ROMAN I JA
Lis le Roman
[Roman Lis]
„Instytut Hegemonii Człowieka”
Podkarpacki Instytut Książki i Maketingu
Rzeszów 2021
stron 316+CCLXIII
[Recenzja napisana we wrześniu 2021 roku]
Ze mną jest tak, że jak czegoś nie obejmuję umysłem, a dzieje się to wcale nierzadko, czekam aż odezwie się ktoś mądrzejszy i powie o co chodzi, żebym później mógł to powtarzać jako refleksję własną. Zbyt często w życiu wyszedłem bowiem na durnia, abym miał odwagę mniemać lub nie mniemać o rzeczach, o których nie mam pojęcia. Gdyby zatem ktoś wyrzekł takie oto słowa: Roman Lis! ach, to znany jajcarz jest… Jajcarz i konfabulant! Czegóż to on dla śmiechu nie wymyśli… wszak naiwnych i prostodusznych wokół nie brakuje – wtedy mógłbym przywołać wyraz wyższej przenikliwości na twarz i pobłażliwie się uśmiechnąć, bo nie dałem wystrychnąć się na dudka, bo przecież w głębi duszy właśnie tak podejrzewałem, bo nie ze mną takie numery itp.
Ale skoro nikt mi nic o Romanie Lisie podobnego nie powiedział, nie ma rady – kierowany wyższą potrzebą zbłaźnienia się, napiszę co myślę, czyli zdam relację z mojej lektury „Instytutu Hegemonii Człowieka”, po której mam w głowie groch z marchewką, stąd za pisanie tym bardziej brać się nie powinienem, ponieważ żeby o czymś pisać, dobrze sobie wcześniej to ułożyć, spróbować uporządkować jakoś. Z drugiej znów strony rzeczy poukładane w idealne sztapelki mnie nudzą, zaś bajzel cieszy, więc jeśli idzie o radość pisania (bieg napisanego lisa przez napisany las) – jest prawie upajająco.
I to pierwsza, może jedyna rzecz, jaka po zamknięciu książki nie pozostawia wątpliwości: zabawa przy czytaniu jest pierwszorzędna. Nie czyta się, ale połyka, często wraca, by połknąć jeszcze raz, nuda przystępu tu nie ma. Całej reszty już tak pewny nie jestem. Jeżeli istnienie na Facebooku jest rękojmią istnienia potwierdzonego empirycznie (a przecież nie jest), Roman Lis jako mój fejsbukowy znajomy istnieje i mieszka w Paryżu, odpisuje na Messengerze, nawet udziela informacji, gdzie jego książkę można zamówić (a zamówiona książka zjawia się!), słowem, istnieje spore prawdopodobieństwo, że Roman Lis istnieje, chociaż pseudonimując swe sobowtóry, mnożąc dziwnie łączące je znaczenia, tyleż swoje istnienie potwierdza, co je w wielości narracyjnych wcieleń rozpuszcza.
Jeżeli zaś strefa spekulacji zaczyna się od podmiotu, to na przedmiocie zwykle się nie kończy. Czytając przecież o czekającej nas w przyszłości inwazji zmutowanych koni nie sposób nie pomyśleć o koniu będącym protoplastą naszego byłego ministra edukacji, konia do potęgi drugiej, którego zmutowana końskość jest jeno zmutowaną pochodną końskości tamtego, rżącego uciekiniera z krainy rozumu, do której teraz, biedna nasza szkapa, wcale dowcipnie powraca. Skoro zatem Romana Lisa kosmiczna imaginacja w koniach nie pobłądziła, jakże ja miałbym odmówić mu przenikliwości w temacie ślimaków bądź roślin. Bądź planu kontroli naszych wędrujących w czasie i przestrzeni wcieleń. Dlatego odpuszczę (chwilowo!) substancję, czyli temat, który reinkarnuje się w poprzek i wzdłuż lektury, i którym w równym stopniu można się zauroczyć bądź zdumieć, ale który pozostaje w głowie nieusuwalnie rezonującym, żeby opisać rzecz dla mnie kardynalną: Romana Lisa rozprawę z kształtami polskiej powieści. Bo tu znajduję jądro mądrości tego pisania i swoją dla siebie pożywkę. I stąd łatwiej dla mnie do chwilowo odpuszczonej substancji będzie wrócić.
Moim punctum jest zamieszczony na 265 stronie rysunek Leopolda Buczkowskiego. Kiedy rysunek Leopolda Buczkowskiego widzę, to osobliwie nasuwa mi się przed oczy Przecinek Jerzego Pluty, jego przecież plastyczną asygnatą były podobne rysunki, a stylem – wszystko ogarniająca sylwa. Jerzy Pluta własnoręcznie wydawał literacki periodyk, którego zawartość stanowiły Jerzego Pluty teksty, układające się w kanon gazetowych gatunków: wywiady, sprawozdania, noty informacyjne, felietony, przepisy kulinarne, wstępniaki naczelnego itp. Wszelako czego by Jerzy Pluta nie napisał, od razu wiadomym było po kilku zdaniach, że nikt inny tego napisać nie mógł. Tajemnicą warsztatu pisarskiego Romana Lisa jest równie mocna obecność jego autorskiej sygnatury. Lecz wygrywana na karkołomnej liczbie językowych rejestrów!
Wspomniany Buczkowski… „Orbita pierwsza”, ze „Szkieletu większej całości”, jeden z moich ulubionych fragmentów książki, od którego specyficznego uroku trudno jest się uwolnić, przynosi dla miłośników twórcy „Kąpieli w Lucca” zdania tak buczące Panem Leopoldem, że o mylnym wrażeniu nie może być mowy. Nie mówię teraz o naśladownictwie, nawet tak mistrzowskim, jak nie przymierzając Marcel Proust w Sprawie Lemoine’a, chociaż o tym mówię również, niejako przy okazji. Bo to po prostu Leopold Buczkowski pisze i kropka! Że ręką Romana Lisa – to z substancji powieści wynika jasno.
Żeby on jeden… Oto rozdział „Z listów Edwarda Duchonia do Józefa Hreczanika (z okresu zimy 70/71)” – a w nim czysty Ryszard Schubert, który odprawia swoje „Trenta Tre” tak, że zaczynam oryginału na półce szukać, by sprawdzić czy nie padłem ofiarą podstępnego kopiuj/wklej. Jeżeli ktoś pamięta zachwyty Henryka Berezy nad „Listami emigrantów z Brazylii i Stanów Zjednoczonych 1890-1891”, będącymi dlań niedościgłym wzorcem chłopskiego „pierwszego języka” (a jeśli nie pamięta, w Małym Formacie berezowskim znajdzie), polecam „List Stefana Szubana do Fryzyny Kruk”. Gdyż rozpędzony grą pisarskich odbić, zmieniony w Sherlocka Nowej Prozy, biegam z lupą wte i wewte książki Lisa, i wciąż nowe awatary zbereźników znajduję, nie tusząc już, czy w śledczym zapamiętaniu nie popadam w intertekstualne wariactwo, za które jednak nikt inny, tylko autor jest odpowiedzialny, no bo kto mnie wkręcił w końcu? Kto? Że w „Marii Kryk na cmentarzu” słyszę echa Drzeżdżonowego tonu, a kiedy wpadam w repetycję „Szkieletu większej całości” na początku „Dzieła w ciągu”, od razu się „Źródło” Andrzeja Łuczeńczyka w głowie pojawia? A ile tu Słyka się po kątach się chowa, a ile Kirscha? Ile prześlepiam, bo nie doczytałem?
Nie wiem, nikt mi jeszcze nie powiedział. Na bank za to wiem, że bezliki „ja” mieszkające w autorskim „ja” Romana Lisa spod pióra mu wyłażą i każde uwagi się dopomina, a wśród nich są takie, dla których stylistyczna akrybia autora jest ostatnią może szansą głosu. Żywego głosu. Jeżeli substancją, czyli tematem „Instytutu Hegemonii Człowieka” jest umiejętność oraz kontrola reinkarnacji, w uprawianej przez Romana Lisa literaturze widzę jej eksperyment. Przeprowadzany przy czytelniku na dziele otwartym. Mówią duchy Leopolda Buczkowskiego i Henryka Berezy. Słyszę innych przemawiających przez powieściowe medium. Mógłbym napisać, że autor wyśpiewuje tamtej niezwykłej, zapomnianej plejadzie twórców piękne epitafium, gdyby energii (orgonalnej?) tyle w tym nie buzowało, gdyby od wszelakiej płaczliwości autor nie był jak najdalszy, więc napiszę na odwrót: tamta plejada wyśpiewuje przez autora hymn życia. Witalny, dziki, łamiący czytelnicze przyzwyczajenia. Zbereźny i silny. Oczami duszy widzę również zapowiadany projekt androgyniczny, właśnie w powieściowej powłoce ziszczony (pisany z Martą Zelwan?), no bo kto śmiałkowi zabroni?
Ale zostawmy oczy mojej duszy, żeby jeszcze do zewnętrznego świata powrócić. Myślę sobie, że kiedyś, w tamtej pamiętnej Twórczości, powieść Romana Lisa byłaby co najmniej książką miesiąca, doczekała się polemik i omówień, wywołała dyskusje. Ale radiomaryjkowe gronko, które Twórczość obsiadło i ją zżera, nawet w stronę „Instytutu” nie spojrzy, bo zbyt wiele w nim kacerstwa, heretyckiej wywrotowości i wolnomyślicielskiej dumy. I dobrze jest. Mam kumpla, który nie pożyczał i nie przegrywał muzyki, ponieważ uważał, że traci w ten sposób zbyt wiele przyjemności z posiadania czegoś elitarnego, tylko na własny, egoistycznie słodki użytek przeznaczonego. Niech więc tak będzie, sekciarsko, ale klawo, bo sekretnie. Mnie się podoba. Muszę jeszcze dodać, że podczas lektury, szczególnie fragmentów miksujących fakt ze zmyśleniem na materię nowego rodzaju, gdzie nijak już rozpoznać składników wyjściowych nie potrafiłem, przypominał mi się Michał Choromański, dokładniej: jego tajemniczy brazylijski incydent, po którym pisarz nie potrafił odzyskać psychicznego balansu. Roman Lis jawi się jako Choromański à rebours, znajdujący na biograficznych pograniczach pożywkę dla twórczości i egzystencji, nie trujący, a wzmacniający się profuzją niesamowitości. Skoro wiem, że nie myślę, ale poruszam tym, co w siebie wchłonąłem, dostanę za te wypociny od autora srogo po dupie, zwłaszcza, że jest niepatyczkującym się. Snadź pisało mi się prawie tak przyjemnie, jak czytało, wypada podziękować, więc niniejszą recenzją Romanowi Lisowi dziękuję. Książka jest świetna! Dawno tylu miodnych impulsów nie przyjąłem od polskiej powieści. A przecież ledwo rzecz pomacałem, ale z radością taką, że czuję się lekki i wyzwolony, chociaż już dalej pisać mi się nie chce. Wolę spróbować w tym stanie jeszcze nawydziwiać, pokonfabulować, wertowaniem kartek zabawić się.
Arkadiusz Kopański
CZYTAJ TEŻ