Biała papuga


 

Roman Lis, rys. E. Kmiecik (1970)

 

Od autora

 

„Biała papuga”, fragment powieści, nad którą (z przerwami) pracuję, jest prócz dwunastu początkowych akapitów – wiernym zapisem pogawędki (pod koniec przechodzącej w monolog), jaką wiedli dwaj młodzi mężczyźni pewnego letniego dnia, lat temu niespełna dziewięć, opodal Krzeczkowej (koło Przemyśla). Mimo iż personaliów tych osób ustalić mi się nie udało, sens ich rozmowy był dla mnie jasny od początku. Otóż bezsprzecznie dotyczyła ona Przemyskiego Królestwa Południowców, a ściślej: tegoż królestwa dostojników najwyższych.

Przemyskie Królestwo Południowców, państwo całkowicie fikcyjne, założone ,ku zabawie” przez paru młodzieńców z wyobraźnią, było w istocie „teatrem przeniesionym w rzeczywistość”. Jedynym nakazem odgórnym dla „obywateli” (aktorów) było tu bowiem: „być w każdej chwili przytomnym, że się gra, cokolwiek by się robiło”. Konsekwencja przyjęcia takiej postawy dała efekty przeróżne: od krańcowej bufonady, przez konstatację naturalnej komiczności świata zewnętrznego, do wstrząsającego odkrycia możliwości „myślenia o myśleniu”. Scenariusz owego ,żywego dzieła sztuki” pisało samo życie, dlatego też wszelkie rozmowy musiały się ograniczać do rzeczywistości.

Niniejsza pogawędka jest tego przykładem. Tak się bowiem szczęśliwie składa, iż owi „dostojnicy” są centralnymi postaciami mojej powieści (choć fakt istnienia królestwa jest w powieści marginalny), a ich biografie są mi dość dobrze znane. „Biała papuga” tę moją znajomość rzeczy potwierdza.

 

 

Kiedyśmy z Krzeczkowej nocą powracali, Małpa twierdził, że się jeden z tych blondynów spruł zupełnie. Wszystko jest możliwe. Małpa się zaklinał. Mówi: Ja tak słucham jednym uchem, co on gada, ten bez oka, a lać mi się chce, że mi pućka pęka! Co bym się tak długo żegnał? Nie chcesz żyć, człowieku, no to nie żyj: Nie rozumiem tego!

Oni nam kazali, że jak dadzą znak, mamy paść na pysk. Ale (jak go dali) myślę: Padnę, to się pojszczę! I stoję. Stoi też Piguła. No to jakiś krzyczy: Padnij, ciemnoto! Piguła padł. Ja szurnął w krzaki.

A ten tam się pruje. Reszta siedzi koło niego. Z początku się zdawało, że on kozę wydłubuje; ale patrzę – nitka! Ciągnie z nosa i nawija tak jak włóczkę. Głowa mu się wzięła spruła, brzuch, nogi, tylko jedna ręka się została. Oni patrzą – nic nie robią. Ręka tak w powietrzu wisi, trzyma motek, tak nim rusza. Oni nic. A ten motek tak w powietrzu hopka.

Naraz – jak nie skoczy on do góry! Ponad drzewa, krzaki – het poleciał! A ta ręka znika pomalutku; tak palcami jeszcze tylko rusza, jakby na harmonii grała. Sczezła – a ja dyla!

Kiedy Małpa nam to opowiadał, usłyszałem w sercu swoim wiele szmerów i szelestów. Coś jak gdyby głosy ludzkie, gdy się leży w upał nad potokiem, a płynąca woda mówi. Przystanąłem tedy, pełen czarnych myśli, aby słuchać.

Tam, na antypodach, pośród suchych traw, tarzało się, wzniecając złoty kurz, zwierzę ze słów. Kiedy weszło tam? We śnie! Tak zemściła się mych uszu nierozumna nadgorliwość.

I usłyszałem w sobie bełkot wielki. I krzyknąłem moje usta: Kim jesteś?

A odpowiedziało: Jestem białą papugą!

I potoczyło się ku memu gardłu, bełkoczące, nieomylne jak źle strawiony kęs, który wraca. I trysnęło z moich ust fontanną. I szemrała, bulgotała zgnilizna, a rozprężające się miazmaty raz po raz unosiły pokrywę mego języka, drażniąc nosy towarzyszy moich, którzy spoglądali ku mnie ze wstrętem.

Ktoś rzekł: Melodię do butelki to on ma! Tylko że z głową coś nie za bardzawo!

Wstrząśnięty tą inwektywą, jakże niesłuszną, pożegnałem ich przeto nieodwołalnie i bez żalu, sam zaś – objąwszy pień wierzby – jąłem śledzić losy owej osobliwości (która migrowała ze mnie z dziwnym hurkotem).

Chcąc nie chcąc – słuchałem tej pieśni.

 

Dogon Iudex zrobił był, co zrobić należało! Teraz możemy być spokojni! W ten sposób królestwo nasze oddało się w opiekę! Cum boris, gais, graniciebus et coloniis! Doprawdy, powiadam tobie, wiele straciłeś!

Cóż więc, powiedz, ustalono?

Trzy niezwykłej wagi rzeczy! Primo: że Nasza Miłość Dogon Iudex za miesiące dwa w podróż się udaje: wpierw do Francji, potem do Afryki, gdzie to raczy dotknąć Dowodów Podstawowych. Secundo: że Nasz Na Kęs Śmiertelny Przeznaczony wygra milion złotych na loterii, byśmy prawnie mogli nabyć dom, co nieruchomą ośką jest wszechświata. Tertio: że Józef Azja Huzar Wielki, zdawszy urząd, zejdzie z padołu, który postrzegamy.

O, bodajbyście zwiędły – uszy moje! Czy i termin ustalono? Mów! Factum est? Czy nam pozwoli przy tym być?

Ignoramus et ignorabimus! Tę rzecz zrobi w samotności, lecz czas bliżej nie jest określony. Plotka głosi, że wrzesień ma być tym miesiącem – jednak nic pewnego nie wiadomo. Wiedzieć o tym można, ale ani w to wierzyć, ani nie wierzyć nie należy. Błąd religii pierwszy: to, że tak uparcie ignoruje fakt, iż wiara i niewiara są tym samym.

Mówią wprawdzie, że to niebezpieczne: wierzyć i nie wierzyć – ale ten, kto to wymyślił, był li tylko klarnetem, w który dęły usta pychy! Pychą bowiem jest potakiwanie bogu, choćby był on jeno wyrojoną mrzonką; a nie sądzę, by piszczałka intelektualna żyła w stanie absolutnej wiary – czy niewiary – co by te popisywactwa usprawiedliwiało. Pyszny mydłek, co się słownie podlizywał tajemnicy, swoją małpią postać strojąc w boskie piórka!

Byłże on mnichem? Można i tak sądzić! Mnichem, który spijał mszalne wino, tym zaś, co się dziwowali, że go tak ubywa, mówił, iż anioła złapał pijącego, nie śmiał jednak legata niebios płoszyć. Ci mu raz wierzyli, raz nie, bo zalatywało piwnicami, gdy to opowiadał. Tedy tak im rzekł: O, wątpiący! O, ludzie małego serca! Periculosum est credere et non credere! Co zupełnie zbiło tych biedaków z pantałyku.

Zamilcz, proszę, bakałarzu! Gdy się tego słucha, można by pomyśleć, że cię cieszą mdłe owoce tego dnia!

Mdłe owoce? Czyś do szczętu zgłupiał? Zabij tę błazeńską gnidę wątpliwości i niesmaku – to ostatnie jajo wszy uczonej dobrych manier! Zabij ją, powiadam! Byłoby szaleństwem mazać się, kiedy rzecz się składa jak przepustka do wieczności! Bo czyż nie uczyni tego pro publico bono?

A więc wiemy wszystko?

Sancta simplicitas! Quantum scimus, gutta est, ignoramus mare! Quid inde? Nihil!

Miserere mei! Mitte iocos!

Valeant curea! Z innych naczyń (mówi Władek Włoch) pije mężczyzna!

On? Cóż porabia ten turbador chori?

Sztukę robi!

Czyli: nadal dybie na błądzących w lasach gazet! Czyli: nadal kopie jamy w błocie leśnym, które patykami suchych zdań pokrywa! Wpadłoż mu w nie chociaż co? Zawsze, gdy czytam jego wiersze, zaczynam cuchnąć padliną!

I owszem – czytelnik czuje się jak szczur, co wpadł w pułapkę! Co za labirynt! Słowo zawsze było duchem, lecz dopiero tu się czuje, że piekielnie aż złośliwym – każde bowiem upodabnia się do drzwi! Porzućcie więc nadzieję, którzy tam wchodzicie, albowiem opisy tego świata są piekłem zbudowanym z mgły!

O, święte manuskrypty! O, skóry osłów z Pergamonu! O, wyłysiałe skóry, pod którymi szemrzą błękitne żyłki pisma! Oto, zarzucam wam – zdechła arystokracjo wielokrotnej czkawki – że nic, ino szczekacie na księżyc! Biblioteko, jesteś ogrodem zoologicznym dla sztucznych małp, które uwierzyły, że żyją!

Dość, na Boga! Miłe są mi narzekania takie, wolę jednak, kiedy je wygłasza Nasz Na Kęs Śmiertelny Przeznaczony. Mówisz tyle, że nie sposób spytać się o niego. Czym się trudni?

Bąki zbija! Na co wszakże mu pozwala pełna kiesa, jako że się pozbył morgów i chudoby. Niezły grosz mu kapnął.

O, Straszliwie Utrudzeni mogą żyć tak, jak chcą!

Toteż go nie ganią! Gdzieżby! Jestem zachwycony! Od miesiąca pisze on rzecz pewną, którą czytam cały w dreszczach! Są to poematy prozą, ale nie zwyczajne poematy, lecz karety wysadzane diamentami! Taki lęk mnie też ogarnia, kiedy go oglądam piszącego nocą. Jakiż wzrok ma, gdy pracuje! To już nie są oczy, ale dwie bezdenne studnie, w których palą się dwie świeczki! (Bo – musisz wiedzieć – pisze on przy tej samej świecy z łojów ludzkich, która oświecała dłoń piszącą NA LĄDZIE I NA MORZU). Nie, tylko ten, kto widział wzrok Straszliwie Utrudzonych przy robocie, wie co mówię. Lecz najbardziej drżałem (aż drżał ze mną bzu czarnego krzew), kiedy słał – nie wiedzieć komu – swe uśmiechy! Byłem jedną wielką gęsią skórą!

Może ciebie widział?

Raczej ciebie i twe wnuki! Można by zwariować, gdyby się nie znało sytuacji w domach dla wariatów! Jakaż tam ciasnota!

 

Jednak, proszę trzymaj się tematu! Jak słyszałem, Nasz Na Kęs Śmiertelny Przeznaczony był widziany pod Olsztynem. Co go tam zaniosło?

Więc nic nie wiesz? Słuchaj zatem! Otóż postanowił on poświęcić pewnej krakowiance wiersz miłosny, ale każda forma poetycka wydawała mu się mdła i płaska. Dwa miesiące ślęczał nad kajetem (tylko schudł, niebożę), wreszcie cisnął pióro w kąt – i wyjechał.

Nieobecność jego trwała trzy miesiące. W ciągu tego czasu przysłał nam dokładnie tysiąc widokówek (tyle samo – jak wiem – otrzymała owa panna): z różnych miast i wiosek Polski. Próbowaliśmy rozwiązać tę zagadkę, lecz bez skutku. Kiedy wrócił, pyta nas: Czyście zapomnieli o mezonie K? Gdybyście kontemplowali dziwny sposób bycia tej cząsteczki, czyn mój wydałby się wam nie tak znów tajemniczy. Jeśli jednak, mówi, dziwactwa owej cząstki dają się wyjaśnić istnieniem piątego wymiaru (skąd – spoza czasu – ktoś kieruje jej ruchami), mnie wystarcza samo to, że istnieje piąty wymiar. (Kpił z nas, wygłaszając te truizmy, ale przecież miał rację, bośmy pominęli rzecz najpierwszą: to, że każdy czyn należy rozpatrywać tak pod względem czasu, jak bezczasu). Bardzo nas zawstydził. Zwłaszcza że niedawno – ba, tuż przed wyjazdem – mówił nam o polu entelechialnym. Mówi więc (nadal kpiąc): Nie pomyślcie czasem, że mam was za beanów, chciałbym bowiem was wypytać o coś. Więc powiedzcie, proszę, czy wy istniejecie w czasie, czy też może poza czasem? A my: I tu! I tam!

Dobrze, mówi. Więc odłóżmy na bok bezczas, a zajmijmy się czasem. Z jakich form się składa czas? A my: Z trzech form! Z formy czasu przeszłego, z formy czasu teraźniejszego i z formy czasu przyszłego!

A w której formie raczycie istnieć? Raczymy istnieć w trzech formach równocześnie! A którą formę postrzegają wasze zmysły? Nasze zmysły postrzegają formę czasu teraźniejszego! Pamięć nasza postrzega przeszłość, ale w sposób bardzo niedoskonały, ponieważ pamięć jest zmysłem szczątkowym! Sen nasz postrzega przyszłość, ale w sposób bardzo niedoskonały, ponieważ sen jest zmysłem szczątkowym!

A zatem ktoś, kto by spojrzał na mnie siedmioma zmysłami, widziałby kształt węża pokrętnego (ściśle tak, jak wędrówka mego życia), który leży na tych ziemiach?

Tak, widziałby łańcuch, którego jeden koniec rozdzielałby się na dwie części (jedna część by się łączyła z łańcuchem Ojca Twego, druga zaś z łańcuchem Matki Twojej), drugi koniec rozdzielałby się na wiele łańcuszeczków (łańcuszeczków kwiatków, pyłków i kamyków), część środkowa natomiast łączyłaby się z wieloma odnogami (łańcuszkami strawy i fekaliów), we wiadomym miejscu dając jeden z początków łańcuchowi Syna Twego – Pawła! Tako rzecze nam przyrodoznastwo!

I tak przez godzinę nas maglował, stawiając pytania jak najbardziej elementarne, aby nas upokorzyć dla chwały naszej. W końcu kazał nam połączyć linią (na mapie) miejscowości, z których słał te widokówki. (Każda miała datę i godzinę nadania). Wówczas okazało się, że linia owa tworzy napis:

 

KOCHAM REGINĘ TURKIEWICZ
I NIC
NA TO NIE PORADZĘ

 

Tak to ciałem własnym (celowymi skrętami łańcucha swego) wyznał miłość pannie owej. Ta – zgadując, iż w ten sposób zapisane słowa będą trwały aż do końca czasów i materii – wielce się wzruszyła. Jednak – hołdu nie przyjmując – mówi z płaczem: Kochać cię nie mogę, bo nie mogę! On zaś mówi: Nie dbam o to! Jam nie z tych, co żebrzą, ale z tych, co dają! Ciebie wszakże błagam, abyś wzięła tę drobnostkę! Przyjmij ją i nie miej zobowiązań! Co mówiąc, padł na twarz i całował ziemię wokół miejsca, gdzie wspierała swoje stopy. (A siedzieli w głębi Plantów). Ta mu mówi: Wstań! Tedy wstał i chciał był odejść.

Lecz go pyta: Czyż nie byłabym po stokroć nieszczęśliwsza niźli teraz, gdybym cię wbrew sobie pokochała? On zaś mówi: Ciebie nie okłamię! Tak by właśnie było!

A więc, pyta, co mam zrobić? A on: Przyjąć, co ci daję, zaś przyjąwszy – zapomnieć! Czy bym, pyta, potrafiła? Jakże mogę rządzić swą pamięcią? A on: Mnie to zostaw! Spuszczę na cię sen głęboki, który moją postać z ciebie zmaże! Lecz pamiętaj – jeśli przyjmiesz – dwa żądania moje spełnić musisz, chcąc zapomnieć: one bowiem tyczą się twojego bezpieczeństwa.

Ona mówi: Spełnię każde z twoich żądań! Zrozum, mówi, moją sytuację! Jeśli cię nie kocham, a nie kocham, przyjąć więc nie mogę twego hołdu: gdybym go przyjęła, życie moje byłoby udręką! Jeśli jednak go nie przyjmę, będzie to udręka stokroć gorsza! Zatem, proszę, żądaj!

Wówczas on chwyta ją za rękę i powiada: Cna Regino! Czyli kiedykolwiek dotąd cię dotknąłem? Nigdy, mówi ona, teraz to zrobiłeś! Lecz gdy to zrobiłem, mówi on, bowiem trzymam twoją dłoń, będę musiał ciebie pocałować w usta. To jest pierwsze me żądanie: twego ciała dotknąć się gdziekolwiek ręką, przy czym usta twe całować. (Co sprowadzi na cię sen głęboki, moją postać zmazujący).

Zgoda, mówi, całuj! (Lecz jej słowa brzmiały jak zmieszane z sobą wstręt i rozpacz). Ten zaś mówi: Gdybym to uczynił teraz, jakże byś poznała drugie me żądanie? Słuchaj tedy! Wnet cię ucałuję, uśniesz, a zbudziwszy się – dumając nad dziwactwem własnym, co ci każe w parkach sypiać – udasz się do domu. Odtąd przez sześć prawie lat w myśli nawet mnie nie spotkasz. Lecz z siódmego na ósmego kwietnia roku 1976 przyśnię ci się, a ów sen cię zbudzi treścią swoją. W tym to śnie wyjawię tobie drugie me żądanie.

Obudziwszy się, przypomnisz sobie mnie i tę rozmowę. Oto mówię tobie: jeśli wówczas będziesz chciała w dalszym ciągu nie pamiętać o mnie – spełnij to, co powiem ci w tym śnie. (W tym przypadku nie waż się ponownie zasnąć – co szczególnie zapamiętaj, bo ci tego we śnie nie powtórzę – raczej wstań i pospaceruj po powietrzu). Jeśli jednak uznasz, że wspomnienia o mnie są ci drogie – i zapragniesz mówić ze mną – tedy uśnij znów. Ale tutaj też ci radzę (czego także we śnie ci nie powiem), byś już nigdy potem nie pragnęła, żebym przestał cię nawiedzać (we wspomnieniu, śnie, na jawie), to pragnienie bowiem pomieszałoby twe zmysły. Teraz – żegnaj, śnico moja nadaremna! Pa. Co wyrzekłszy, wpił się w usta jej – aż mu się w ręku zgięła niby wosk. Wtedy odszedł.

 

Jeden z naszych jasnowłosych gości zwierzył mi się, że podziwiał stamtąd ów wierszyczek. Mówi: Jakież precyzyjne rozmieszczenie liter! Więc mu mówię, że na mapie, owszem, superkaligrafia; lecz czy także w czasie? Ten zaś mówi: O tym właśnie mówię! Autor się wykazał rzadką znajomością architektur czterowymiarowych; nie ma w jego rzeczy miejsc puszczonych!

Bo musicie wiedzieć, mówi mi, że na koncept ten wpadł wcześniej inny już poeta (ale nie ma tu żadnego epigoństwa, obaj bowiem – każdy z własnej głowy – formę ową wymyślili), lecz czytanie tamtej pracy mogłoby do irytacji doprowadzić, tak jest niestarannie wykonana. Często między literami jawi się znak jakiś – udający, że coś znaczy – potem zaś się okazuje, że poeta pętał się tamtędy bezcelowo. Czyżby był aż tak naiwny, iżby sądził, że pisanie sobą można przerwać, po godzinie zaś w tym samym miejscu zacząć znów? I do tego ten kształt liter – tak niedbały, że stawiałaby je lepiej kura łapą swoją!

Pytam, kto był tym poetą, ten zaś mówi: Facet z głową wprawdzie i skądinąd miły nam, a nazywał się Rimbaud. Pół Afryki i pół Europy pokrył on tak skandalicznym pismem, że porzygać by się można! (A to jeszcze mam mu za złe, że miał czelność szczekać, iż łacina jest językiem na wariackich prawach – wyobraźcie sobie). Zaś ten wierszyk, mówi, to jest cacko!

Co do pochwał, muszę ci powiedzieć, że mnie także pochwalono (za projekcik pewien), a że stało się to w chwili konsternacji, wywołanej przez jednego z neofitów, Nasza Miłość jest mi bardzo wdzięczny, bo uwaga naszych gości na mnie się skupiła. Mówi bowiem neofita ów, by napuścić w wody Sanu czarnych żab, gdyż bez tego (tak powiada) tylko czas tracimy! Nasza Miłość zbladł był, słysząc te absurdy. Widząc, że nie może głosu z siebie dobyć, pośpieszyłem mu z pomocą. Mówię (jakby tamten nic był nie powiedział): Nasza Miłość, mam projekcik jeden, obmyślony w szczególikach, a jest właśnie ta godzina, w której obiecałeś mnie wysłuchać! A on (śmiejąc się wyrozumiale): Mów więc, proszę! Czyżbyś myślał, żem zapomniał o tym?

Rzecz jest krótka, mówię, a dotyczy wywieszania zawiadomień o obywateli zgonach. Otóż chciałbym cię zapytać, Nasza Miłość, czy już tak być musi, że się wiesza nekrologi na kościołach, murach i na drzwiach budynków? To urąga dobrym obyczajom oraz zmarłym i świadczy o złym smaku naszej społeczności. Ich lektura (tychże świstków) to wątpliwej jest jakości nutrimentum spiritus. Jest to ten rozrywki poziom, co i telewizja.

Aby temu łeb ukręcić, mur ceglany bym postawił, metrów dwa wysoki, osiem długi. (Naturalnie poza miastem, chyba gdzieś na Bakończycach). Na nim właśnie bym wywieszać kazał bzdety takie. Niech się to nazywa Ściana Płaczu. Tam bym nawet puścił autobusik, jeden albo więcej, w zależności od potrzeby; autobusik nie z numerkiem, lecz z krzyżykiem.

 

Gdym to mówił, Nasza Miłość zmarszczył czoło, po czym wziął mnie na bok. (Widzisz bąka? O, tam, lata!). W cztery oczy mi powiedział, że mój pomysł, który aprobował zresztą, wzruszył go też z innej strony. Mówi: To, zaiste, jest przedziwne! Przypomniałeś mi mojego ojca, gdy mi mówił o młodości swojej. Czyli wiesz, że uciekł był on z Oświęcimia? Właśnie słowa twoje przypomniały mi jedno ze zdań jego, które zawsze zapominam (a im bardziej chcę pamiętać, tym je częściej zapominam); tak więc cieszę się, żeś temat ten poruszył.

Zdanie to – w istocie proste – dziwną melancholią mnie napawa. Ba – czymś nawet przedziwniejszym! Kiedy myślę o nim długo, często nie wiem, co oznacza. Przyznam ci się, że go teraz wcale nie pojmuję. Bowiem ojciec mój dokładnie tak powiedział: ROBIĆ DZIURĘ W MURZE TO BYŁ CEL JEDYNY MEGO ŻYCIA.

Gdy się temu przyjrzeć z bliska – ciemność absolutna. (Jeślibyś nie wierzył, sprawdź na sobie; po tygodniu dziwne skutki w mózgu uznasz). Myślę zatem, że należy zrobić spis zadań takich – temu to podobnych – listę zaś wśród obywateli naszych rozpowszechnić, aby każdy takie sobie wybrał, które będzie odpowiadać naturalnym jego wadom i zaletom. Chodzi o to (a wiesz przecież), by zupełnie wyrugować język z życia; skończyć z tą zarazą rozplenioną zbyt nadmiernie.

Oprócz tego trzeba będzie wydać nakaz używania jak największej liczby gestów. To przyśpieszy. Gesty bowiem są jak sztuka dźwięków, gdzie desygnat nie oznacza czegoś, co jest za nim, cały bowiem jest on tylko sobą. (Oczywiście – dobra sztuka dźwięków). Tak więc, proszę, zrób tę listę.

I nie pomyśl czasem, że jedyną spośród nas osobą kompetentną w tej materii jest li tylko Nasz Na Kęs Śmiertelny Przeznaczony. Byłbyś w błędzie. My działamy pośród ludu, na najniższym szczeblu mowy, gdzie poezja nie jest popularna; on zaś jest u szczytu tej drabiny. Talent, który dostał, doprowadzi sztukę poetycką do absurdu dotąd nie znanego, co otworzy oczy mnogim duszom. (Czyś usłyszał dzisiaj potwierdzenie słów mych, że w Przemyślu centrum jest wszechświata? Lecz zauważ, jak niewiele może się pomylić geniusz, nawet gdy jest niewtajemniczony. Myślę o Beksińskim, który miejsce to najświętsze sytuował ledwo parędziesiąt kilometrów dalej, bo w Sanoku).

Nasz Na Kęs Śmiertelny Przeznaczony mógłby już obecnie rzec ostatnie słowo, ale byłby nie za dość powszechny. Działa zatem konsekwentnie, od form prostszych idąc ku złożonym. Przy okazji robi trochę szumu wokół swej osoby, co przywabia tłumy – zawsze chętniej czytające to, co wydalają z siebie skandaliści, niźli równie mądre, a spokojne typy – lecz tym razem tłumy zbaranieją. Właśnie wczoraj przekonałem się, jak bardzo popularna jest osoba jego wśród gawiedzi. Niezwyczajnie budujące plotki o nim krążą.

 

[Pierwodruk: Profile nr 4/1979]

 

 

Dopisek nt. „Białej papugi”,
dziennik, 10 III 2022

 

[…] powstaje państwo nowego typu: jego granice są ruchome, ponieważ są nimi jego obywatele, jego obywatele są równocześnie jego władcami [wszystkim przysługuje tytuł cesarski i prawo bicia własnej monety], każdy z nich oddaje dowolną część swej psychiki jako daninę energetyczną na użytek stwórczy embriona nowego boga [wszyscy łączą się z sobą emocyjnie w południe przez trzy minuty] itd…

Rzecz dzieje się […] po uroczystości spotkania owego pierwszego rządu z ludem [hipisami i młodymi mieszkańcami z okolicznej wsi Krzeczkowa], którą uświetniają Długowłosi Blondyni [prawdopodobnie Kosmici, którzy podróżują w postaci kłębków nici], ale relację z tego zdarzenia otrzymujemy bardzo mglistą, w postaci dialogu, który zarejestrował się w świadomości jednego z uczestników, gdy spał on odurzony alkoholem lub czymś podobnym, osób rozmawiających na temat ledwo co minionych zdarzeń. Z ich słów daje się ustalić, że dialog [pod koniec przechodzący w monolog] dotyczy króla Edwarda I [Dogon Iudex] oraz poety i proroka Józefa Hreczanika [Nasz Na Kęs Śmiertelny Przeznaczony], jedyne nazwiska, jakie padają w tekście, to Władysław Włoch [poeta, obecnie mieszkający w Rzeszowie], Artur Rimbaud oraz Zdzisław Beksiński [warto tu dodać, że malarz ten w swoim sanockim mieszkaniu wbił w podłogę srebrny gwóźdź, twierdząc, że w tym miejscu jest środek świata].

Czytelnikom, którzy znają moją powieść „Instytut Hegemonii Człowieka” […] będzie łatwo odkryć, że np. „człowiek, który uciekł z Oświęcimia” to Leon Głuszek [ojciec Edwarda I], a „człowiek bez oka”, który zamierza popełnić samobójstwo, to Józef Huzar, czyli premier pierwszego rządu [o czym powinienem był chyba napisać już wcześniej, pardon!]…

 

Roman Lis


 

CZYTAJ TEŻ