Joanna Łańcucka
DWA OPOWIADANIA GROZY
Szarówka
Obudził ją swąd palonego mięsa. Uniosła głowę i zobaczyła, że jej prawa noga płonie. Płomienie pełgały po powierzchni jej cieniutkiej, pergaminowej skóry, która pękała i rozpadała się na małe płatki, unoszące się w drżącym od gorąca powietrzu.
Było cicho. Słyszała tylko cichy szum ognia, jego wibrację i ostre trzaski iskier wzlatujących w górę. Nie czuła ciepła ani bólu, nie bała się. Leżała na wznak z rękami wyciągniętymi wzdłuż boków i przyglądała się swojej płonącej nodze.
W rogu pokoju stał mały stolik z okrągłym blatem, a na nim wazonik o wąskiej szyjce. W wazonie stał kwiat, który przypominał kwiatek z dziecięcego rysunku, margerytkę. Z krzywej łodygi wyrastał jeden, nieforemny listek.
Spojrzała w okno, za którym szalał pożar. Wielkie pomarańczowo-czerwone języki pochłaniały ziemię, niebo i topole rosnące przy torach kolejowych.
Mleko może w każdej chwili wykipieć jeśli się go nie przypilnuje. Gdy patrzysz, jest całkiem spokojne, sprawdzasz i wydaje się letnie, może tylko trochę ciepłe, ale gdy tylko spuścisz je z oka, żeby zdjąć ścierkę z haczyka, albo zmieść okruchy ze stołu, mleko nagle błyskawicznie rośnie i zalewa kuchenkę. Wystarczy naprawdę jedna chwila. Dlatego dobrze jest wlać najpierw na dno garnka odrobinę zimnej wody, wtedy jest szansa, że uniknie się katastrofy.
Teresa wsypała budyń do kubka z zimnym mlekiem i zaczęła mieszać, dokładnie, tak, aby nie powstały grudki. Mąka ziemniaczana ocierała się o ścianki kubka z przyjemnym, ledwo wyczuwalnym skrzypieniem.
Jeśli mleko jednak wykipi mimo podjęcia wszelkich środków ostrożności, trzeba umyć całą kuchenkę bardzo dokładnie bo mleczna piana natychmiast przysycha do emalii. Potem pozostaje jeszcze słodki, mdlący zapach spalonego mleka, który nie znika nawet po długim wietrzeniu. Teresa wlała różową zawiesinę do garnka z gotującym mlekiem i zamieszała drewnianą łyżką. Jerzy nie znosił tego zapachu i potrafił go wyczuć nawet wiele godzin po katastrofie. Wchodził do kuchni i po jego minie od razu było widać, że już wie.
– Przypaliłaś mleko? – pytał, węsząc jak pies gończy.
– Wykipiało i dlatego taki zapach. Zaraz się wywietrzy… – odpowiadała Teresa wskazując szeroko otwarte okno. Jerzy kręcił tylko głową z niezadowoleniem i siadał przy stole, podczas gdy ona podawała przygotowany wcześniej obiad.
Teresa mieszała gęstniejący budyń, na którego powierzchni zaczynały się pojawiać bąble powietrza. Lubiła ten moment, gdy budyń gęstniał. Oznaczało to, że mleka było tyle ile trzeba, nie za dużo, nie za mało, że wszystko się udało i że po obiedzie będą mogli usiąść przed telewizorem i zjeść pyszny deser. Budyń truskawkowy. Jerzy najbardziej lubił budyń truskawkowy.
Więc Teresa bardzo się starała, żeby mleko nie kipiało, bo nie lubiła, gdy Jerzy był niezadowolony i nie odzywał się do niej do wieczora, a czasem przez cały kolejny dzień.
Teresa przełożyła gorący budyń do miseczek i ustawiła je na blacie w równym rządku. Miseczki były cztery, a ich tylko dwoje, więc każde z nich będzie musiało zjeść dwie miseczki budyniu truskawkowego. Pewnie znowu pójdzie jej w boczki. Wygładziła spódnicę na pośladkach, które ku jej niezadowoleniu znów wydały się nieco pełniejsze.
Myjąc garnek, spojrzała przez okno.
Nadchodziła szarówka – pora, kiedy niepostrzeżenie wszystko traci barwy, a niebo przybiera kolor rozlanego atramentu. Można jeszcze odróżnić korony drzew na tle ciemniejącego nieba, jasną drogę biegnącą w stronę stacji, cienkie, wyciągnięte w górę gałęzie topól rosnących przy torach. I wtedy w granatowiejącym powietrzu zapalają się pierwsze latarnie i żółte okna okolicznych domów.
Z oddali doleciał ją gwizd nadjeżdżającego pociągu. To był pośpieszny, nie zatrzymywał się na ich stacji, na której nie było nic poza peronem z pokrzywionych płyt chodnikowych i zadaszoną wiatą, która przypominała raczej przystanek autobusowy. Teresa trzymając garnek pod strumieniem wody, patrzyła na sunący w oddali sznur żółtych paciorków, podskakujących lekko na nierównych podkładach szyn. Pociąg gwizdnął przeciągle ostatni raz i zniknął w mroku.
Zapaliła lampę. Teraz w ciemnej tafli okna było widać tylko szafki kuchenne, stół, ciemny otwór drzwi biegnących na korytarz i czyjąś niewyraźną postać. Kobieta w oknie nie patrzyła na nią. Była zajęta rozstawianiem talerzy na stole przykrytym ceratą w biało-czerwoną kratkę.
Jerzy wrócił dwie godziny później niż zwykle. Jak zawsze postawił teczkę w przedpokoju i rozbierał się powoli, starannie wieszając na wieszaku płaszcz i ustawiając buty koło wycieraczki, równiutko jeden obok drugiego. Słyszała jego nosowy oddech drżący lekko, gdy strzepywał rękawy marynarki i wkładał kapcie. Potem szum wody w łazience – Jerzy mył ręce długo, powoli namydlając dłonie niemal po łokcie i spłukując z namaszczeniem pianę ze swoich owłosionych przedramion, niczym chirurg przed operacją. Wiedziała, że na koniec spoglądał w lustro i przygładzał siwiejące włosy. Miał łysinę na czubku głowy.
Po tych niekończących się ablucjach, wchodził wreszcie do kuchni i siadał przy stole.
– Co tak późno? – Teresa zajrzała do garnka z kartoflami i rzuciła ostatnie spojrzenie na dogrzewające się kotlety mielone.
– Wypadek był. Staliśmy w polu. – powiedział Jerzy patrząc szeroko otwartymi oczami w czarne okno.
– Ale co się stało? – spytała Teresa.
– Ktoś wpadł pod pociąg. – Jerzy machinalnie zdjął z półki nad stołem solniczkę. – Gdzie jest pieprz?
– Ale samobójstwo czy wypadek? – Teresa podała mu pieprzniczkę, którą przez nieuwagę zostawiła na blacie kuchennym.
– No, przecież tam nie stałem i nie patrzyłem. – Jerzy postawił solniczkę i pieprzniczkę w równym szyku obok swojego talerza. – Ale w pociągu ludzie mówili, że ktoś rzucił się na tory.
– To okropne. – Teresa nałożyła na talerze ziemniaki, kotlety i surówkę z białej kapusty – Straszna śmierć.
– Mówili, że było dużo krwi. – Jerzy posolił ziemniaki i popieprzył kotleta mielonego zanurzonego w sosie pieczarkowym.
– Widziałeś? – Teresa powoli włożyła do ust widelec z surówką.
– Nie, no, przecież ci mówię, że nie patrzyłem. – Na jego dolnej wardze zatrzymała się drżąca kropla szarego sosu.
– Właściwie dlaczego ludzie odbierają sobie życie? – zastanawiała się Teresa. – Przecież to grzech. Ja to nie wiem, jak można w ogóle chcieć umrzeć. Przecież każdy chce żyć jak najdłużej, prawda?
Jerzy wzruszył ramionami. Połyskując tłuszczem, kropla spłynęła w zagłębienie, tuż pod jego wargą.
– Czemu mi się tak przyglądasz? – zapytał – Mam coś na twarzy?
– Nie, nie – odparła szybko Teresa – Tak się tylko zamyśliłam.
Jerzy spojrzał na nią podejrzliwie, ale jadł dalej.
Teresa szybko skończyła swój obiad i zabrała się za zmywanie oraz zabezpieczanie pozostałych kotletów i ziemniaków folią spożywczą, aby nie obeschły do następnego dnia.
Gdy Jerzy wychodził z kuchni, kropelka sosu przysychała już do jego gładko ogolonej brody.
Po dłuższej chwili doleciał ją odgłos włączonego telewizora. Popołudniowe wiadomości.
Włożyła do szklanek torebki z herbatą i zalała je wrzątkiem. Po chwili wyjęła torebki i osłodziła herbatę Jerzego dwoma łyżeczkami cukru. Sama nie słodziła.
Wytarła ręce, zdjęła fartuch i omiótłszy kuchnię ostatnim spojrzeniem, poszła do pokoju dzierżąc w dłoniach szklanki z herbatą.
Jerzy siedział w fotelu, z rękami ułożonymi symetrycznie na podłokietnikach. W palec serdeczny prawej ręki wrzynała się obrączka ślubna. Przytył trochę przez kilka ostatnich lat, ale wciąż był przystojny. Dlatego za niego wyszła, że był przystojny i dobrze tańczył, a do tego miał dobrą pracę i poważnie myślał o życiu.
Postawiła szklankę z herbatą na stoliku obok jego fotela, a sama usiadła ze swoją na kanapie.
Spod poduszki wyjęła książkę, którą zaczęła czytać poprzedniego wieczoru. Opowiadała ona bardzo romantyczną historię pewnej młodej dziewczyny, obdarzonej nadnaturalnymi zdolnościami. Piękna Estella przeżywała mrożące krew w żyłach przygody oraz gorący romans, szczodrze okraszony odważnymi opisami erotycznych scen.
– Ewa odłożyła mi ostatnio. – pokazała książkę Januszowi. – Nowość, wszystkie kobity w miasteczku się o nią zabijają. – Uśmiechnęła się z zadowoleniem i zabrała do czytania.
– Daj mi spokój z tymi głupotami – mruknął Jerzy – Jest coś słodkiego?
– Ach, zapomniałabym, przecież budyń. – Teresa odłożyła książkę i poszła do kuchni.
Miseczkę z największą ilością budyniu wybrała dla męża.
– Jaki to? – spytał.
– Truskawkowy, taki jak lubisz.
Włożył łyżeczkę z samego brzegu, tuż przy szklanej ściance, tak, żeby dostać się pod sprężysty kożuch. Nabrał miękką, różową masę spod spodu i włożył łyżeczkę do ust.
– Dobry – powiedział.
– Zrobiłam dzisiaj na mleku trzyprocentowym. Jednak jak tłuste, to budyń lepszy.
– Uhm – odpowiedział Jerzy, zanurzył łyżeczkę głębiej i zrobił dziwną minę.
– Co to jest? – spytał zaniepokojony gmerając coraz energiczniej w misce.
Nagle wytrzeszczył oczy i wydając z siebie dziwny, zduszony jęk, rzucił miseczkę z budyniem na podłogę.
– Co się stało? – Teresa zerwała się z kanapy i podbiegła do niego.
– Mysz! – krzyknął Jerzy.
– Ale gdzie? – dopytywała Teresa.
– W budyniu!
– W budyniu? – Teresa pochyliła się nad miseczką, obok której w kałuży truskawkowego budyniu faktycznie leżała mała mysz. Miała zamknięte oczy i przednie łapki złożone skromnie na brzuszku jakby właśnie skończyła modlitwę.
– Musiała wejść na blat w kuchni, chciała zjeść budyń i wpadła niechcący. Pewnie nie mogła się wydostać – zastanawiała się Teresa.
Jerzy nic nie mówił, tylko siedział chwilę w fotelu ciężko dysząc i patrzył szklanymi oczami w ekran telewizora. Ręce z szeroko rozczapierzonymi palcami trzymał uniesione i wyciągnięte przed siebie.
Teresa poszła do kuchni po ściereczkę i miskę, a ze stolika w przedpokoju wzięła wczorajszą gazetę. Gdy wróciła, Jerzy wciąż siedział w swoim fotelu z rękami wyciągniętymi przed siebie.
– Daj, wytrę. – Teresa wytarła jego dłonie i każdy palec z osobna. Poddawał się temu bezwolnie, nie patrząc na nią.
Potem uklękła obok jego nóg obutych w skórzane kapcie, zawinęła mysz w papier i zaczęła zbierać z dywanu rozpryśnięty budyń. Budyń mazał się i Teresie zdawało się, że zamiast czyścić, wciera go jeszcze bardziej w miękkie włosie.
– Weź nogi – powiedziała.
Jerzy podniósł nogi i trzymał je tak przez chwilę, ze śmiesznie rozkraczonymi kolanami.
– Postaw – powiedziała Teresa i starła z jego kapci kilka różowych kropel.
Wyrzuciła mysz zawiniętą w gazetę do kosza, zmieniła wodę w misce i po jakimś czasie udało jej się doprowadzić dywan do jakiego takiego porządku.
Resztę wieczoru spędzili w milczeniu, oglądając teleturniej, wiadomości i film po dzienniku.
Jerzy nie odezwał się do niej ani tego popołudnia, ani przez następne trzy dni, z czego Teresa postanowiła sobie tym razem nic nie robić. Po obiedzie schodził do piwnicy, gdzie mieścił się warsztat i piec ogrzewania centralnego. Do nielicznych obowiązków domowych Jerzego należało wynoszenie śmieci i palenie w piecu.
Teresa bała się schodzić do piwnicy. Właściwie odkąd wyszła za Jerzego i zamieszkała z nim w jego domu, nigdy tam nie była. Przetwory umieszczała w spiżarni, do której wchodziło się z kuchni. Wydawało jej się, że piwnica jest o wiele większa niż inne zwykłe piwnice, że rozciąga się poza granice domu, że ma wiele poziomów i sięga głęboko, Teresa nie chciała nawet myśleć, jak głęboko.
Pewnej zimy Jerzy wyjechał na szkolenie dla księgowych. Nie było go jedną noc. Gdy wrócił, zastał Teresę ubraną w kurtkę, skuloną na krześle przy kuchence gazowej. Wszystkie palniki szumiały fioletowym płomieniem. Popatrzył na nią dziwnie, ale o nic nie spytał, tylko zszedł do piwnicy. Gdy po domu rozprzestrzeniło się miłe ciepło, Jerzy usiadł przy stole i powiedział, że po pierwsze mogła wywołać pożar, po drugie, woda w rurach mogła zamarznąć, a po trzecie, on nie będzie płacił za gaz zmarnowany przez Teresę bo wystarczy już, że płaci za węgiel do pieca. Teresa wysłuchała pokornie tego, co miał do powiedzenia, i zrobiła mu kolację.
Zmywała naczynia. Ciepła woda obmywała jej dłonie, dotyk piany był delikatny i miły.
Patrzyła przez okno na zamglone korony drzew rosnących przy torach i zastanawiała się czy wystarczy chleba na kolację, czy będzie jeszcze trzeba pójść do sklepu U Waldka. Nie mieli tam wprawdzie dobrego chleba, tylko krojony bez smaku i zapachu, ale Jerzy nie wyobrażał sobie kolacji bez chleba. Na kolację zawsze musiał być chleb, masło, wędlina i osłodzona herbata. W lodówce był żółty ser i wczorajsza sałatka z majonezem, a dzień zapowiadał się deszczowo, ale Teresa już wyobrażała sobie minę męża, gdy stawia przed nim talerz pełen kanapek z żółtym serem. Poza tym dywan wciąż nosił ślady truskawkowego budyniu, a płyn do prania dywanów akurat się skończył. Teraz na pewno będzie musiała pójść do sklepu U Waldka. Gąbka do mycia naczyń wypadła jej z dłoni i zawisła na powierzchni wody. Popatrzyła na swoją prawą rękę i zobaczyła, że jej paznokcie są krótkie, poobgryzane, a jasnozielony lakier łuszczy się i odpada małymi płatkami. Była to dłoń młodej dziewczyny – miękka, biała i bezwładna. Krzyknęła głośno i chciała wyjąć rękę ze zlewozmywaka, ale nie miała w niej władzy. Szarpnęła więc mocno i rozchlapując dookoła wodę upadła do tyłu, tłukąc sobie boleśnie kość ogonową. Siedziała przez chwilę na podłodze, ciężko dysząc. Dłoń znów była jej – szczupła, poznaczona pierwszymi plamami wątrobowymi, o zadbanych paznokciach pociągniętych bladoróżowym lakierem.
Zanim jeszcze doszła do przejazdu kolejowego, zaczął siąpić uparty, jesienny deszcz. Słychać było donośny dźwięk dzwonka, sygnalizującego, że zaraz nadjedzie pociąg. Topole rosnące po obu stronach torów chwiały się lekko.
Teresa stanęła przed zamkniętym szlabanem. W budce dróżnika było widać szczupłą postać pani Zosi, rozmazaną przez mgłę deszczowych kropel. Teresa pomachała do niej, ale pani Zosia chyba jej nie zauważyła.
Nagle z głośnym gwizdem tuż przed nosem Teresy przetoczyła się rozciągnięta smuga pociągu. Wszystko zlało się w jeden szum i wizg, rytmiczny dźwięk dzwonka, stukot kół o tory, szelest deszczu, twarze pasażerów o czarnych oczodołach, które w tym pędzie zatraciły kontury.
Pociąg zniknął w szarej dali, tak jakby nigdy go tutaj nie było. Szlaban zaczął się powoli podnosić.
Teresa stała jeszcze chwilę z ręką przyciśniętą do mocno bijącego serca, drugą przytrzymując pod brodą kaptur. W uszach jej dzwoniło, a na twarzy czuła chłodną wilgoć. Na lekko drżących nogach przekroczyła tory. Z naprzeciwka jechał samochód Biernackiego z gminy. Nie była pewna, czy skinął głową w jej stronę, samochód miał przyciemnione szyby.
Miasteczko było ciche i puste. Mokra ulica odbijała szare światło przebijające się przez ciężkie chmury.
Teresa słyszała stukot swoich butów na nierównych płytach chodnika. Ziarenka piasku trzeszczały pod jej obcasami jak skorupki ślimaków. W taką pogodę na chodnikach pojawiało się dużo ślimaków. Czasami trudno było nie nadepnąć.
Na rynku również nikogo nie było, prócz dwóch wyrostków palących papierosy za kioskiem.
Teresa przeszła koło poczty i ciuchlandu. Pani Jola z warzywniaka, która właśnie myła od środka szybę wystawową, pomachała do niej.
Teresa weszła do spożywczego i kupiła chleb, potem wędlinę w mięsnym i płyn do czyszczenia dywanów Wezyr w chemicznym. No, i jeszcze trutka na myszy.
Deszcz przybierał na sile. Teresa zajrzała więc do salonu kosmetycznego U Edyty.
– Pani Teresko, jakaś okazja? Niedawno pani była z włoskami. – Pani Edytka, mocno umalowana i pachnąca odżywką, uśmiechnęła się wesoło i krytycznym spojrzeniem otaksowała fryzurę Teresy – Jeszcze ładnie wyglądają.
– Nie, dziękuję. Właściwie weszłam, bo pada, i zawsze to miło zamienić parę słów – powiedziała Teresa.
– Ależ oczywiście, proszę siadać. Faktycznie, rozpadało się, a w prognozie cały czas obiecywali, że listopad będzie wyjątkowo suchy – westchnęła pani Edyta znad mokrych włosów nauczycielki języka polskiego w podstawówce.
– E, zawsze naopowiadają, a potem nic się nie zgadza. Nie wierzę w ani jedno słowo – rzekła nauczycielka. – A poza tym czy listopad kiedykolwiek był suchy?
– Pani Teresko, a może paznokietki? Kasia akurat ma teraz okienko, bo pani Krysińska dzwoniła, że nie przyjdzie. Kasia, dobrze mówię? – zawołała pani Edytka w stronę zaplecza.
Zza kwiecistej zasłonki wychynęła pyzata twarz pani Kasi.
– Dałoby się jeszcze panią wcisnąć, tylko szybko, bo na piętnastą umówiona pani burmistrz.
Teresa obejrzała swoje ręce.
– No, dobrze, tylko, pani Kasiu, bez żadnych szaleństw. Ja wiem, pani jest młoda, pani lubi kolory, ale…
– Niech się pani nie boi, pani Teresko. Mam tu taki delikatny kolorek w sam raz dla pani, z perłowym połyskiem.
Gdy pani Kasia skończyła wycinać skórki, piłować, polerować i nakładać dwie warstwy lakieru, drzwi salonu trzasnęły głośniej niż zwykle.
– Dzień dobry, pani Edytko! – rozległ się zachrypnięty od papierosów głos Haliny – O, cześć, Teresa, nie myślałam, że w taką pogodę przydrepczesz z tych swoich peryferii. Miałam już do ciebie dzwonić.
– Cześć, Halinko. A tak wpadłam na chwilę, a tu mnie panie namówiły na manicure.
– No, już pani Edytka to potrafi klienta przyciągnąć. – Halina zamaszyście potrząsnęła parasolką, powiesiła płaszcz na wieszaku i zerknęła na paznokcie Teresy. – Widzę, że eksperymentujesz z kolorami. I bardzo dobrze, moja kochana, trzeba sobie czasem w oczach zmienić.
– Ale co, myślisz, że za bardzo? – przestraszyła się Teresa.
– Nie, dlaczego? – Halina podniosła brwi – Tak inaczej po prostu. To co, pani Kasiu, jakiś ładny beżyk, ostatnio taką ładną kawę z mlekiem pani miała, jak to się nazywało, capuccino?
– Latte, pani Halinko.
– Niech będzie latte. Teresa, to co, będziesz w piątek jak zwykle – oznajmiła Halina rozsiadając się na krześle.
– Zadzwonię do ciebie w środę, nie wiem jeszcze, jakie Jerzy ma plany. – W głosie Teresy zabrzmiała nutka przekory.
– A jakież on może mieć plany? – żachnęła się Halina – Przecież wy nigdzie nie chodzicie, to w piątek chyba też nagle mu się nie odmieni? Zresztą zawsze spotykamy się w każdy pierwszy piątek miesiąca. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
– Tak, masz rację. – Teresa wstała – No, to do zobaczenia w takim razie. Do widzenia pani Edytko, pani Kasiu.
Teresa wyszła z salonu z coraz większymi wątpliwościami dotyczącymi swoich paznokci.
Zaczynała boleć ją głowa.
Jerzy wrócił z pracy jak zwykle o 17.00. Teresa jak zwykle podała obiad na stole kuchennym.
W skroniach nasilał się pulsujący, bolesny nacisk, który rozsadzał jej głowę od środka. Czuła, jak niewidzialne młoteczki uderzają w wewnętrzną stronę czaszki, w tę wrażliwą, kruchą powierzchnię. Połknęła dwa proszki z kodeiną, od których ją teraz mdliło.
Od dnia, kiedy znalazł w budyniu mysz, Jerzy ciągle był obrażony na Teresę i jakiś nieswój. Żując kotleta schabowego, patrzył z dezaprobatą na jej ręce.
– Co to jest? – spytał.
– A, byłam na zakupach, weszłam do salonu, bo padało, i pani Kasia mnie namówiła.
– Wyglądasz jak topielica.
– Myślałam, że lubisz takie odważne kolory.
– Dlaczego? – spojrzał na nią badawczo.
Wzruszyła ramionami i zabrała jego talerz. Jerzy wstał.
– Zmyj to. Za stara jesteś na takie fanaberie. – rzucił wychodząc z kuchni.
– Głowa mnie boli, pójdę się położyć – powiedziała Teresa i spojrzała na swoje wąskie, ładne dłonie o owalnych paznokciach pomalowanych perłowym lakierem w kolorze seledynu.
Nie lubiła odkładać zmywania na później, ale tym razem włożyła tylko naczynia do zlewu, poszła do swojego pokoju i położyła się na wersalce. Jej wielka, ciężka głowa zapadła się w miękkie włosie żółtego koca. Zamknęła oczy i wdychała słodkawy zapach płynu do zmiękczania tkanin z nutą kwiatu migdałowca. Słyszała dolatujący z salonu dźwięk telewizora i krople deszczu stukające w szyby okienne. Gdzieś daleko szczekał pies.
Jechała pociągiem. Jarzeniówka wibrowała pod sufitem. Była w przedziale sama.
W szybie, za którą zapadał zmrok, widziała bladożółte odbicie swojej twarzy. Pociąg zbliżał się do miasteczka, widać było światła pierwszych zabudowań. Rozpoznała dom Woźniaków, Walickich, następny będzie ich.
Ale okna ich domu były ciemne. Dziwne, przecież o tej porze Jerzy powinien już być. Dopiero po chwili zauważyła, że pali się tylko światło w piwnicznym okienku. Chciała wysiąść, ale to był pociąg pośpieszny i nie zatrzymywał się na tej stacji.
W piątek Teresa jak zwykle poczekała na Jerzego z obiadem i życząc mu miłego wieczoru, wyszła na comiesięczne spotkanie z koleżankami. Jerzy nie odwrócił nawet głowy od telewizora i w odpowiedzi tylko burknął coś pod nosem. Nie lubił koleżanek Teresy i nie lubił, gdy wychodziła w każdy pierwszy piątek miesiąca, aby się z nimi spotkać. Nie lubił zapachu słodkiego wina i papierosowego dymu, który Teresa usiłowała zamaskować po powrocie do domu. Tym razem nie poprosiła Jerzego, żeby podwiózł ją do miasteczka – nie miała ochoty znosić jego fochów.
Poszła pieszo, kuląc się pod parasolem w zacinającym, zimnym deszczu.
Na miejsce dotarła zmarznięta i z kompletnie przemoczonymi nogami.
Halina wpuściła ją do ciepłego wnętrza, oznajmiając tubalnie:
– Tereska jak zwykle spóźniona!
– Jerzy nie mógł mnie dzisiaj podwieźć. – powiedziała Teresa wieszając płaszcz – A pogoda taka, że ode mnie to się idzie i idzie. Straszne błoto.
– Trzeba było zrobić prawo jazdy, moja droga – upomniała ją Halina. – Tyle razy ci mówiłam. Ale jak chcesz być całe życie uzależniona od męża, to ja już nic na to nie poradzę.
– Halinka na wszystko ma dobrą radę – mruknęła z krzywym uśmieszkiem Ewa. – Następnym razem każe ci przeprowadzić się do centrum, żebyś miała bliżej na jej pyszny likierek.
Roześmiały się serdecznie. A potem usiadły w salonie Haliny wypełnionym po brzegi wielkimi meblami udającymi antyki, popijając cin cin i ulubiony czekoladowy likier gospodyni. Rozmawiały głównie o dzieciach Haliny, pracy Haliny i o jej mężu, na którego nieustannie narzekała. Teresa zazwyczaj nie mówiła wiele, bo od ślubu z Jerzym nie pracowała i jakoś nie dorobili się dzieci. A Ewa słuchała opowieści Haliny z pobłażliwym uśmiechem i cieszyła się, że chociaż na chwilę może się uwolnić od męża alkoholika i teściowej, z którymi mieszkała. Jej dzieci już dawno były na swoim i rzadko przyjeżdżały do domu.
– Henryk, powiem wam, nie ma żadnych ambicji. No, pracuje w tej gminie, ale w końcu to tylko sekretarz. No, i jak to wygląda: żona burmistrz i mąż sekretarz. – Halina westchnęła ciężko i upiła łyczek likieru. – Twój Jurek chociaż w mieście pracuje – zwróciła się do Teresy.
Teresa zaczerwieniła się, ale słowa Krystyny mile ją połechtały.
– Jest tylko księgowym…
– Ale w dużej firmie i w mieście – przerwała jej Halina. – Tylko księgowy? Niejedna by takiego męża po nogach całowała. Porządny, dobrze zarabia, na taką chałupę w końcu nie każdego stać.
– Ale to po Jurka mamie… – wtrąciła Teresa.
– Po mamie, nie po mamie, a chałupa stoi, swoją drogą, Teresko, jak się wżenić w dobrą rodzinę z pieniędzmi, to też trzeba wiedzieć. Ja nie wiedziałam i o tymi rękami wszystkiego musiałam się sama dorobić. – Krystyna potrząsnęła swoimi dużymi, pulchnymi dłońmi. – Tereska, ty nie jesteś stąd. Mieszkasz tu trzydzieści parę lat, ale nie jesteś stąd. Nie wiesz nawet, ile tu się trzeba narobić, żeby do czegoś dojść. Po prostu wyszłaś za mąż i co? Chałupa stoi, mąż dobrze zarabia, do domu po pracy wraca…
– I nie pije – powiedziała cicho Ewa.
– I nie pije – powtórzyła Halina z mocą – Bo wiecie, coś mi się wydaje, że Heniek to podpija z barku koniaczek ostatnio, codziennie po troszeczku, nie to, żebym wyliczała, ale codziennie po troszeczku koniaczku ubywa. Wróci z gminy i tak chodzi po tym domu, chodzi i nie wie, co ze sobą zrobić, tylko ten koniak podpija. – Halina znowu westchnęła i siorbnęła łyczek likieru. – Teresa, a twój to co właściwie po robocie robi?
– Jurek lubi majsterkować. W łikendy to przesiaduje w piwnicy, zrobił tam sobie taki warsztat.
– No, i co on tam tak majstruje? – Halina wyglądała już na odrobinę zawianą.
– Nie wiem… – Teresa wzruszyła ramionami. Pomyślała, że właściwie nigdy nie widziała żadnych efektów tego majstrowania.
– Nieważne, co robi, ważne, że ma jakieś zajęcie. Oni muszą mieć jakieś zajęcie, inaczej zupełnie głupieją – podsumowała Halina zapalając kolejnego papierosa i wszystkie trzy się roześmiały. – To co, doleweczka?
Po jedenastej Teresa zadzwoniła do Jerzego i poprosiła go, żeby po nią przyjechał. Słodkie wino uderzyło jej do głowy bardziej niż się spodziewała, a na dworze coraz bardziej padało. W słuchawce najpierw zapadła cisza, ale wreszcie się zgodził.
– Śmierdzisz. – powiedział gdy wsiadła do samochodu.
– Przepraszam. Halina tak dużo pali, sam przecież wiesz. – Teresa zapięła pasy i oparła głowę o zagłówek. kręciło się jej w głowie, w uszach szumiało, a myśli wirowały. Jerzy nadal nie był zbyt rozmowny i drogę do domu przebyli w milczeniu.
Gdy weszła do sypialni, wykąpana, z umytymi zębami i w świeżej koszuli nocnej, Jerzy leżał już w łóżku, tyłem do niej.
Położyła się na swojej połowie łóżka, sięgnęła po proszki nasenne leżące na szafce nocnej i połknęła dwie tabletki. Już od dawna miała kłopoty z zaśnięciem. Godzinami leżała wpatrując się w ciemność, a gdy już udało jej się zasnąć, miała sny, w których słyszała kroki na schodach. Ktoś wchodził po schodach na górę, a potem przystawał pod drzwiami ich sypialni. Gdy chciała się obudzić, okazywało się, że leży z otwartymi oczami i wcale nie śpi, a za drzwiami nikogo nie ma.
Po proszkach zasypiała szybko i rzadko śniła, ale przede wszystkim niczego nie słyszała.
– Myślisz, że to możliwe żyć z kimś przez 30 lat i nie wiedzieć, że prowadzi podwójne życie? – spytała czując jak jej ciało powoli ogarnia miły bezwład.
– Znowu rozmawiałyście o jakichś głupotach?
– Ewa oglądała taki film o mężczyźnie, który miał dwie żony i dzieci w dwóch różnych miastach i jeździł od jednej do drugiej, i żadna z nich niczego się nie domyślała. Przez trzydzieści lat, wyobrażasz sobie? Ewa mówiła, że historia oparta na faktach, że naprawdę tak było.
– No, skoro na faktach i Ewa tak mówiła, to musi być prawda.
– Nie musisz być złośliwy.
Teresa westchnęła i przytuliła się do jego pleców.
– A ty nie prowadzisz jakiegoś podwójnego życia? Może gdzieś tam masz jakąś drugą żonę, co?
– Tak, i pięć kochanek na boku. Przestań opowiadać bzdury i śpij – usłyszała Teresa przez gruby, miękki kokon otulający jej głowę. Po chwili już spała.
Następnego dnia obudziła się z bólem głowy i niesmakiem w ustach. Nie chciała sama przed sobą przyznać się, ze po prostu ma kaca. Wstała i powłócząc nogami zeszła na dół. Jerzego już nie było – jak każdej soboty, pojechał z samego rana na giełdę samochodową. Dom wydał jej się wyjątkowo pusty i cichy. Za kuchennym oknem drzewa i domy ginęły w pasmach gęstej mgły. Teresa pomyślała, że dom unosi się w tej mgle, w mglistym morzu, zupełnie sam, nie ma niczego wokół, tylko mgła. Poczuła nieprzyjemny dreszcz, gdy dotarło do niej, że wraz z domem dryfuje też przyczepiona do niego piwnica, wielka, wielopiętrowa piwnica, z niezliczoną ilością korytarzy i ciemnych komórek.
Usłyszała jakieś chrobotanie, które dochodziło z korytarza. Powoli ruszyła w tamtą stronę. Ostrożnie przestąpiła próg kuchni, przeszła przez przedpokój, potykając się o kapcie Jerzego, i weszła do wiatrołapu. Chrobotanie dochodziło zza drzwi do piwnicy i było coraz głośniejsze. Podeszła do drzwi i przyłożyła do nich ucho. Ktoś po drugiej stronie skrobał paznokciami w ich metalową powierzchnię. A może były to mysie pazurki. Teresa nacisnęła klamkę i szarpnęła, ale drzwi nie ustąpiły, a chrobotanie ucichło.
Teresa mocniej otuliła się połami szlafroka i poszła do kuchni zrobić sobie kawę. Włączyła małe radio stojące na blacie. Puszczali jakieś słuchowisko, co zdziwiło Teresę bo słuchowiska były nadawane raczej wieczorem, a nie przed południem. Pomyślała, że to jakaś powtórka i mimo woli zaczęła słuchać.
– Może wróciła wcześniej od matki – szemrał cichy głos. – Jeździła do niej regularnie co miesiąc i zawsze uprzedzała go, którym pociągiem wróci. Ale tym razem może wróciła wcześniej. Może już idąc ze stacji w stronę domu zobaczyła, że nie palą się światła w oknach. Może paliło się tylko małe, żółte piwniczne okienko. Może zamiast wejść frontowymi drzwiami, podeszła do tego malutkiego okienka, kucnęła i zajrzała przez nie. Obcasy jej butów zagłębiły się aż po nasadę w wilgotnej ziemi. W żółtym świetle żarówki wiszącej u sufitu zobaczyła jego plecy. Przecież wszędzie poznałaby jego plecy. Zasłaniał sobą drewniany warsztat, widziała tylko rękę zwisającą z blatu. To była biała ręka o krótkich, grubych placach, z poobgryzanych paznokci łuszczył się zielony lakier. A potem wstała, otrzepała kolana i odeszła. Wróciła na stację i usiadła na ławce pod wiatą, jakby czekała na pociąg. Może wróciła do domu wtedy kiedy miała wrócić, w oknach domu paliło się światło, otwarła drzwi, postawiła torbę w wiatrołapie, zdjęła płaszcz i buty, weszła do kuchni…
Coś stuknęło za jej plecami jakby ktoś przestawił krzesło. Wzdrygnęła się i spojrzała za siebie.
Przy stole siedziała pulchna dziewczyna w mini i siatkowych rajstopach. Na blacie położyła dłonie o krótkich placach. Paznokcie były poobgryzane, a lakier odpadał z nich zielonymi płatkami. Teresa usłyszała trzask drzwi wejściowych, kroki Jerzego i szum wody w łazience. Obie spojrzały w czarny prostokąt drzwi kuchennych, w ciemność za nimi.
Ona
Było późne, jesienne popołudnie. Padało. Drobne kropelki spadały na pustą ulicę, most i dach kamienicy naprzeciwko.
Emilia stała przy oknie i zastanawiała się, dlaczego na zewnątrz jest tak cicho i pusto. Ani jednego samochodu, czy przechodnia, a wszystkie okna budynku po drugiej stronie ulicy były szczelnie pozasłaniane, jakby mieszkańcy się przed czymś ukrywali.
Wtedy ją zobaczyła. Stała odwrócona tyłem, w granatowym płaszczu przeciwdeszczowym w białą kratę. Rozejrzała się dookoła, jakby kogoś szukała. Popatrzyła na potężne filary mostu kolejowego, zlustrowała ciemne okna okolicznych domów, wreszcie jej wzrok powędrował w stronę okna Emilii, która w nagłym odruchu niewytłumaczalnego lęku, ukryła się za firanką. Wydawało się jednak, że tamta niczego nie zauważyła, bo spojrzała znowu w stronę mostu, na którym zapalił się zielony neon składający się z czterech cyfr przedzielonych dwukropkiem. W oddali rozległ się świdrujący gwizd nadjeżdżającego pociągu.
Obudził ją ostry pisk elektrycznego budzika. Zielone cyferki pokazywały godzinę 06:00. Uderzyła ręką w plastikowe pudło zegara i leżała jeszcze chwilę w ciepłej pościeli.
Spojrzała w stronę wąskiego tapczanu, stojącego pod przeciwległą ścianą, takiego samego jak ten, na którym spała. Był pusty i gładko zaścielony.
Usiadła na brzegu łóżka, narzuciła na ramiona szlafrok i poszła do kuchni zaparzyć kawę.
Na śniadanie zjadła jak zwykle kanapki z serem żółtym i wędliną oraz kilka plasterków pomidora i ogórka. Jadła w ciszy i usiłowała przypomnieć sobie, co jej się dzisiaj śniło, ale bezskutecznie. Pozostało tylko uczucie niepokoju, które byłoby mniej dojmujące, gdyby dokładnie wiedziała, z czego wynika.
Po śniadaniu poszła do sypialni. Otworzyła szafę i po głębokim namyśle wybrała dwie białe bluzki z wykładanym kołnierzykiem, dwa beżowe swetry i dwie spódnice w szaro-beżową kratę. Z komody wyjęła dwa komplety bielizny i beżowe rajstopy, oraz dwie jedwabne apaszki w delikatny, akwarelowy wzór w odcieniach szarości i indyjskiego różu.
Jeden komplet ubrań ułożyła pieczołowicie na swoim łóżku, drugi na tapczanie pod przeciwległą ścianą. Przypomniała sobie jeszcze o czymś. Przy każdym łóżku wylądowała dodatkowo para brązowych sznurowanych półbutów na niewielkim obcasie. Przyjrzała się krytycznie obu kompletom. Nie było to idealne zestawienie, bo kilka lat temu wyczyściła swoją parę pantofli bezbarwną pastą, podczas gdy powinna była użyć orzechowego brązu. Od tamtej pory jej buty już zawsze były o ton jaśniejsze.
Słońce oślepiło ją, gdy wyszła na ulicę z bezpiecznego chłodu bramy. Wszystko zdawało się delikatnie drżeć i płynąć w miejscu – Emilia nie umiałaby inaczej określić tego wrażenia. Most kolejowy wibrował w oczekiwaniu na przejazd zbliżającego się pociągu. Rozległ się przeciągły gwizd i ciężkie, ogłuszające dudnienie tuż nad jej głową.
Nie było gorąco, ale na płaszcz chyba jednak za ciepło i Emilia szybko zaczęła się pocić. Czuła, jak bluzka zaczyna jej się lepić do pleców, a wiatr nieprzyjemnie owiewa wilgotną szyję, tuż pod linią włosów. Ściskając w spoconej dłoni rączki skórzanej torebki, brnęła zabójczo rozświetloną ulicą, starając się nikogo nie potrącić, mimo załzawionych oczu i poczucia, że zaraz zabraknie jej powietrza. Gdy stała na światłach, kątem oka wychwyciła jakiś ruch, jakby ktoś gwałtownie skrył się za rogiem domu znajdującego się za jej plecami.
Potem już do samego marketu miała niejasne wrażenie bycia obserwowaną.
Z ulgą weszła do klimatyzowanego sklepu i rozpięła płaszcz. Miała też ochotę zdjąć apaszkę, która lepiła się jej do szyi, ale to właśnie ona nadawała całemu strojowi lekkości i elegancji. Zresztą uczucie dyskomfortu po chwili minęło, gdy owiał ją chłód bijący od lodówek z nabiałem.
Przechadzała się sklepowymi alejkami, podśpiewując do wtóru melodiom emitowanym z marketowych głośników, wdychała zapach płynu do płukania i czuła się dobrze. Bardzo lubiła alejkę z detergentami i środkami czystości. Lubiła też dział AGD, choć irytowało ją, że naczynia stojące na półkach kilka dni były zakurzone i nikt ich nie czyścił. Ale poustawiane w rzędach szklanki i talerze stojące jedne na drugich w schludnych stosach budziły w Emilii miłe poczucie spokoju i tego, że ktoś jednak nad wszystkim czuwa.
Gdy obracała w dłoniach szklankę z rżniętego szkła, zastanawiając się czy przypadkiem nie dokupić dwóch sztuk (ostatnio dziwnie wszystko leciało jej z rąk), poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się nieznacznie, ale ten ktoś – o ile w ogóle ktoś tam był – ukrył się szybko za rzędem półek, jak dziecko, które bawi się z rodzicami w chowanego. Emilię znowu ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że ktoś ją śledzi. Ale któż miałby śledzić niepozorną kobietę w średnim wieku, ściskającą pod pachą torebkę i pchającą przez niekończące się sklepowe alejki, niemal pusty wózek na zakupy. Musiałby to być żart, a komu chciałoby się z niej żartować.
Postawiła szklankę wśród innych szklanek, przy okazji wyrównując ich linię, i udając przed sobą, że nic się nie stało. Starając się nie oglądać za siebie, ruszyła wolno (zbyt wolno) w stronę nabiału. Włożyła do koszyka dwie śmietany oraz twaróg półtłusty i zaczęła szukać swojego ulubionego jogurtu o smaku papai z marakują. Z radością zauważyła, że na półce stoją jeszcze trzy kubki i ruszyła w ich stronę niemal biegiem. Jednak gdy podeszła bliżej, okazało się, że wieczka wszystkich trzech jogurtów były przedziurawione. Wyglądało to, jakby ktoś z impetem przebił sreberka palcem, rozchlapując zawartość dookoła.
Emilia rozejrzała się dookoła, ale nie dostrzegła nikogo prócz staruszki, która wczytywała się uważnie w skład serka waniliowego.
Nieco zdezorientowana, skierowała się do działu ze środkami czystości. Zawsze oszałamiała ją nieco ilość dostępnych płynów do zmywania, zmiękczania, czyszczenia i szorowania. Szukała płynu do zmiękczania tkanin, który miałby miły, ale delikatny zapach kojarzący się z lnianą pościelą suszoną na wietrze i słońcu. Odkręciła i powąchała zakrętki kilkunastu oferowanych przez market płynów, ale ich zapachy kojarzyły się jej jedynie z aromatyzowanymi zawieszkami do samochodu, albo z bardzo mocnymi i tanimi perfumami z jakimi można się zetknąć w środkach komunikacji miejskiej. Gdy opuszczała dział ze środkami czystości, natknęła się na stos płynów do zmiękczania jakiejś nowej firmy, której jeszcze nie znała. Z nadzieją odkręciła pierwszy z brzegu i przyłożyła korek do nosa. Może daleko mu było do zapachu pościeli suszonej na słońcu i wietrze, ale był dość przyjemny i nienachalny.
Nagle stos plastikowych butelek runął na nią, a tuż obok usłyszała odgłos mokrych stóp plaskających o podłogę. Gdy upadała, wydało jej się, że kątem oka dostrzegła rąbek ciemnego płaszcza, który z szelestem zniknął w alejce obok.
Gdy gramoliła się z podłogi, podbiegła do niej jakaś kobieta w czerwonej bluzce z logo sklepu na piersi i patrząc na Emilię niechętnym wzrokiem zapytała:
– Nic się pani nie stało? Trzeba uważać. – skarciła winowajczynię, pomogła jej wstać i zaczęła podnosić butelki z płynem. Pod nosem mruczała jeszcze zatopiona już całkiem w swoim świecie – Przecież trzeba uważać trochę, czy ja nic innego nie mam do roboty? I kto to wszystko będzie teraz wycierał? – po czym krzyknęła w stronę działu z kaszami – Aneta, chodź do środków czystości, jedna pani narobiła nam bałaganu!
Wtedy Emilia zobaczyła, że odkręcony płyn, który wąchała, w czasie upadku wypadł jej z rąk i rozlewał się teraz po podłodze leniwą, różową strugą. Budyniowe krople widniały również na jej płaszczu, spódnicy i butach. Emilia poczuła, że wszyscy się na nią gapią i zaczęła się rumienić. Usiłowała wyczyścić odzież chusteczką, ale tylko rozmazała płyn, który pozostawił ciemne, mocno pachnące zacieki. Kobieta ustawiająca obok niej butelki z płynem do zmiękczania popatrzyła na nią z politowaniem, a z oddali nadciągała już Aneta z wózkiem pełnym wiader, mopów i papierowych ręczników.
– Przepraszam. – szepnęła Emilia i oddaliła się prawie biegiem, starając się jak najmniej rzucać w oczy. I wtedy zupełnie niespodziewanie znalazła się w miejscu, do którego nigdy nie udałaby się z własnej woli – w alejce z żywnością w puszkach.
Nieco drżącymi rękami przekładała puszki z owocami w syropie, choć nigdy podobnych rzeczy nie jadała. Właściwie sądziła, że są obrzydliwe, niezdrowe i prostackie.
– Potrafią być upierdliwi, co nie?
Emilia drgnęła omal nie upuszczając puszki z koktajlem tropikalnym i podniosła wzrok. Zobaczyła dziewczynę w czerwonej bluzce z logo sklepu, opinającej się na zbyt pulchnym ciele. Pasek dżinsów wrzynał się w jej obfity brzuch, a jasne, przetłuszczone włosy miała związane w nieporządny kucyk. Flegmatycznie ustawiała na półkach puszki z kukurydzą, groszkiem i fasolką. Mogła mieć jakieś dwadzieścia lat, na pewno nie więcej, i według Emilii wyglądała okropnie niechlujnie.
– Kto? – zapytała Emilia piskliwie, nie swoim głosem.
Zza grubych szkieł okularów spojrzało na nią dwoje okrągłych, niebieskich oczu – Emilii zdawało się, że z pewnym wyrazem rozczarowania. Dziewczyna przyglądała się jej dłuższą chwilę bez słowa. Wreszcie wzruszyła ramionami, postawiła na półce dwie ostatnie puszki i odeszła zgarbiona w głąb alejki, pchając przed sobą pustą paletę.
W domu, gdy Emilia wyjmowała zakupy z reklamówki, ze zdziwieniem stwierdziła, że znajduje się wśród nich puszka brzoskwiń w syropie. Nie pamiętała, żeby wkładała je do koszyka, czy płaciła za nie przy kasie. Obejrzała nabytek z niedowierzaniem i po krótkim namyśle wyrzuciła puszkę do śmieci.
Znowu tam stała, w tym samym płaszczu przeciwdeszczowym, i patrzyła na most. Przestąpiła z nogi na nogę, obróciła się w stronę domu i spojrzała wprost na Emilię, choć przecież nie mogła jej widzieć. Emilia cofnęła się jeszcze głębiej, ale nie mogła przestać patrzeć. Jednocześnie miała poczucie, że ktoś robi sobie z niej żarty, że się z nią droczy, pozwala jej myśleć, że jest bezpieczna, ale w cichości ducha szykuje przykrą niespodziankę.
Tamta wciąż stała i patrzyła w górę, węsząc w wilgotnym powietrzu. Kosmyki mokrych włosów wiły się na jej czole i skroniach, lekko obrzmiała skóra na policzkach połyskiwała blado w słabym świetle. Jej górna warga uniosła się, ukazując żółtawe, ale ostre, mocne zęby. Zmrużyła oczy, jakby chciała przejrzeć zapadający zmrok.
Nagle bezszelestnie zaczęła biec w stronę domu, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Jej zbyt duże dłonie obijały się bezwładnie o poły przeciwdeszczowego płaszcza.
Emilia zamarła, a potem w panicznym pędzie, przewracając krzesła i strącając bibeloty, wybiegła z pokoju, otworzyła ciężkie, drewniane drzwi wejściowe i wypadła na korytarz. Żeby tylko zdążyć, zanim ona wejdzie do kamienicy. Ale już słyszała jej kroki – ciche, miękkie plaśnięcia mokrych stóp na schodach i szelest ręki sunącej po drewnianej poręczy.
Rano Emilię obudził natrętny pisk budzika. Przez jakiś czas nie mogła podnieść ciężkich jak ołów powiek. Gdy wreszcie jej się to udało, nie potrafiła przypomnieć sobie, gdzie jest, nie rozpoznawała otaczających ją sprzętów, nie rozumiała, dlaczego pod przeciwległą ścianą, równolegle do jej łóżka stoi drugie, identyczne. Co gorsza, nie potrafiła sobie przypomnieć, kim jest, ani jak się nazywa. Usiadła na łóżku i opuściła stopy na podłogę. Dopiero widok kapci stojących karnie jeden obok drugiego, przywołał ją do porządku. Wraz z powracającą pamięcią, poczuła za mostkiem intensywne pieczenie. Z pięścią przyłożoną do piersi powlokła się do łazienki.
Na podłodze leżała otwarta, całkiem pusta puszka po brzoskwiniach, obok niej połyskiwało kilka kropel gęstego syropu. Emilia z przerażeniem uświadomiła sobie, że nie pamięta, aby wyjmowała puszkę ze śmietnika, a tym bardziej żeby zjadła jej zawartość.
Zgaga szarpała jej przełyk rozpalonymi do czerwoności szczypcami.
Nie miała ochoty na śniadanie. Jakiś czas siedziała oszołomiona przy stole, zastanawiając się, co właściwie powinna teraz zrobić.
W poniedziałkowe przedpołudnie market był niemal wyludniony. Tu i ówdzie przemykali emeryci, a przy głównej alei stała znudzona hostessa, oferująca próbki płatków śniadaniowych. Emilia rozejrzała się i ruszyła w stronę działu z żywnością w puszce. Jednak alejka była zupełnie pusta. Przeszła przez dział ze słodyczami, alkoholami i artykułami dla niemowląt, ale wszędzie napotykała tylko pustkę albo staruszków usiłujących odcyfrować mikroskopijne napisy na opakowaniach.
Nie wiedząc, co dalej robić, błąkała się jeszcze jakiś czas po sklepie, aż dotarła do warzyw i owoców. I tam ją zobaczyła. Dziewczyna stała przy drewnianych skrzynkach i niespiesznie układała w nich jabłka, jedno obok drugiego. Nie wyglądała ani odrobinę porządniej niż ostatnio, a nad jej lewym okiem pysznił się wielki, ropny pryszcz.
Emilia po chwili wahania podeszła do niej i powiedziała:
– Dzień dobry.
Dziewczyna spojrzała na nią bez zdziwienia i zmarszczyła brwi.
– Dzień dobry – odparła, przesunęła wózek z jabłkami i zaczęła je układać w kolejnej skrzynce.
– Czy mogłybyśmy porozmawiać? – spytała Emilia drżącym głosem.
– O czym?
– O nich… O niej.
Dziewczyna przestała układać jabłka i spojrzała na zegarek.
– Za dwadzieścia minut mam przerwę na papierosa. Będę przy wyjściu F, niech pani tam poczeka. – powiedziała i wróciła do pracy.
Padało. Emilia przestępowała z nogi na nogę, obserwując olbrzymi, niemal pusty parking, zasnuty teraz wilgotną mgłą.
Drzwi rozsunęły się i pojawiła się w nich dziewczyna w czerwonej, ortalionowej kurtce z kapturem. Zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko, z wyraźną przyjemnością.
– Praca nudna, ale przynajmniej mogę sobie spokojnie zapalić. – powiedziała, wydmuchując chmurę siwego dymu – W domu babcia nie pozwala. – Zaciągnęła się znowu. – Proszę mówić, mam tylko pięć minut.
– Wtedy gdy byłam tutaj i spotkałyśmy się w sklepie, powiedziałaś coś o… nich.
Dziewczyna popatrzyła na Emilię pytająco.
– Widzisz… ich? Widziałaś ją?
Dziewczyna wykonała dłonią, w której trzymała papierosa, nieokreślony ruch. W wilgotnym powietrzu dym skręcił się w mleczną wstęgę.
– Wiem, że oni tu są – odpowiedziała po namyśle – Kim ona jest dla pani?
– To moja siostra. – I po dłuższej pauzie Emilia dodała: – Bliźniaczka.
Dziewczyna pokiwała głową, spojrzała na zegarek i rzuciła peta na ziemię, chociaż obok stała popielniczka.
– Muszę już iść.
– Ale… – Emilii załamał się głos – nie możesz mnie tak zostawić. Skoro ich widzisz, to może wiesz…
Dziewczyna westchnęła głośno i pokręciła głową ze zniecierpliwieniem.
– Niech pani przyjdzie jutro do tej kawiarni za optykiem, przy głównym wejściu. O czternastej mam obiadową.
Odwróciła się jeszcze stojąc w drzwiach.
– Niech pani na siebie uważa. Nawet pani nie wie, jacy oni potrafią być.
– Jacy?
– Okrutni. – Dziewczyna popatrzyła na nią zza grubych szkieł ze śmiertelną powagą.
– Ale dlaczego?
Tamta wzruszyła ramionami.
– Zwykle czegoś chcą. Wie pani, oni po śmierci są zupełnie inni. Albo może tacy sami, tylko o wiele bardziej. Niech pani na siebie uważa, zwłaszcza we śnie – powtórzyła i zniknęła w głębi galerii handlowej.
Stała węsząc, ale Emilia była pewna, że stoi tam tylko tak sobie, że wie na pewno, dokąd ma iść i po co. Emilia również wiedziała, co się stanie, ale mimo to stała jak sparaliżowana przy oknie, czekając na jej ruch. Dopiero gdy tamta ruszyła w stronę kamienicy, z rękami dyndającymi bezwładnie wzdłuż boków, Emilia wybiegła z pokoju.
Z bijącym sercem stanęła na podeście i nasłuchiwała. Usłyszała znajome klapanie mokrych stóp i dźwięk ręki sunącej po poręczy schodów. Spojrzała ostrożnie w dół, wychylając się zza poręczy, ale nikogo nie zobaczyła. Szuranie ucichło i Emilia słyszała tylko czyjś chrapliwy oddech. Wbrew sobie zaczęła schodzić po schodach i w tym samym momencie ten ktoś na dole, choć bez pośpiechu, ruszył znowu do góry. Nagle znalazła się tuż przed nią. Wilgotne włosy, jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj, lepiły się jej do czoła i skręcały niczym cieniutkie węże. Ręka oparta na poręczy była sina, a zamiast paznokci miała długie, ostre szpony.
Emilia wpatrywała się w nią z przerażeniem. Wreszcie krzyknęła skrzekliwym, cudzym głosem:
– Co tu robisz?
– Nie wiem. – odparła tamta i nagle błyskawicznie wyciągnęła ku Emilii te straszne, szponiaste ręce.
Emilia przyszła jakieś dwadzieścia minut przed wyznaczoną godziną. Zamówiła kawę, usiadła przy stoliku i czekała. Co jakiś czas nerwowo poprawiała apaszkę zawiązaną na szyi. Nie chciała, żeby ktoś zauważył ślady na jej szyi i pomyślał sobie nie wiadomo co.
Zobaczyła dziewczynę, gdy ta stała przy ladzie i w tym samym momencie uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia jak ona właściwie ma na imię. Gdy zbliżała się do stolika, Emilia wstała i z zażenowaniem wyciągnęła do niej rękę.
– Przepraszam, że dopiero teraz… Emilia Lisiecka.
– Marzena. – Dziewczyna postawiła na stoliku kawę oraz ogromne ciastko pokryte grubą warstwą lukru i krótko uścisnęła dłoń Emilii.
Usiadły. Marzena podniosła ciastko do ust obiema rękami i wgryzła się w nie z impetem. Żuła wielki kęs z przymkniętymi oczami, przełknęła wreszcie, popiła kawą, a potem oblizała wargi i palce.
Emilia zauważyła, że w miejscu pryszcza nad okiem widniał teraz kolorowy plasterek z kotem Garfieldem.
– No, to niech pani mówi – powiedziała Marzena po chwili krępującej ciszy. – Kto to jest? Jak umarła?
Emilia zaczęła powoli, łamiącym się głosem.
– Jesteśmy… Byłyśmy bliźniaczkami. Wszędzie chodziłyśmy razem i wszystko robiłyśmy razem. Mamusia zawsze powtarzała, że po jej śmierci my dwie – Elwira i ja – możemy ufać tylko sobie nawzajem. Ubierała nas identycznie i wszystko dzieliła między nas po połowie, a gdy umarła i zostałyśmy same, nie chciałyśmy niczego zmieniać. Dzieliłyśmy wszystko starannie. Ja smarowałam chleb masłem, a Elwira sprawdzała czy masła jest tyle samo na obu kromkach, ja nalewałam kawę do szklanek, a ona patrzyła, czy po równo. Nawet kostkę mydła kroiłyśmy na pół i pilnowałyśmy, aby obie połówki zużywały się w tym samym tempie. Starałyśmy się też wyglądać identycznie, tak jak chciała mamusia, mimo że tak naprawdę nie byłyśmy identycznymi bliźniaczkami. Elwira była trochę pulchniejsza ode mnie i miała ciemniejsze włosy. Z czasem ona zaczęła się odchudzać, a ja zaczęłam farbować włosy, żeby zniwelować te różnice. Całe życie mieszkałyśmy w jednym pokoju, drugi zajmowała mamusia, a gdy umarła, nadal mieszkałyśmy w jednym pokoju, w tym samym mieszkaniu, czterdzieści pięć lat, proszę pani w tym samym mieszkaniu. Teraz to się rzadko zdarza. – Emilia zerknęła na dziewczynę, ale ta tylko wzruszyła ramionami.
– Elwira zawsze chodziła po mojej prawej stronie, a ja po jej lewej. Nie wiem dlaczego, zawsze tak było. Tego dnia padało. Byłam rozkojarzona, zapomniałam portmonetki w sklepie i biegiem zawróciłam, żeby nikt jej nie zabrał. Nie wiem, dlaczego poszłam sama, normalnie wróciłybyśmy we dwie, ale ona oglądała coś jeszcze na wystawie, a ja chciałam zabrać tę portmonetkę jak najszybciej. Dogoniłam ją już na przejściu dla pieszych, nie wiem jak to się stało, że podbiegłam do niej z prawej strony. Wtedy nadjechał samochód i uderzył w nią.
Ja się tylko przewróciłam, właściwie nic mi się nie stało. A ona leżała na mokrym w asfalcie. Śmierć na miejscu, tak powiedział lekarz. Mówią, że człowiek wyskakuje z butów, gdy ma śmiertelny wypadek i tak było z Elwirą, spadły jej oba. Gdybym mogła cofnąć czas… – Emilia pochyliła głowę i popatrzyła na swoje palce, obejmujące kurczowo filiżankę z zimną kawą. – Gdyby można było coś zmienić, chciałabym wpaść pod samochód razem z nią. Tak bardzo mi jej brakuje.
Ramiona Emilii zadrżały od wstrzymywanego płaczu. Gdy podniosła głowę, zobaczyła, że Marzena patrzy na nią surowo i lekko kręci głową.
– Nic już się nie da zrobić – stwierdziła wreszcie. Dopiła kawę i wstała od stolika.
– Ale jak to? – Emilia zerwała się z krzesła.
Marzena stała jeszcze chwilę przy stoliku, jakby wahając się, czy ma tracić czas, a potem zaczęła mówić monotonnym, cichym głosem:
– Musiałabyś wyjechać z tego miasta, z tego mieszkania, zostawić ten pokój, te ubrania, te dwa kubki, dwie szklanki i dwa talerzyki z różyczką, musiałabyś znienawidzić, odejść, zapomnieć. Potrafisz to zrobić? – spytała, odwróciła się i odeszła.
Marzena układała na półkach puszki z kukurydzą. Lubiła swoją pracę, kontakt z przedmiotami martwymi, ich obłe kształty, chłód metalu i plastiku. Klienci zwykle nie zwracali na Marzenę uwagi, była dla nich niewidzialna, nie chcieli też, żeby ona zwracała uwagę na nich, to rodziłoby konieczność niepotrzebnych interakcji. Marzenie też to odpowiadało, między innymi dlatego tutaj pracowała. Ktoś podszedł do regału z owocami w syropie i zaczął w skupieniu oglądać puszki. Zerknęła w tę stronę i zobaczyła kobietę, która kiedyś prosiła ją o pomoc, tę od siostry bliźniaczki.
– Dzień dobry. – powiedziała Marzena.
Tamta podniosła wzrok znad puszki z koktajlem tropikalnym i spojrzała na Marzenę. Była w tym wzroku pogarda, wyniosłość i rodzaj rozbawienia. Wtedy Marzena zauważyła, że ta kobieta była trochę grubsza od Emilii. Miała na sobie granatowy płaszcz przeciwdeszczowy w białą kratę, spod kaptura wyglądały kosmyki ciemnych włosów. Z płaszcza spływała woda, tworząc niewielką kałużę wokół jej bosych stóp, okrytych tylko cienkimi, beżowymi rajstopami.
Kobieta włożyła do koszyka dwie puszki brzoskwiń w syropie, rzuciła Marzenie ostatnie, szydercze spojrzenie i odeszła w głąb alejki, zostawiając za sobą mokre ślady.