Roman Lis
Z Romanem Lisem nigdy nie łączyła mnie przyjaźń ani bliska zażyłość. W 1987 roku rozpoczęłam pracę w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Przemyślu (obecnie Przemyska Biblioteka Publiczna im. Ignacego Krasickiego) w Dziale Instrukcyjno-Metodycznym, w którym wtedy pracowała już od dziesięciu lat Ewa Lis. To ona wprowadzała mnie w praktyczne aspekty zawodu bibliotekarza. Wiedziałam już wtedy, że była od jakiegoś czasu rozwiedziona, a jej byłym mężem był przemyski poeta – Roman Lis. Wydawało mi się wówczas (i chyba tak było rzeczywiście), że kojarzę go „z miasta”. Był to charakterystyczny, niewysoki, szczupły, przystojny brunet, z twarzą trochę zamyśloną, zwracał uwagę. Ich wzajemne relacje poznałam jakiś czas później; wydaje mi się, że to był już 1988 rok, tuż przed wyjazdem Romana do Francji. Odwiedził Ewę w bibliotece. Co prawda wyszli oboje na korytarz, ale drzwi zostały otwarte i słyszałam ich rozmowę. Była to niby nic nie znacząca wymiana zdań o jakichś bieżących sprawach, podczas której Roman narzekał trochę, że ma zniszczone buty, a Ewa zaczęła się tłumaczyć, że nie może mu teraz pomóc w zakupie nowych. Pomyślałam, że to wzruszające, że dwoje ludzi po rozwodzie potrafi tak czule i z troską ze sobą rozmawiać. Później Roman był w bibliotece raz jeszcze, tuż przed wyjazdem, z dwojgiem francuskich znajomych. Rozmawiali chwilę na tym samym korytarzu, pożegnali się, Ewa życzyła im „bon voyage” i odeszli. Wtedy zaczęły przychodzić do Ewy pocztówki z Paryża. Ewa czasem mi je czytała, bo były zabawne i do jakiegoś stopnia stanowiły relacje z paryskiego życia Romana. Świadczyły też o sporym poczuciu humoru, autoironii i umiejętności specyficznej obserwacji tamtejszego życia. Pamiętajmy, że był rok 1988 i jeszcze wtedy nie śniło nam się, że będziemy mieć paszporty w szufladach, a wyjazd za naszą zachodnią granicę to będzie tylko kwestia wyboru, czy pojedziemy turystycznie, czy – jak się wtedy mawiało – na saksy. Był chyba rok 1990 lub 1991, kiedy Ewa zaczęła planować swój pierwszy wyjazd do Paryża. Gdy było już wiadomo, wtedy przyszła pocztówka, w której drobnym pismem miała instrukcje, jak trafić ze stacji metra przy Place de la Nation na rue Rendez-vous, przy której wówczas mieszkał, jak mi się wydaje, w mieszkaniu, które poprzednio zajmowała Manuela Gretkowska. Na Place de la Nation zalecał wybranie jednej z kolumn tam umieszczonych (niestety nie pamiętam, czy była to kolumna z postacią Filipa Augusta czy Ludwika Świętego) i kierowanie się w konkretną stronę. Brzmiało to jakoś tak: będą dwie kolumny z chłopami na górze, wybierz tę po lewej (lub prawej) i kieruj się na…. To oczywiście nie cytat, tylko wspomnienie przywołane z pamięci. Rok później pojechaliśmy już we trójkę, z synem Ewy i Romana, Piotrem. Mieszkaliśmy przy rue Gergovie, w mieszkaniu na czwartym piętrze z malutką, ciasną windą i balkonem, na którym wieczorami pijałyśmy wino. Roman wtedy dużo pracował, powinien wstawać wcześnie, ale te poranki, to prawie zawsze były negocjacje, poszukiwania jakichś rzeczy do zabrania (E: czego ty szukasz? R: pada deszcz, muszę wziąć parasol. Po chwili E: przecież masz już parasol. R: tak, ale teraz potrzebuję torebki na parasol!). Opowiadane sobie po latach te historie zawsze nas bawiły. Kilka lat później, przy okazji kolejnego pobytu odbyła się taka zapamiętana i wspominana rozmowa: E: wstawaj, jest 7 rano. Gotuje się już woda, zaraz będzie kawa. Wstawaj, prąd się zużywa bez potrzeby. R: prąd produkują elektrownie atomowe (pauza) Francji (w domyśle: nie martwcie się, prąd tu jest tani).
Ewa Lis
Ponieważ Roman sporo pracował, nie zawsze nam towarzyszył w zwiedzaniu Paryża, ale był zawsze pomocny, uczył nas, jak wybrać dobre wino w sklepach (naprawdę się znał!), gdzie są małe targowiska jarzynowo-owocowe, jak kupić bilet do metra. Czasem wybierał się z nami do muzeów, jak na wielką wystawę grafik Albrechta Dürera do (chyba) Petit Palais. Dürerem się zresztą zachwycał, miał swoje ulubione dzieła i mądrze, z dużą wiedzą o nich opowiadał. Były też opowieści z gatunku dziwnych. Jak ta o jakimś znajomym, który uczył go lewitować. Do dziś nie jestem pewna, czy mówił to serio, czy trochę prześmiewczo. Generalnie był erudytą. Rozmów o literaturze jego i Ewy zawsze słuchałam z zapartym tchem. Miałam wtedy niewiele ponad 25 lat, a oni byli o blisko pokolenie starsi, więc te rozmowy to była niezła lekcja. Z całą pewnością intelektualnie byli partnerami, ale też łączył ich oboje wzajemny szacunek i – jestem o tym przekonana – wzajemna miłość, mimo że nie byli od dawna razem. Po śmierci Ewy w 2014 roku, miałam z Romanem sporadyczny kontakt telefoniczny, aż do 2023 roku, kiedy Piotr Skalski, skierowany do mnie przez Romana, poprosił o pomoc w dotarciu do jego tekstów z czasopism regionalnych. Rok później Roman zmarł. Mam jego pierwszy tomik z dedykacją („Opis walki za wstęp”) i późniejsze, przysyłane już z Paryża – „Instytut Hegemonii Człowieka” wciąż nie przeczytany (wstyd mi) oraz opowiadanie w wydruku pt. „Żołnierz strzegący mrowiska koło Ustrzyk Górnych”, przysłane, żeby dopytać, czy może je dedykować Piotrowi i Kasi, jako prezent ślubny. Tak się później stało. Ostatnia rozmowa przy pomocy Messengera odbyła się jakoś kilka tygodni przed śmiercią Romana. Narzekał trochę na zdrowie, ale generalnie odniosłam wrażenie, że jest w dobrym nastroju, choć później okazało się, że miał problemy, o których głośno nie mówił.
O śmierci Romana Lisa dowiedziałam się od Kasi, żony Piotra Lisa, jego i Ewy syna. To był dla wszystkich szok, bo nic na to nie wskazywało. Później było coraz gorzej.
Agata Pilawa
CZYTAJ TEŻ