonach ożywionych resortów.

 

Od dłuższego czasu bezkarnie studiowałem
życie przedstawicieli wyższej klasy średniej,
niemal z akademickim namysłem
analizując stan posiadania
mieszkańców tych odludnych,
aczkolwiek całkiem przyjemnie
zaprojektowanych nieruchomości,
oddalonych od centrów miast
zawiłymi węzłami szos, betonowych koryt
dróg ekspresowych i podmiejskich przecznic,
oznaczonych i oświetlonych w sposób
niekiedy zbyt teatralny: jak gdyby
droga meandrująca pod kolejne adresy
nigdy nie miała na uwadze priorytetu
powszechnej dostępności (kręte ścieżki
prowadzące przez formalny labirynt klas
społecznych, dystynkcji, podmiejskiego
prestiżu: tereny-łamigłówki, układanki,
sprywatyzowane puzzle lądu,
nieba; konchoidy i lemniskaty
selektywnych form administracji).

 

Otworzyłem książkę w przypadkowym miejscu
i zacząłem odczytywać na głos
opisy prowadzące przez kolejne
ilustracje, nie zwracając przy tym
specjalnie uwagi na znaki:

 

Istnieją rysunki przedstawiające to miejsce
już ponad dwa tysiące lat temu: kamienny ogród
ze ścieżką usypaną z nadmorskiego pyłu
prowadzącą do wnętrza barokowego
wozu strażackiego. Piłka do koszykówki
uszyta z wyschniętej dyni szczerzącej się
niczym średniowieczna czaszka. Stary rower
z palindromiczną ramą. Gliniany budynek
plus oryginalna aluminiowa fontanna.
                                                                     To wszystko,
co zapamiętaliśmy z wykresu
wspinającego się na jednej ze stron
ilustrowanego podręcznika
do obrotu ziemią.
                                 Później pojawiły się fabryki.
Ludzie wchodzili i wychodzili, ustawiali się
do zdjęć. Zbierali się do wyjścia. Ktoś uścisnął
cień czyjejś ręki. Opuszczone mury

 

malowano na szaro i czarno
z przeświadczeniem
nowych, koronnych estetyk,
które krzyczały coś

 

do przejeżdżających samochodów. Z czasem również sen
stał się formą pracy. Wiedzieli o tym ci,
co zasypiali nad ranem z ręką w pobliżu
rozświetlonego ekranu. «Zapach piętrzącego się tłuszczu,

 

wrzask łuszczącej się farby». Uporczywy imperializm
tych wczesnych charakterystyk
nigdy do końca nie dawał nam spokoju.
Być może bardziej niż cokolwiek innego.

 

Wychodząc z domu tego dnia,
wziąłem do ręki leżący nieopodal drzwi
hokejowy krążek i po chwili namysłu
włożyłem do kieszeni spodni.


 

Wiedza radosna

Przyznam szczerze, że kiedy czytam
o autonomicznej wypowiedzi

 

artystycznej, w kieszeni dosłownie zapala
mi się sztacheta. Człowiek z wysokiego

 

płotu najwyraźniej wciąż dyma ulubioną trąbkę
i to naprawdę nie do wiary, że w tym wieku

 

trzeba nadal oponować również przeciwko
podobnym stwierdzeniom. Pewnego lata

 

usiadłem przed domem, trzymając w ręku
pismo, w którym znalazłem wiersz Jack Rabbit

 

Marka Forda. Całymi dniami chodziłem
po lesie, gadając z drzewami, szczerząc się

 

jak latarka do sera lądowałem nocą w jeziorze,
więc to chyba jasne, że od tamtej pory

 

chciałem przede wszystkim znacznie więcej
tego rodzaju wierszy w życiu swoim, jak również

 

wszystkich dookoła. A kiedy wróciłem do domu,
przeczytałem jeszcze kilka nudnych książek,

 

napaliłem w piecu, odgarnąłem wczesny śnieg
z chodnika, usiadłem przy ciemnym stole

 

i zacząłem pisać. W zasadzie nie przestałem skakać
do podobnej wody aż do dzisiaj i w sumie nie wiem,

 

czy to coś zmienia. Po prostu nie wiem niczego,
czego nie wiedziałbym już wcześniej.


 

Co rzeczywiście mówi rodeo

Pies z kreskówki pożera kulę
zaprojektowaną dla przyszłości.
Chciałem o tym napisać,
zanim zapomnę jej smak. Architekturze

 

restauracji zawierającej przyszłość
w jednym z najlepiej zaprojektowanych
menu, jakie kiedykolwiek widziano
na tej planecie, towarzyszą

 

nieustannie oklaski. I właśnie tak
smakuje ten świat, od stóp
do głów ubrany jedynie w naturalne
sentymenty materiałów

 

starannie wyselekcjonowanych
dla „dobra planety”. Tymczasem
linia oceanu zbiega się coraz bardziej
z wykresem marginalnych miesięcy

 

zobrazowanych przez ryzykowną
lineaturę. Zarząd wcale nie żartuje,
kiedy przesyła swoją odpowiedź na kryzys
z wyprawy w coraz dalsze,

 

północne regiony kraju. W całości
opisuje go struktura
następującego produktu: „Dzień dobry, to ja,
twój algorytm, wiem o czym marzysz… Żyj

 

w sposób nieprzewidywalny”.
                                                        Nie ma sprawy.
Zatem wyobrażamy sobie
następujący scenariusz: eksplodują witryny

 

wszystkich centrów handlowych
w każdym istotnym z punktu widzenia
waszych interesów mieście.
Codziennie dążymy do upadku

 

przemysłu zbrojeniowego,
a co za tym idzie, również rządu
opartego na doktrynie podziału i walki o terytoria
należące od teraz jedynie do mieszkańców,

 

ludzi rzeczywistej pracy. Gwarancje
minimalnego dochodu pozwalające
na przeżycie według najwyższych standardów
uzyskujemy w oparciu o równy podział dóbr. Żadnych

 

dóbr luksusowych; koniec
z rynkiem sztuki. Kolejne gałęzie przemysłu
i gospodarki przestawiamy na tryb
przetrwania. Koniec z bredniami

 

zrównoważonego (jakiegokolwiek)
rozwoju. Chcemy życia
w starannie dopracowanej
teraźniejszości: odzyskać codzienność

 

w jej najbardziej
podstawowej formie. W tym celu pozbędziemy się
wszelkich martwych zasobów, pustych przebiegów
zorientowanej na zysk ekonomii.

 

To oczywiście oznacza również koniec giełdy —
w znaczeniu spekulacji, obrotu wartością
na jej poziomie wirtualnym.
Dzięki temu schłodzimy

 

nie tylko oceany, lecz także zwrócimy pracę
naprawdę jej potrzebującym. Centra miast
i przedmieścia pozbawione zostaną
samochodów. Zrzucimy na was bomby

 

pełne nasion, wprowadzimy z powrotem
lasy na tereny zamieszkane. Ponieważ
jedynie chaotyczna logika tego rodzaju
stanowi rzeczywistą odpowiedź,

 

pozwala na jakiekolwiek przetrwanie.
Ostatecznie pozbędziemy się również
jakichkolwiek planów. Tylko w ten sposób przyszłość
pozostanie przyszłością w sobie tylko znanym stanie.