Jan Tulik


WANNA PEŁNA SZKŁA


 

 

Irek był ostatni. Pochował całą swoją zmianę, jedenastu chłopów jak dęby. On robił wszystko, by się uchronić. I wciąż sprzyjało mu szczęście. Nawet zaczęto mówić na hucie, że tamte śmierci to seryjny przypadek, rozedma płuc to ich choroba zawodowa. Jakby nie, to Irka powinno zmieść pierwszego. Najwięcej był winien, jeśli chce się szukać winnych. Tak dało się słyszeć po latach.

Upały tego lata wymiatały jego i jego kolegów na rynek na piwo. Zimne. Irek i tego dnia wypił dwa żywczyki, jak zwykle ze swej szklanki. Kolesie już przywykli – że Irek idzie pod mosiężny kran i podaje lśniącą litrową szklanicę. Kelnerka ją napełnia z uśmiechem, czeka aż opadnie piana, dolewa słonecznej goryczki. Irek nawet w domu ma swoje szklanki, mimo że wytłukł wszystkie z tamtych lat; zakupił nowe, z innej huty. Gdy szedł w gościnę do rodziny wszelkie napoje pił z ceramicznych kubków, a jeśli już ze szklanych, sprawdzał producenta, dajmy na to kieliszków. Byle nie ze swojej huty. Zresztą znał doskonale wzory, nie było mowy, by nie wskazał, kto którą szklankę czy kufel produkował. Gorzej było ze szklankami z automatu. Mogła być z jego zmiany, ale i z Chin – Kitajcy przecież kupili te same kombajny.

Dla Irka liczyła się data produkcji. Jeśli wyszła po osiemnastym kwietnia dziewięćdziesiątego dziewiątego, była wysoce podejrzana. Wprawdzie wielu mówiło mu, że tamte szklanki już dawno się zrecyklingowały, ale on wiedział swoje: znał ludzi tak oszczędnych, że zwykłą szklaneczkę wartości pół bułki myli ręcznie, trzymali ją w kredensie na szmatce, by nie drgały. I takie szkło przetrwało. Właśnie z takiego kieliszka Czesio napił się żołądkówki i już nie złapał powietrza, połowa pięćdziesiątki pociekła po jego brodzie. Padł na miejscu. Przy stole. Przy gościach. Przez chwilę się miotał, chwytał powietrze, ręce jego wirowały pond stołem, po chwili prawie pod sufitem, aż spadł pod kwietnik. Wszyscy chichrali, wiedzieli, że Cesiek umie rozbawić towarzystwo, że nie raz udało mu się zagrać wariata tak sugestywnie, że mu postronni uwierzyli. Wtedy też. Wypili kolejną szybką pięćdziesiątkę – już za jego zdrowie, za zdrowie świetnego kompana i komedianta, a Cesiek już siniał.

I wtedy właśnie Irkowi stanęły na głowie włosy, żeby tylko na głowie! Wybił wszelkie szkło w domu, nawet stare, zakamuflowane w piwnicy zapasy sprzed ćwierćwiecza, kiedy to dało się jeszcze przemycić przez bramę jakiś komplecik platyny; dobre lata, ludzie trzymali szkło nawet w piekarnikach, tam żaden kapuś nie zaglądał. Wytłukł wszystko i powiedział żonie: pamiętaj, jak mi podasz coś w szkle, znaczy – chcesz mojej śmierci. I Hela potraktowała to całkiem serio. Słyszała już w barze wrzeszczącego Jakima: pijemy ze szkła z Alka! jego zdrowie u świętego Piotra! Przecież cała zmiana Irka już pod brzózkami; jedenastu apostołów od szkła już obróciło się w proch.

Pomyślał, że weźmie na osiedlu ze dwa piwa, ale najpewniejsze w puszce; szkło robi wprawdzie Jarosław, ale zawsze to szkło ze sklepu, czyli jakby niewiadomego pochodzenia. Weźmie wędkę i skoczy nad Wisłok. Wiadomo, że na upałach ryba nie bierze, ale może założy na haczyk coś drobnego i połapie na przepływankę. Zresztą to i tak pretekst, Hela na tym się nie zna, ważne, że w cieniu, gdzieś pod Krościenkiem, wypije chłodne żywce.

Mijał pomnik Łukasiewicza, który jakiś durak kazał obłożyć wkoło kamieniami. Trawa i krzewy przychylne na upałach zniknęły na zawsze. Po chwili z sentymentu skręcił w Dąbrowszczaków, żeby zerknąć na park. Teraz już, niestety, osiatkowany, teraz już nie swój, głupia władza sprzedała zabytkowy park i zabytkową hutę i zabytkowy pałacyk jakiejś firmie ze Śląska, która nie wiadomo do kogo należy: do Niemca? Włocha? Może jakieś kacyka z szóstego świata – wściekał się jak i połowa miasta, która tu spędziła wagony wieczorów. Słowa jego matki w takiej chwili nabrzmiewały w mózgu Irka do huku huraganu: pamiętaj, że naród jest wtedy, kiedy ma swój grunt i to, co na nim stoi. Jak się zaprzesz mowy ojców albo pozbędziesz się swojej ziemi i wiary – jesteś, synu, zdrajcą.

Patrzył na park, na resztki zabytkowych drzew. Za każdym razem stawał przed nim obraz Heli w błękitnej bluzce i granatowej spódniczce, która wieczorem zlewała się z czernią nieba. Trudno zapomnieć, skoro Hela w taki właśnie wieczór pozwoliła mu się pierwszy raz pomacać. Tak mówił jeszcze tego wieczoru do kolegów z zespołu, ale już drugiego dnia odwołał, już wtedy czuł to, co potem oboje z Helą nazwali zakochaniem.

Chłopcy z zespołu przestali tłuc bigbitowe kawałki ściągnięte na słuch z Radia Luksemburg i zajęczała gitara. Komusiński pociągnął Dom wschodzącego słońca. Przerwał na moment i Mysza wyszeptał w chrapliwy mikrofon: a ten utwór dedykujemy naszym przyjaciołom – Heli i Irkowi. I wtedy Hela pokraśniała mimo kraśności szkiełek w Szklanej Grocie, w piwnicy klubu, w którym grały przecież nie lada tuzy.

Serce Irka pikało szybciej, szukał oczyma miłorzębu – a wtedy jeszcze nie wiedział, że on tak się nazywa, bo mówiło się na platany czy tulipanowce: drzewa z ciepłych krajów. Szukał miłorzębu, pod którym ściskał Helę pierwszy raz, a przecież wiedział, że już to miejsce wyczyścili, że już tam parking, na którym leżą rozbite butelki, bo chłopcy nocami przeskakują siatkę i piją bezpiecznie w „getcie” – jak żartują.

Na te wspomnienia zachciało mu się znów łyknąć chłodnego piwa, ale się powstrzymał. Głos Heli, by nigdy nie brał w łapy cudzego szkiełka, wibrował za uszami w takich momentach jak natrętny bąk. I natychmiast pojawiał się Alek skaczący do wanny z roztopionym szkłem. Koszmar. Tyle lat. I nie było dnia, by ten obraz nie pojawił się przed jego zamkniętymi w takim momencie powiekami. Wnętrze powiek to było tło piekielnego obrazu. Teraz również.

Kto mógł przewidzieć, że Alek to zrobi? Owszem, dokuczali mu. Cała zmiana. Jedni dla żartu, dla odbicia się od nudy w pięćdziesięciostopniowym żarze, inni dla swej pychy, bo byli lepsi. Umieli sobie radzić. Alek marniał od chwili, gdy zdradziła go narzeczona. Jaka tam narzeczona? Puszczała się każdym, a on myślał o miłości. Potem zginęli jego rodzice; najechała ciężarówka na motor i zgniotła ich oboje. Sam został na gospodarstwie. Zapuścił pole, dom, bo nie dawał sobie rady. W dodatku z nikim nie wypił, więc i kolegów ubywało, gdy przestał stawiać. Tłumaczył się, że zbiera pieniądze na pomnik rodzicom, a potem naskłada tyle, by pojechać za granicę. Więc się śmiali. Ktoś przyniósł mu jakieś papiery i mówił, że to paszport do Ameryki. Inny umawiał go z dziewczyną, która jeszcze nikomu nie dała. Kiedy odkryli w jego szafce kanapki z mielonym kotletem, które miał każdego dnia i okazało się, że to nie kotlety a placki ziemniaczane, do końca zmiany chichrali, a Alek trafił jeszcze tego wieczora do szpitala. Tak się składało. Alek nie wytrzymał. Kiedy stał na przęśle suwnicy wysoko pod dachem nad płynnym, złotym jak pomarańcza szkłem, Irek krzyknął do niego: ksiądz ma jajka święcone, kominiarz wędzone, a ty pieczone? I potoczyła się beczka z kamieniami – to była blaszana beczka pełna gruchocącego śmiechu. Gdy Alek stał kilkanaście metrów nad taflą szkła jak nad słojem miodu, wrzasnął: zamknijcie się, bo skoczę do wanny. I wtedy zaśmiała się więcej niż połowa zmiany. A kiedy Irek krzyknął, by on usłyszał to wyraźnie na wysokości: ciebie strach obleciał, zanim to powiedziałeś; a skocz! – nastała cisza.

Do głosu doszły wszystkie wentylatory i wtedy pierwszy raz było słychać ich straszny huk. Alek wyczekał moment i wrzasnął: skoczę. Niech się wam w gardłach powietrze zapali! I skoczył. Leciał strasznie długo – potem szeptali. Kiedy jego ciało zanurzyło się w płynnym szkle do połowy, zaczęło się jakby zatapiać, wolniej, coraz wolniej. Wtapiało się przecież w płynne szkło. Gdy już nad powierzchnią nie było nawet kosteczki, gdy już wyparowały głowa, płuca, brzuch, po chwili wyparowały nawet buty z drewnianą podeszwą, miodowa lawa zamknęła się na amen.

Kierownik zmiany i dyrektor stanęli nad wanną, szkło było czyste jak świeży olej. Zdecydowali, że nie ma sensu przerywać produkcji; wanna do wymiany, a z Alka nie pozostało dosłownie nic, nawet chemiczne szczątki nie są do zidentyfikowania, więcej poszło w parę. Więcej go macie teraz w płucach niż go w tej mazi – mruknął do zdumionych hutników wkurzony dyrektor, gdy ujrzał ich pytające oczy.

Wkrótce niemal po kolei zmarło czterech kolegów ze zmiany Alka. Ktoś przypomniał, gdy na festynie w Równem konał Janek z Głowienki. Ktoś zauważył, że też, jak tamci, umiera po popiciu kieliszka wodą ze szklanki. Zeszli się miejscowi, którzy znali historię z Alkiem i wnet przyznali, że nimi telepnęło, gdy sprawdzili pochodzenie tej szklanki: z magazynu remizy, w której od zawsze odbywały się zabawy, festyny, wesela. Więc zostało nas jeszcze siedmiu – z sardonicznym śmiechem oświadczył spity już Zygmunt. – Zabobony! Głupota! – wrzeszczał, jakby się jednak przed tymi zabobonami podświadomie bronił, jakby je chciał odegnać, skreślić, zagadać. I wszystko byłoby przyschło jak na psie, gdyby nie paskudny los: Zygmunt leczył w poniedziałek straszliwego kaca i kiedy łyknął spienionego piwa, zaniemówił, oczy wyłaziły mu z czaszki coraz bardziej i bardziej, sklepowa krzyknęła i wybiegła zza lady po ratunek, więc już nikt nie widział, jak te oczy się zacisnęły; jakby powieki były zeszyte ze sobą.

Od tego czasu Irek pilnował się nieustannie. Już nie miał wątpliwości: przekleństwo Alka się spełnia. Straszne przekleństwo. Ten pobity przez los, i maltretowany Alek – przecież bardziej dla hecy, dla zabicia smutnego czasu – miał w sobie aż taką moc? Miał rację przyjezdny misjonarz mówiąc niby mimochodem, niby przypadkiem, a przecież na misyjnym kazaniu dla hutników, że krzywda ma wielką moc; że krzywda jest tak wielka, jak ją znosi skrzywdzony, nie ten, który ją zadaje.

Dlatego już nikt ze znajomych nie dziwił się Irkowi, że nosi własną szklankę – bo jak pić piwo z beczki na rynku – w kubku? Że nigdy w gościach nie korzysta ze szkła, a i tak sprawdza je przy stole i orzeka, jakiej ono produkcji, i czy chińszczyzna, czy nasze, chyba że dziadostwo z automatu, wtedy nie poznasz.

Wyciągnął zza pasa niebieską koszulę, pod pachami także była mokra od potu. Złapał za środkowy guzik na brzuchu o powachlował nią, niech pępek nabierze oddechu – pomyślał, ale przecież wredny szpikulec nadział tę myśl wraz z inną myślą – o oddechu palącym płuca. To ten straszny szaszłyk z urywków myśli, który Irek spożywa więcej niż raz na dzień: na szpic nadziewa się myśl o powietrzu za oknem i zaraz o powietrzu palącym płuca; myśl o świeżym powietrzu przy otwartym przed snem oknie i żarzącym się powietrzu w gardle. I tak w koło. – Zwariujesz, jak tak będziesz myślał w koło Macieju – mruknęła Hela, gdy na wczasach zaczęli mówić o Bożym darze powietrza pełnego nadbałtyckiego jodu. Wtedy Irek jej się przyznał, że na słowo „powietrze” widzi Alka na suwnicy i słyszy jego klątwę: niech się wam w gardłach powietrze zapali.

W domu panowała cisza pełna muzyki os nad paterą z gruszkami, much i innego błonkoskrzydłego owada. Hela miała pójść na działkę, więc pewnie jeszcze z niej nie wróciła. Wyjął z lodówki puszkę piwa i gasił żar – wciąż ten żar! Ale gasił, bezpiecznie. Wyjął puszki z reklamówki i wsadził je do zamrażalnika. Żeby, gdy pójdzie z wędką, były chłodne; nad wodą zatopi je w siatce pod zamaskowanym trawą brzegiem. Łykał piwo i sprawdzał haczyki, myślał o przynętach i przebierał w swym arsenale, bo może na taką pogodę dobry będzie woblerek, a może sztuczna mucha? Zobaczy nad wodą.

Rzeka na tych skwarach skąpa w wodę, zresztą i w radiu rzecznik Marszałek mówił o zagrożeniu lasów ze względu na przesuszoną ściółkę. Stąd mimo ciepłych nocy i trującego grzyba nie znajdziesz. Rozłożył wędkę, zarzucił na próbę. Na białego robaka, ze spławikiem, niech się bawią – uśmiechnął się do siebie i umocował na mocnym korzeniu siatkę z puszkami piwa. Rozłożył się na trawie pod olchą i drzemał. Niekiedy zerkał na spławik – nic. Ani drgnie. Wybrał żyłkę i zauważył, że nagi haczyk błyska w słońcu. Więc go jakieś maleństwa obrały. A może i nie maleństwa? Zarzucił jeszcze raz i usiadł, obserwował spławik. Słońce już wolniutko prześlizgiwało się pomiędzy pniami wierzb i olch na przemian, czyli już niskie; już głębokie popołudnie. Pewnie zdrzemnął się większą chwilkę, nie zauważył, jak słońce swoim zwyczajem spadało od południa po kropli nad horyzont.

Jakiś szmer z brzegu doszedł jego ucha. Obejrzał się, odwzajemnił uśmiech starego Markowskiego, który mieszkał o kilka kroków od brzegu. Stary jak i on dom był dla wędkarzy punktem odniesienia. Mówili, że złapali brzankę albo przed, albo za starym Markowskim. Stary usiadł powyżej i milczał. Tak jak wiele razy wcześniej. Irek po chwili zagadał, że ma w siatce piwo, ale boi się schylać nad brzegiem, bo dopadły go jakieś boleści w piersiach; z lewej strony. Markowski dźwignął się z trudem i podreptał nad brzeg, we wskazane miejsce; ochoczo, bo przecież dostanie mu się dobry łyk.

Irek odżałował i dał staremu całą puszkę; narzekał, że strasznie go boli, aż po plecy, więc wypije tylko jedno, wystarczy mu jedno – może przejdzie. Wnet obaj wygulgali z puszek wszystko, nawet pianę. Irek pokręcił kołowrotkiem, coś się szarpało. Ale nie za bardzo. Wyciągnął małego okonia. Jak to okoń, połknął haczyk aż po trzewia. Wiec Irek rozpruł go nożykiem, wyjął haczyk i rzucił rybę staremu: weź kotu. Markowski wyraził oczyma zadowolenie w imieniu kota i zaraz się skrzywił: ty coś niewyraźny, Irek, chodź na brzeg.

Stary usadowił go na ławeczce przed chatą i postanowił zadzwonić po pogotowie. Jakby ucieszyła go ta okazja, bo jak córka założyła mu telefon z dwa lata temu, to tylko odbierał od niej dzwonki, jak mawiał, a samemu nie miał okazji dzwonić. Irek nie protestował. Przestraszony mówił staremu, że już kilka razy go tak łupnęło, pewnie serce. Jak i jego ojciec – miał słabe, kiedyś, dawno, w czasie poboru do wojska, lekarz mu powiedział: masz powiększone serce, pewnie ominą cię poligony. Ominęły. A serce pukało jak zawsze normalnie. Jak go skierowali do huty na służbę zastępczą, tak został w niej na stałe; póki go nie zwolnili; póki huty nie zlikwidowali.

Stary widział, że Irek ciężko oddycha, więc go uspokajał: nie denerwuj się, zaraz przyjadą, nie denerwuj się, bo to jeszcze gorzej, poczekaj. Skoczył do izby i wrócił z wodą. Napij się, przejdzie. Irek łyknął raz, ale drugi łyk uwiązł mu w gardle. Wytrącił staremu szklankę z ręki – odruchowo, może jeszcze świadomie? Dusił się, jakby połykał ogień. Gdy sygnał karetki ustał, było już cicho; stary ułożył Irka na trawie pod krzakiem berberysu. Lekki wiatr nakłaniał czerwone pędy krzewu tak, że Irek leżał jak pod zielonym żaglem w buraczkowe pręgi. Stary pokazał sanitariuszowi szklankę. Popatrzyli po sobie jakby wcale nie zdziwieni.