Michał Domagalski


KAPSEL


 

 

Kiedy szedłem w kondukcie za trumną, ani nazbyt z przodu, ani za bardzo z tyłu, myślałem o psie powieszonym na sznurku przez babcię. Teraz staruszka podzieliła jego los. Chociaż on nigdy nie doczekał się takiego pożegnania. Kapsel został zakopany za szpalerem zaniedbanych krzaków czarnych porzeczek. Babcia wybrała mu takie miejsce. Zaraz przy płocie. Dopiero ja postawiłem tam kamień wielkości pięści. Przyniosłem go z pobliskiej rzeczki. Jeden z tych wygładzonych przez wodę otoczaków, który nie stał się jeszcze tak mały, aby mógł robić za pocisk do procy. Nic na nim nie napisałem. Nic nie wyryłem. Symbol czytelny wyłącznie dla mnie — ja go tam położyłem i tylko ja wiedziałem, co oznacza. Przyniosłem go tego samego dnia, gdy babcia ubijała szpadlem piasek. Zrobiła to bardziej odruchowo, z przyzwyczajenia — robiła tak często, gdy przekopywała ogródek. Obserwowałem ją z daleka, zza stodoły. Na miejsce spoczynku Kapsla pobiegłem, gdy już zniknęła w domu. Chwilę nad nim stałem. Raczej bezmyślnie. Potem udałem się na długi spacer, w trakcie którego trafiłem nad rzeczkę, na brzegu której znalazłem kamień — przyszły nagrobek.

Nie pamiętam, jak nazywała się rzeczka płynąca przez pola, oddalona może kilometr od domu babci. Możliwe, że nigdy nie znałem jej oficjalnej nazwy. Na wsi wszystkie znane mi osoby mówiły rzeczka — po prostu. Nie było tutaj innej, więc nazwa najczęściej okazywała się zbędna. Słowo rzeczka mogło oznaczać tylko ten strumyk. Najczęściej. Ciekawe, czy ktokolwiek z mieszkańców wsi znał nazwę, która pewnie gdzieś jest zamknięta w oficjalnych spisach. Zapomniana jak Kapsel.

Wśród idących za trumną babci nikt pewnie oprócz mnie nie przypomniał sobie tego psa, który zniknął gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych. Wakacje w tamtym czasie dość często spędzałem u babci. Pomagałem, w czym jako dziecko mogłem pomagać. Gospodarstwem tak naprawdę zajął się wujek mieszkający w sąsiedniej wsi. Babci została opieka nad kurami, indykami, świniami i jedną krową. Tyle. Nadal nad wszystkim oczywiście próbowała sprawować pieczę. Doglądała poczynań swojego syna cały czas. Co niezmiernie irytowało wuja. Czasami nawet mówił to babci wprost. Raczej bez większego skutku.

Wujek szedł teraz w pierwszym rzędzie z dwoma siostrami — moją matką i ciotką, która po wyjeździe do technikum z internatem już na wieś nie wróciła. Przyjeżdżała wyłącznie w odwiedziny.

Kiedy babcia zabiła Kapsla, mogłem mieć jakieś jedenaście, dwanaście lat. Kiedy szedłem za jej trumną, miałem za sobą już cztery dekady, rozwód i kolejną nieudaną próbę rzucenia palenia. Myśl w takim momencie o psie, który dawno rozłożył się na cząsteczki, aby finalnie stać się częścią innych rzeczy lub istot, wydaje się pewnie absurdalna. Ale ja uwielbiałem tego psa.

Tamtego lata był co prawda stary i rzadziej niż we wcześniejsze wakacje towarzyszył mi w najróżniejszych dziecięcych wyprawach, jednak nadal spędzaliśmy ze sobą sporo czasu. Głównie w okolicach domu. Zachodził ze mną za oborę i do ogrodu, ale dalej już się nie zawsze decydował. Miał coraz gorszy wzrok i węch — też nie ten. Siwiejąca sierść tylko gdzieniegdzie przypominała, że kiedyś była czarna.

Na podwórku jednak chętnie aportował — przynajmniej za pierwszym czy drugim razem. Przy kolejnych rzutach patyk zostawał tam, gdzie spadł, a Kapsel szukał cienia i kładł się w nim. Jeśli ktokolwiek chciał się jeszcze pobawić z psem, musiał poczekać.

Tych zrywów wystarczyło na kilkanaście minut. Na tyle, żeby mieć siłę dogonić gęś, zacisnąć na jej gardle stare, ale nadal w formie, szczęki. Najgorsze, że były to gęsi sąsiadki.

Sąsiadkę minąłem na schodach do domu. Przywitałem się zwyczajowym dzień dobry, ale nie odpowiedziała. Była starsza od mojej babci. Chodziła w popularnej wówczas u wiejskich kobiet chuście na głowie i lekko kulała. Nie lubiłem jej, ale swoją antypatię zachowałem dla siebie. Nie powiedziałem o niej ani babci, ani moim rodzicom. Kiedy sąsiadka przychodziła w odwiedziny, wolałem bawić się na zewnątrz, częstokroć właśnie z Kapslem. Dobrze, że właśnie wychodziła, kiedy ja zmierzałem do środka. Byłem głodny i nie miałem zamiaru czekać.

Babcię spotkałem w kuchni. Siedziała przy stole i siorbała herbatę łyżeczką. Odezwała się dopiero, kiedy przygotowałem sobie grubą pajdę chleba z białym serem i dżemem i usiadłem naprzeciwko.

— Kapsel zagryzł dwie gęsi sąsiadki. Już na starość zgłupiał. Trzeba będzie coś z nim zrobić.

Wtedy nie pomyślałem, że trzeba coś z nim zrobić może oznaczać karę śmierci. Właściwie nadal nie mieści mi się w głowie, że mogła w ten sposób potraktować psa, który przez dziesięć albo i więcej lat był z nią. Kręcił się wokół domu, chodził z nią karmić kury, indyki i świnie. Czekał w drzwiach obory, aż wydoi krowę. W ciągu dnia, kiedy babcia zajmowała się gotowaniem, praniem, szła do ogródka zadbać o maliny lub marchew czy też jechała na wieś albo do sklepu, mogłem go zabrać na różne wyprawy. Ale wieczorem i rano wiernie szedł krok lub dwa za swoją panią. Stał się niewolnikiem. Pozbawionym praw stworzeniem, przedmiotem, który — kiedy zaczął szwankować — można było wyrzucić.

Jednak tak traktowało się większość zwierząt na wsi. Może nie każdej wsi, ale na tej, którą pamiętam z dzieciństwa. Świnie trzymane w ciasnych grudkach z rzadko wymienianym posłaniem — leżały na gnoju tak długo, aż smród wykręcał nos przy samym wchodzeniu do środka. Krowy na przykrótkich łańcuchach. Koty — ruchome łapki na myszy. Bicie różnymi przedmiotami, popychanie i traktowanie z góry było właściwie na porządku dziennym. I nocnym. Jeśli umierał kot, przypałętał się inny, jeśli — w nie zawsze jasnych okolicznościach — znikał pies, brano nowego. Jeśli suka urodziła szczenięta, których nikt nie chciał zabrać, pozbywano się ich, najczęściej topiąc.

Jednak powieszenie psa, wieloletniego towarzysza… Najlepszy przyjaciel człowieka przekonał się tego dnia, że to przyjaźń jednostronna. Przyjaźń przegrała z sąsiedztwem. Babcia zabiła Kapsla w imię dobrych sąsiedzkich stosunków i wyższości ludzi nad innymi gatunkami. Okazał się lepszy od świni o tyle, że go nie zjedliśmy, ale wystarczająco nieistotny, żeby go powiesić.

Kiedy kolejne warstwy piasku przykrywały drewniane wieko trumny, dotarło do mnie coś oczywistego. Żadna z osób urodzonych od dnia śmierci mojej babci już jej nie pozna. Będzie tylko mogła słuchać niekompletnych opowieści o niej. Jednak sama babcia już powoli zacznie ulegać zapomnieniu. Jej życie zrówna się z życiem Kapsla. Jej nagrobek będzie tkwił na cmentarzu dłużej niż kamień przy płocie za porzeczkami. Będą przychodzić tutaj pewnie nawet prawnuki — wiedzione niejasnym przeświadczeniem, że muszą gloryfikować przeszłość, że tak ważne jest, żeby wiedzieć skąd przychodzimy, bo może to nam wyjaśni dokąd zmierzamy. Będzie to pomagać budować poczucie sensu, tak ważne w życiu homo sapiens. Nie możemy przecież tak po prostu żyć. Będą więc przyjeżdżać i kłaść kwiaty i znicze. Przynajmniej przez jakiś czas. Przynajmniej raz na rok. A potem może rzadziej. Żeby pamiętać o przeszłości.

Ale to wszystko bzdury. Nawet nie poznają przeszłości. Rodzinna opowieść o babci będzie przypominała ogólniki wygłoszone przez księdza w kaplicy: To była wzorowa parafianka. Zawsze obecna na niedzielnej mszy, regularnie się spowiadająca — chociaż właściwie jej grzechy to grzeszki tylko. Co roku zamawiała intencję za zmarłego małżonka. Uczestniczyła w życiu parafii.

Jakby jej właściwie nie znał. Odczytał uniwersalny tekst na każdy możliwy pogrzeb. Może nie na każdy, ale wystarczyło zmienić kilka detali…

Wyobraziłem sobie, że ksiądz ma oddzielną szufladę, w której posortowane są przemówienia pogrzebowe. Kapłan staje nad nimi i myśli: Kto dzisiaj? Kobieta, wieloletnia parafianka, mąż umarł wcześniej. O, tutaj. I wyciąga odpowiednią kartkę, z której odczytuje to, co zacytowałem powyżej. Bez względu na to, czy słowa były zgodne z prawdą. Ważne, że pasowały do ogólnej konwencji.

Nikogo to tak naprawdę nie interesowało. Zresztą idące kilka kroków przede mną z moją kuzynką prawnuki niewiele więcej potrafiłyby powiedzieć o babci niż ksiądz. Wydawały się znudzone, czekające końca ceremonii, której w ogóle nie rozumiały. Chłopiec rozglądał się dookoła, a dziewczynka co chwilę ciągnęła nieznacznie mamę za rękaw — po otrzymaniu krótkiej reprymendy przez chwilę szła w spokoju.

Kim będzie prababcia dla prawnuków?

Będą patrzeć na nagrobki, zdjęcia, słuchać historyjek. I tyle. Nagrobki będą coraz rzadziej odwiedzane, zdjęcia — coraz rzadziej wyjmowane z szafy, a słowa będą miały coraz mniej wspólnego z prawdziwą osobą. I już na pewno nikt nie będzie przypominał, że babcia powiesiła Kapsla. To nie wpasowałoby się w pozytywny obraz wstępnie nakreślony dzisiaj uniwersalną notatką przez księdza. Wszyscy po śmierci stajemy się coraz bardziej ogólnikową notatką. Nawet ci tak zwani wielcy. Zostaje po nich kilkuzdaniowy zapisek w podręczniku do historii. Stają się dygresją w opowieści o czasach, w których żyli. Pozbawieni dylematów i zmartwień.

Ani babcia, ani Kapsel nie mogą liczyć na miejsce w podręczniku do historii. Mało kto z rodziny przypominał sobie w ogóle dzisiaj tego czarnego kundla. Niewielu wiedziało, że śmierć zadała mu kobieta, której ufał. I że zrobiła to tylko dlatego, że zagryzł wchodzące przez dziurę w płocie gęsi sąsiadki. I że zagryzł je, bo to ja go na nie napuściłem.

Byłem gówniarzem. Nudziłem się w trakcie kolejnego dnia wakacji spędzanych u babci na wsi. I wkręcałem sobie najróżniejsze historie, które urozmaicały mi samotne przygody. Gęsi jako wróg numer jeden były jednym z ciekawszych pomysłów, na jakie wpadłem. Zrobiona z kija strzelba sprawdzała się, dopóki miałem ochotę udawać, że gęsi padają. Ale fakt, że szły dalej, stawał się irytujący. Napuściłem więc na nie Kapsla.

Na początku po prostu gonił je i w sumie dość przyjaźnie szczekał. Machał ogonem. Ja biegałem, poganiając gęsi kijem, który dotychczas robił za strzelbę. Dzisiaj, po latach, nie pamiętam dokładnie, ile trwała ta zabawa. Pamiętam za to, że gdy uderzyłem kijem gęś w głowę, Kapsel rzucił się do jej gardła. Gdy byłem dzieckiem, myślałem, że to ja przekroczyłem granicę jako pierwszy. Że to przeze mnie Kapsel zagryzł trzy gęsi. Kiedyś te gęsi wydawały mi się mniej istotne niż Kapsel. Nie miały nawet imion.

Teraz to wszystko wydaje się bez znaczenia. Kondukt dochodzi na cmentarz, ziemia przykrywa trumnę, leją się łzy. Jeszcze tylko stypa, na której wspomnienia o zmarłej przyjmą formę jednodniówki — opowieści o babci przegryzane będą schabowymi, dewolajami i zrazami. Do tego kapusta smażona ze skwarkami.

— Mógłbyś chociaż dla babci przestać się na jeden dzień wygłupiać — rzuca matka w moją stronę, namawiając mnie do zjedzenia mięsa. Uśmiecham się bezradnie. Dobrze, że w polskiej kuchni są jeszcze ziemniaki i surówki, więc nie siedzę nad pustym talerzem. Kilka osób uwagę matki wspiera, kręcąc głowami nad moim wegetarianizmem. Ale zaraz wszyscy wracają do wspominek.

Przez chwilę myślę, czy byliby w stanie zjeść psa. Czy gdyby Kapsel doczekał naszych dni, mógłby stać się daniem głównym na stypie babci.

Wychodzę na chwilę do toalety. Wymiotuję krótko, bo niewiele zjadłem. Kiedy wracam, kwaśny posmak w ustach zabijam sokiem pomarańczowym, dołączam do chwalenia dzieci, że dostały się do szkół lub na studia, starszych za nową pracę, dom czy samochód. Albo żywi szybko przechodzą do swoich spraw, albo wspomnienia o babci się już wyczerpały.

I odchodzimy do samochodów. Każdy odjeżdża w swoją stronę. Do załatwienia dzieciom zmarłej zostaną jeszcze sprawy spadkowe, a potem wrócimy wszyscy do starego rodzinnego procesu oddalania się od siebie cząsteczek, jakby nic nas do siebie nie przyciągało.

Z historią Kapsla, gęsi i wieszania na sznurze zostaję sam.