Maciej Grzenkowicz


Turniej bilarda


 

Choć nie zostało to jeszcze udowodnione naukowo, dusze rozwijają się zgodnie z teorią Darwina. Podobnie jak gatunki zwierząt, na przestrzeni dziejów dusze ludzkie stają się coraz lepsze i lepsze, przewyższając pod kątem zdolności te, które powstały wcześniej.

Mateusz dowiedział się o tym, kiedy umarł. Dana mu była krótka śmierć od przygniecenia jabłonią, którą akurat ścinał. Był dość zamożnym gospodarzem, ale wierzył, trochę po luterańsku, że powinien dążyć do tego, aby jego pole było jeszcze lepsze, szersze i bogatsze, bo wtedy stanie się lepszym człowiekiem. Uprawiał pszenicę, proso i truskawki. To truskawki ostatnimi czasy przynosiły mu największe dochody, więc powiększał swoje pole. Musiało ono być, według jego koncepcji, prostokątne i równe. Mógłby oszczędzić jabłoń, gdyby zgodził się na to, żeby w polu była mała wyrwa, lub żeby nie było idealnym prostokątem.

Zginął szybko, bo drzewo przygniotło mu płuca, w związku z czym, całkiem fizycznie, wyzionął ducha. Nawet nie zauważył przejścia między momentem, w którym jeszcze ścinał jabłoń, a tym, w którym budził się na swoim łóżku w niebie. Jego pokój był dobrze udekorowany, wszystko było systematyczne i ustawione pod kątem prostym, a na ścianie wisiał ręcznie malowany obraz przestawiający jabłoń, która go przygniotła.

Ciekawą rzeczą na temat nieba, jak zauważył Mateusz, jest to, że wszystko się w nim intuicyjnie wie. Kiedy się obudził, wiedział, gdzie znajduje się stołówka, w której jadło się wyłącznie dla przyjemności, gdzie mieszkali jego przyjaciele, którzy trafili do nieba przed nim i znał wszystkie ciekawostki na temat nieba, które same z siebie nie byłyby interesujące dla żyjących na ziemi, bo wymagają znajomości kontekstu. Wstał z łóżka i założył szlafrok, po czym wyszedł ze swojego pokoju i skierował się do sali z bilardem, gdzie, jak przypuszczał, umówił się z Jankiem.

Janek również pochodził z Paczewa. Był drogim przyjacielem Mateusza, umarł parę miesięcy wcześniej. Janek utopił się po wpadnięciu do bajorka po święcie wsi. Nie była to jego wina, nie był pijany, ani nie zachowywał się nierozważnie – tak, jak się wszyscy spodziewali, umrze lokalny kloszard, Remek. Janek chciał pomóc ze sprzątaniem po festiwalu, więc zbierał rozwieszone balony. Niektóre z nich przyczepiono do płotku nad wodą. Po tym, jak Janek złapał sztachetę dla równowagi, rozmokła ziemia nie wytrzymała, a płot się przewrócił, strącając mężczyznę do wody i przygniatając go.

Mateusz i Janek zawsze w sobotę chodzili razem na bilard do większej wsi, Sierakowic, szczególnie zaś starali się kultywować tradycję wspólnej gry po dożynkach. Chociaż Mateusz dopiero dostał się do zaświatów, znając się z Jankiem na tyle dobrze i intuicyjnie wiedząc wszystko o sprawach niebieskich, wydedukował, że Janek też już wie, że Mateusz jest w niebie i obaj chętnie spotkaliby się w tym momencie w bawialni przy bilardzie. Miał rację, jak wszyscy, którzy są w niebie.

Żaden z nich nie grał na ziemi zbyt dobrze, ale tutaj szło im znacznie lepiej. Po paru grach zauważyli zależność: za każdym razem zdobywali taką samą liczbę punktów, bez względu na to, kto zaczynał, ani jakich używali kijów. Mogli, jak sprawdzili, celowo zepsuć uderzenie, aby zdobyć mniej punktów, ale kiedy tylko szczerze się starali, wynik był taki sam – remis.

W bawialni oprócz nich siedziała Joanna, która czytała gazetę. Joanna umarła w XIX wieku w Warszawie, więc nie miała okazji za życia zagrać w bilarda. Przyglądała się mężczyznom znad „Gazety Codziennej”, starając się zachować dyskrecję, bo do tej pory uważała zainteresowanie wieśniakami za rzecz dziwną. Mateusz miał jednak dobre oko. Stwierdził, że to dobra okazja, aby przeprowadzić eksperyment. Poproszona o dołączenie, zgodziła się, jako że wtedy nie powodowało nią już wstydliwe zainteresowanie, a uprzejmość.

Po kilku grach z Joanną okazało się, że tym razem gry nie kończą się remisem, bo za każdym razem nowa towarzyszka przegrywa o tę samą liczbę punktów. Nieznaczną, ale stałą. Chociaż pierwsze dwie gry były ekscytujące – najpierw dlatego, że dopiero się okazywało, czy między zawodnikami będzie różnica, a potem dlatego, że zaobserwowaną różnicę trzeba było potwierdzić – po uznaniu istnienia kolejnej tendencji każda kolejna patria stawała się bardziej nużąca.

Kluczowym odkryciem był jednak fakt, że choć wynik gry był stały dla każdej dwójki graczy, różnił się między parami. Zauważywszy to, Mateusz zaczął się delektować myślą o tej regularności.

Sam bardzo cenił regularność i matematyczność. Przypisywał temu swój ziemski sukces w zarządzaniu polem. Choć jego rodzina zarządzała gospodarstwem od wielu pokoleń, on jako pierwszy ukończył w Gdańsku studia rolnicze, które pozwoliły mu gospodarować z pomyślunkiem i strategią. Aż do śmierci, jego dochody stabilnie, spokojnie i systematycznie rosły. Mateusz wiedział, że to dobrze. Nie chciał i bał się zmian gwałtownych, nawet jeśli miałyby być na jego korzyść. Nie ufał strategiom na szybkie wzbogacenie się. Wolał obliczalny wzrost, którego można być pewnym i na jego bazie planować dalej. Znaleźć kolejną pewną okazję na zarobek, pomnożyć pieniądze nie bardzo, ale trochę, i za to poszerzyć pole. Wszystko harmonijnie i po to, aby stać się lepszym człowiekiem.

Ucieszyła go więc ta stałość, którą zaobserwowali z Jankiem w kontekście bilarda. Zainteresowany wynikiem, zaproponował, aby zorganizowali igrzyska i przekonali się, kto gra w bilarda najlepiej w niebie.

Co ciekawe, nie potrafił tego intuicyjnie zgadnąć – jakby zrozumienie takej błahostki było blokowane przez siły niebieskie.

Do udziału w zawodach zgłosiło się dziesięć osób. W wyniku pierwszego turnieju bilarda ustalono, że najlepszymi graczami w zaświatach są Mateusz i Janek, którzy zdobyli, ex aequo, najwyższą ilość punktów. Za nimi uplasowała się Rozalia, była sekretarka, która po straceniu pracy zamknęła się w swoim mieszkaniu i nudziła się, zanim dwie dekady temu umarła. Cieszyła się, że po śmierci w końcu był czas na zabawę. Krystyna była trzecia – miała znacznie więcej doświadczenia w niebie, bo znajdowała się w nim od pół wieku, wcześniej była pielęgniarką, umarła na odrę. Znacznie gorzej poszło Joannie, ale ona nie przykładała do tego szczególnej wagi. Czuła satysfakcję, że nie była na ostatnim miejscu, które zajmował Piótr, za życia zajmujący się odrabianiem pańszczyzny, bo żył parę dobrych wieków przed Mateuszem. Piótr też nie przejmował się ostatnim miejscem, podobała mu się sama gra.

Zdecydowali powtarzać turniej co roku. Przez pierwszych parę lat brali w nim udział ci sami zawodnicy i wyniki były zawsze takie same, co wprowadzało Mateusza i Janka w stan dumy połączony z apatią. Niczym nowym nie było, że zajmowali pierwsze miejsce, choć sam ten fakt dalej im pochlebiał. Ucieszyli się na wiadomość, że na setny turniej zgłosił się ktoś nowy: Marta, która właśnie dołączyła do zaświatów. Pokonanie nowej zawodniczki umożliwiłoby im potwierdzenie, że są lepsi od nieznanej, nowej osoby, a tym samym ugruntowało ich prymat.

W setnym turnieju Marta wygrała, pokonując Mateusza i Janka o kilka punktów. Wywołało to zdziwienie wszystkich uczestników turnieju. Najmniejsze było zdziwienie samej zwycięzczyni. O ile sukces to powód do zaskoczenia i radości, pozostali uczestnicy turnieju byli absolutnie przekonani, że Mateusz i Janek zwyciężą – a tak się nie stało.

Marta wygrała kilkanaście kolejnych turniejów. Podobnie jak mężczyźni, zdołała się już przyzwyczaić do tytułu liderki, po czym do rozgrywki dołączył Florian, który umarł kilkanaście lat po Marcie, i to on stał się najlepszy. Po raz pierwszy w niebie Marta poczuła się wtedy źle.

Taka sekwencja zdarzeń powtarzała się już od tego czasu zawsze. Po kilkunastu lub kilkudziesięciu turniejach pojawiał się ktoś nowy, kto umarł trochę później, i to ta osoba zaczynała prowadzić, aż do nadejścia następnego nowicjusza, kiedy to ustępujący lider czuł zgorzknienie. Turnieje pozostawały jednak tradycją, a starzy zawodnicy się nie wykruszali, licząc na cud i powrót na pierwsze miejsce, który nigdy się nie wydarzał.

Po kilku tysiącach lat Mateusz i Janek znaleźli się prawie na samym dole stawki. Nowych, lepszych graczy było tylu, że ich początkowa seria zwycięstw przestała się liczyć. W mężczyznach narastała frustracja, że utracili swój status zwycięzców. Ich niezadowolenie było szczególnie silne, bo to właśnie oni byli inicjatorami turnieju i jego pierwszymi czempionami.

Po pięćtysięcznym turnieju spotkali się w stołówce, aby przedyskutować potencjalne sposoby powrotu na pozycje liderów. Oczywiście, treningi nie miały sensu, bo gdyby to wyćwiczenie prowadziło do zwycięstw, nie przegraliby nigdy, jako że mieli najwięcej doświadczenia ze wszystkich zawodników. Racji bytu nie miało też oszustwo, bo nie chodziło tylko o pozycję na podium, ale o to, aby ona była uzasadniona. Mateusz, nawet w niebie, czuł jeszcze powidoki swojego dążenia do doskonałości, a tam swoją wartość można było udowodnić wyłącznie podczas gry w bilarda.

Bilard był niezwykły, bo na wynik rozgrywki trzeba było poczekać. Nie było możliwości przewidzenia wyniku partii między dwoma osobami, które ze sobą wcześniej nie grały. Intuicja zmarłych przestawała wtedy funkcjonować.

Mateusz uświadomił to sobie już na początku pobytu w zaświatach. Przypomniał sobie zdziwienie, które wtedy poczuł. Zaproponował Jankowi, aby razem udali się do administracji nieba, aby zapytać, z czego to wynika. Może, mówił, gdy dowiemy się, czemu tak jest, znajdziemy sposób, aby obejść jakiś boski mechanizm i, w końcu, wygramy w bilarda.

Przyjął ich urzędnik, który, wysłuchawszy ich uwagi, pokiwał głową. Przed odpowiedzią trochę zaczekał. Splótł ręce i zaczął robić młynek kciukami. Patrzył na biurko skupiony, jakby chciał odpowiednio dobrać słowa.

– Dzieje się tak dlatego – zaczął – że dusze przydzielane ludziom na ziemi są coraz bardziej udoskonalane. Nieustannie pracujemy nad tym, aby życie ziemskie było lepsze, a dojść do tego można tylko poprzez ulepszanie samych ludzi. Staramy się o tym nie rozpowiadać, bo boimy się, że dojdzie między wami do konfliktów.

Mateusz zmrużył oczy, jakby z niezrozumieniem.

– O właśnie, widzę, że pan nie rozumie. To typowe dla pana duszy. Gdyby pan umarł pięćset lat później, wszystko by pan już rozumiał – stwierdził urzędnik.

– Ale jak to się ma do bilarda? – zapytał Janek.

– Nowsza dusza będzie grać lepiej.

– Ale przecież wszyscy mamy niebiańską intuicję – skontrował Mateusz. – Powinno nam
iść tak samo dobrze. Wszyscy wiemy, gdzie poleci kula, jak ją popchniemy.

Urzędnik westchnął.

– Widzicie, panowie, to jest tak jak z komputerami i internetem. Wszyscy macie dostęp do niebiańskiej intuicji, prawda. Ale czy jak podłączycie ten sam internet do komputera z roku 2024 a roku 6024, to czy będzie działał tak samo szybko? No nie. I tak samo u was. Może i macie ten sam internet, ale macie gorsze oprogramowanie.

Mateusz patrzył na urzędnika pustym wzrokiem.

– Czyli jesteśmy od nich gorsi?

– Tak – opowiedział urzędnik.

Mężczyźni pożegnali się z urzędnikiem, który wrócił do swoich spraw. Minęło od tego czasu kolejnych kilkaset lat, kiedy Mateusz nagle znowu znalazł się pod jabłonią na swoim polu.

To, czego doświadczył, nie było snem. Rzeczywiście: Mateusz, po uderzeniu jabłoni, na chwilę umarł, ale z jakiegoś powodu po minucie ponownie ożył. Wziął głęboki haust powietrza. Nie oddychał na tyle krótko, że nie zdążył nawet sobie uszkodzić mózgu.

Gdyby chciał, mógłby się przekonywać, że to były zwidy, ale dobrze wiedział, że tak nie było. Mateusz doświadczył zaświatów, co więcej – w tym momencie znał już zaświaty znacznie lepiej niż ziemię. Spędził tam kilka tysięcy lat, a tu ledwie czterdzieści. Chociaż na ziemi to była minuta, w zaświatach czas płynie inaczej, a w momencie, w którym okaże się, że ktoś, choć powinien był umrzeć, jednak przeżył, można go cofnąć.

Jego matka wzniosła lament, najpierw z przerażenia, a potem ze szczęścia, że jej syn jednak żyje. Żona się popłakała. Mateusz był skołowany. W zaświatach miał już poukładane życie, do którego przywykł i które znał znacznie lepiej niż życie na ziemi. To uczucie jednak przemijało. Spoglądał na żonę i przypominał sobie, kim był; rozejrzał się dookoła i uświadomił sobie, co robił. Był mężem i rolnikiem. Żył w Paczewie. Jego przyjaciel, Janek, nie żył. Czuł ból. Udało mu się przeżyć, ale musiał jechać do szpitala, żeby tej szansy nie zmarnować.

* * *

Kiedy chodził w temblaku po Paczewie, zmuszony przed doktora do krótkich przechadzek i wstrzymania się od pracy, zobaczył swojego sąsiada, który wrócił z Sierakowic z nową, elegancką koszulą. Zastanawiał się, o co temu sąsiadowi chodzi. Dlaczego sąsiad kupił sobie elegancką koszulę? Musiał, na pewno, myśleć, że w jakiś sposób ta koszula da mu więcej szczęścia niż jakiś inny zakup.

Z czym ją możemy porównać? Może z dwudziestoma kilogramami dobrej marchewki, które kosztują tyle, co ta koszula. Czy jest możliwe, że koszula przyniesie sąsiadowi więcej szczęścia, niż dwadzieścia kilo marchewki? Żeby to zrozumieć, trzeba obliczyć, ile szczęścia mogłaby dać marchew. Głównym pożytkiem, jaki Mateusz widział z marchewki, była możliwość ugotowania marchewki na maśle. To była bardzo dobra, smaczna potrawa, którą mógłby się podzielić z rodziną.

Mateusz rozumiał, że kupno eleganckiej koszuli może być inwestycją, która umożliwi sąsiadowi znalezienie lepszej pracy, a co za tym idzie – zarabianie większej ilości pieniędzy, którą może wydać na dobre jedzenie. Ale przestał wierzyć w plan.

Spojrzał na swoją ziemię i kiedy zauważył, że jego poszczególne pola rzeczywiście mają kształt prostokąta, i że zaryzykował życie tylko po to, aby kolejne również tak wyglądało, poczuł wstręt. W niebie dowiedział się, że prostokąt jest, w istocie, bardzo zakrzywioną figurą. To, co wydawało mu się linią prostą, było dalekie od doskonałości. Tak naprawdę linia wiła się jak wąż, i choć wcześniej tego nie zauważał, a w niebie – nie przejmował się tym, teraz znowu spacerował po wsi i myślał o tym, jak głupim pomysłem jest prostokąt. Powiedział mu o tym Florian. Jego zaś potem skorygowała Aurelia, zwycięzczyni trzystapięćdziesiątego turnieju. Tego, co powiedziała Aurelia, Mateusz już nie zrozumiał.

Ale Mateusz nie czuł niechęci do prostokąta samego w sobie. Wprost przeciwnie: ten prostokąt, zawinięty i trochę głupi, wydawał mu się całkowicie w porządku.

Kiedy doszedł do rzeczki, zauważył chwiejącego się Remka, który nadużywał alkoholu. Nie szedł równo. Trzymał otwartą butelkę z wódką, którą machał tak gwałtownie, że się nią oblewał. Mateusz poczuł wtedy swój stary, znajomy instynkt. Uderzyło go, że Remek zachowywał się nieodpowiednio i nieodpowiedzialnie. Spojrzał na pijanego z lekką odrazą, ale i z troską.

– Zostaw tę butelkę, Remek – rzucił. – Już ci wystarczy.

Remek odwrócił się zdziwiony do Mateusza.

– Wszyscy jesteśmy gównem, panie Mateuszu – stwierdził zachrypiałym głosem, a jego rozmówca stwierdził, że ma rację.

Mateusz usiadł więc z Remkiem przy rzeczce. Razem patrzyli, jak płynie.

 

Maciej Grzenkowicz