EKSTATYZM

czyli o poetyckim performowaniu sensu w czasach zagłady znaczenia. Poemat krytyczno-literacki zapisany na marginesie „Kotleta frazy”
Roberta Rybickiego


 

Klepać, klepać, klepać – aż się zrobi kotlet. Ciało bite w rytmie fraz wydaje jęk i bierze na siebie winę za sens zmysłowego posłuszeństwa znakom, które czy są tatuażem, czy blizną, niech rozsądzi rozum, ten organ, którego gestem ślina przynosi na język osady myśli. A zatem: od ciała, przez tańce języka, przez zmysły do umysłu. Taki program czytania wpisany w poezję Roberta Rybickiego, zaczepił moją uwagę… Stąd te uwagi nieskładne.

A program ten może uruchomić na dysku czytelnika jedynie głębokie zaufanie do poety, poprzedzone wszakże nieufnością do powierzchownie rozumianych fraz jego wierszy. Faktycznie bowiem w tego kotleta wbite zostały ingrediencje, których właściwy smak tudzież wartości odżywcze chcą się jakby wstydliwie ukryć przed brutalnie krytycznym gustem współczesnego konsumenta. Ukryć się w ironii, w kpinie, w rechocie nawet – jak to mają w zwyczaju rzeczy kruche i osobniki wrażliwe. Jawne ekspozycje artystycznych efektów służą tu, nie wątpię, przemytowi znacznie cenniejszego towaru. Podejrzewam nawet, że stało się tak nie tyle za sprawą autorskiej intencji, ile wskutek uaktywnienia się romantycznego, sentymentalnego nawet charakteru poety. I oto w anarchistycznych gestach tych wierszy odkrywamy tęsknotę za porządkiem, w surrealnych obrazach czai się konkret gotowy wyjść z ukrycia i ugryźć, z językowych wykrętasów wyłania się proste przesłanie, a niewybredne bon-moty szokują nie sztubacką wulgarnością, lecz filozoficznie dojrzałym serio.

Ale o tym za chwilę, najpierw garść ogólników, bo te, prawdę mówiąc, pojawiły się w mojej głowie po pierwszej lekturze, żeby potem pomóc mi czytać uważnie i detalicznie.

Wstępne ogólniki

Poezja to snucie słów aż się zasnuje pajęczyną skojarzeń jakieś okno, jakaś krata rozmównicy między anonimami. Wiersz, stworzony a nie zrodzony, nie bierze się wprawdzie znikąd, ale jednak bierzemy go takim, jakim nam się oddaje, bo chociaż zaspokajanie hermeneutycznego głodu to fizjologiczny odruch osobniczy, to przecież poezjowanie, jako gest językowy, każdego osobiście wciąga w stado wspólnoty. I stoi ten wieczny wół na skrzyżowaniu ekspresówek, okiem na strony łypiąc, jak onegdaj szlachcic na zagrodzie pozierał na swoje, i wgapia się w malowane wrota ekranów, i gada do obrazu chłopskim zadziwieniem.  

Rozpleniam tę metaforę rustykalną, a przez to archaiczną, bo mam wrażenie, że ten rodzaj poetyckiego mówienia, który zasiał się w języku polskim jakąś dekadę temu (może dwie dekady) pochodzi tyleż z ciemnicy pierwocin, co i z odblasków powierzchni, z goryczy wieczystej głębi semantycznej grzybni polszczyzny i z chwilowego doznania słodyczy upichconej ze słownych grzybków potrawki. Jednym słowem: poezja jako halucynogen, który jedne umysły otwiera, a inne domyka, ale wszystkie chce jednako wprawić w trans – w obszar sensu doznawanego raczej synapsami skanalizowanych skojarzeń niźli na drodze dociekań przechwytywanych przez umysł świadomy swoich źródeł. Takim to sposobem język wlewa się do wierszowanej mowy – zagarniając po drodze wyziewy wzruszonej gleby i śmieci z ulic przykrytych asfaltem, osadzając na drabince wersów pospolite gadulstwo, z którego ucho i oko komponuje fantazmaty kształtów, pozory wzorów i pokusy ornamentów. Jak z tego skorzystać? Wciągać nosem, dać się uwieść przeczuciom? Zagłębiać się w siebie, we własne podsłuchane, wglądając w lusterko ze słów podsuniętych usłużnie? Wdech pełen pikseli wygasłych galaktyk, swąd esencji zutylizowanych tekstur! I to, jakimś cudem, ma wartość odżywczą… Bo póki co poezja żyje, a nawet odżywia się nieźle, własną żywotność podtrzymując pasożytowaniem na poetyckich zdolnościach czytających, którym piszący dostarczają jedynie pożywki. Wszystko jest poezja? Zagrzebana fraza pogrzebanej kontrkultury wraca przepisana recyklingiem jako: Wszędzie jest poezja. Tylko brać i jeść, smakować, trawić.

Współczesnej awangardy nie interesuje „masa, miasto, maszyna”, raczej „gumno, gówno, genitalia”. Ani mi to nie bluźni, ani mnie to nie kręci – diagnozuję. Nowoczesność już nie fascynuje, postmodernizm się znudził, cywilizacja sczezła w neoprymitywizm. Niektórzy bez żenady afiszują się w podartych jeansach, ale nikt nie wątpi, że ta nędza to manieryzm sytych. Najprostszą ucieczką od estetycznej hipokryzji wydaje się w tej sytuacji – fizjologia, a desperackim ratunkiem przed upadkiem w bezdenny nihilizm – ekstatyzm trzewiowych sensacji.

 

Ale jak to było?

W swoich wczesnych tomach Ryba dał głos dziecinnej wyobraźni, tak niemowlęco nierozumnej, że musiała chwycić za gardło dojrzałych, a nawet przekwitających. Czyżby przypomnieli sobie stare dzieje, kiedy sami nurzali się jeszcze w wodach płodowych języka dojrzałej nowoczesności? Ich nowy bard, rodem z mitycznej Prowincji, miał zająć miejsce nieprzysiadalne już dla poety wygodnie usadowionego pod  Zamkiem, którego śpiew, zaprawiony kawą i papierosami, stał się zbyt szorstki dla przeczulonych małżowin konsumentów cafe latte i amatorów waporyzerów. Rozpoznany jako neodadaista i postsurrealista, Rybicki zaczynał od przelewania obrazu w obraz, piękne zaiste zlewając ze sobą trupy, jakby została z nich sama plazma skojarzeń, jakby się rozpuściły w nich gnaty desygnatów. Cała ta jaskrawość była doskonale niejasna, za to porażająco sugestywna. Oświetlona krótkimi rozbłyskami nieoczekiwanych słownych spięć, rzeczywistość rzeczy traciła widzialność, za to zyskiwała na wyrazistości. Taka poezja podniecała, bo czyniła z czytania doznanie erotyczne, a zarazem nie zobowiązywała do miłowania czegokolwiek. No bo jakże tu popieścić krągłość chmury? 

Z czasem jednak nawet te eteryczne stany skupienia twardniały w cząstki elementarne i zaczęły obijać sobie boki, krzesząc z siebie dotykalne niemal artykulacje prasensów, przenikających do szpiku. To jednak tylko rozbudzało apetyty, jak to zwykle bywa, kiedy zaczyna się od przystawki w oczekiwaniu na danie główne. Dokarmiany frykasami język domagał się więcej i szybciej. Powiększające się obrazy traciły ostrość, pozostawiając gapiów z otwartą gębą, uszy przestały wystarczać nawet tym, którzy z urodzenia mieli je do słuchania, za to linie i punkty przejmowały kontrolę nad terytorium, pokrywając je mapą nie z tej ziemi. Z tomu na tom coraz wyraźniej widać było, że te rozpustnie rzucone na bieliznę czarne typografie tylko pozorują dadaistyczną nieodpowiedzialność za słowo, faktycznie zaś odpowiadają na skrupulanckie pokusy zażenowanego swoją niewinnością moralisty; cóż, że wciąż kusząco nadrealnego, jeżeli już dawno post-neo. Starość, atoli, nie radość, tym bardziej jeżeli to starość awangardy. Człowiek zaczyna się przejmować… Że świat się sypie i dokoła coraz więcej śmieci? Bo przecież, jakby nie patrzeć, to one zostały po beztroskiej zabawie w rozwałkę.

Minęły lata, wychodziły i przechodziły kolejne tomy wierszy. Serfująca po skojarzeniach wyobraźnia traciła młodzieńczą brawurę, jej miejsce zaczął zajmować zdroworozsądkowy sarkazm. Słowiczy trel trubadura zastąpiło krakanie proroka. No cóż, biologia ma swoje prawa. Płynne doświadczanie okoliczności zaczęło wsiąkać w grunt, który przecież zawsze czekał na wyczerpanie się nadwyżki. Zmieniła się nie tylko poezja, zmieniło się również zadanie do wykonania. Siwobrody chłopak z miasta średniej wielkości wszedł na starożytny rynek posprzątać po wielkomiejskich rozróbach, a wiedząc, że ze śmieci nie sposób skonstruować solidnych budowli, wybrał sztukę wyboru i kombinacji, za którą stoi… Co, jak nie dylemat i decyzja? Fatalizm wieku męskiego.

Pozbawione wsparcia we współdzielonej kulturze współczesne dzieło sztuki wydobywa się z samotności osobnego głosu i, nie korzystając z pośrednictwa kolektywnych wehikułów, dociera do otworów w jednostkowej jaźni. I tak to Ryba daje głos niemym i otwiera uszy niesłyszącym, zadając pytanie o sztukę naszych czasów: Gdzie szukać natury sztuczności?

Bo, że poeta swoje frazy młotkiem ubija, że te kotlety ręcznie urabia, nie ma wątpliwości. W tej bitwie wrogami autora są: prostota i naturalność. Dlaczego? Bo one zbyt łatwo wchodzą, a tym samym nie budzą zaufania. Poezję takiego kombinatora łatwo odrzucić jako prymitywną, prostacką, banalną i pustą. Niektórzy skutecznie udają, że ją rozumieją, inni nie bez oporów dają się nią popieścić, licząc na okazjonalne orgazmy. Tak czy inaczej, nie da się przecież zarzucić temu nowemu Rybie po przejściach, że jak dawniej pływa po powierzchni, już raczej że dławi się czasami, bo ma odwagę zanurzać się w polszczyźnie ekstremalnie. I żadnej w tym zgrywy, żadnego efekciarstwa. Jeżeli ekscesy, to za sprawą chwalebnej odwagi rzucania się w mętne wody, wiedząc, że innych nie ma. Ryba płynie na ślepo, raz po raz wynurzając się w plamie przeźroczystej tafli, rzuca okiem na okoliczne brzegi, rzadziej na niebo. Słowa łapią znaki jak lusterka, a to z poziomu, a to z głębi, a to spomiędzy chmur. Żadnych faktów, same interpretacje. Bo inaczej się nie da? Da, da, da – byle uparcie w nadrealizm i jeszcze wyżej.

 

Ekstatyzm

Stare zalecenie Eliota, żeby mocą indywidualnego talentu wybrać sobie tradycję, nie znajduje dzisiaj zastosowania. Po bitwach klasycznych gentlemanów z romantycznymi chuliganami zostało pobojowisko. Farewell oksfordzka dykcjo, bujaj się pruszkowska grypsero, mamy do dyspozycji bełkot globalnego śródmieścia, niczyje chwasty nieustępliwie cudzego gadulstwa, w których musimy nauczyć się rozpoznawać ozdobne rośliny. Tradycja nie jest już bowiem ogrodem – ani rajskim sadem, ani wersalskim labiryntem, ani nawet parkiem narodowym na wzór biblioteki o rozwidlających się ścieżkach. Tradycja, na której sobie dziś używamy, nie jest w ogóle uprawą; stała się podmiejską dżunglą, samosiejką na nieużytkach, chwastem żerującym na chwastach. A my, poeci, czyżbyśmy mieli wrócić do pastuszego stanu? Czyżby przepoczwarzyły nas zmiany klimatu? W krowę, kręcącą mordą pełną bordowych kropek?

Zaiste, oświeciło mnie! Oto zrozumiałem, że ten Rybicki Robert, herbu Ryba, z Rybnika to nowoczesny Sarmata, który swoim językiem, lokalnym i pełnym dadaistycznych makaronizmów, wtrąca się w stary spór o dziedzictwo. I, co nam powiada? Że poetyckiej tradycji nie ma…, ale będzie – plonem naszych wysiłków; że tradycyjna poezja zdechła…, ale ją odkarmimy – strawą przeżutą. Słyszycie te surmy? Ja słyszę ryk heroizmu w niecichnącym trenie: Tradycja to przyszłość! Tylko jak się dostać w tę krainę spełnionego paradoksu? Chyba tylko skokiem z zamkniętymi oczami. Z krawędzi kryzysu zrobić krok przed siebie. Rzucić ziarno w pustkę…

Poezję siejemy, jej źdźbła uprawiamy, żeby się nimi paść, bo przecież każdy jednako chce sobie przedłużyć umieranie na ukwieconej łące. Atoli rozległe pola semantyczne współczesnej poezji oślepiająco niejasną zasnute są aurą. Mroczna dziejba leśna? W blasku odwróconego światła? Ciemnego świecidła? Tor tradycji podstawia się pod wehikuł języka, nawet nie bardzo kryjąc się ze swoim pochodzeniem z kresów polszczyzny. Tak, to gwiazda lingwistycznej awangardy przewodzi poecie, z tomu na tom coraz bardziej zbłąkanemu, a jednak uparcie meandrującemu po bezdrożach mapy odbitej w potrzaskanym lustrze – w tradycji zdekonstruowanej i rekonstruowanej doraźnie, a więc nietrwale, za to tym bardziej koniecznie. 

No, bo gdzieżby indziej miał stawiać swoje rozdeptane trampki porzucony trubadur? Jeżeli nie w lupanarze modernistów, to chyba tylko w sztucznym świetle klasycyzmu, albo w blasku płonących oczu romantyków. Ale klasycyzm i romantyzm zanadto błyszczą ekranową poświatą, żeby nie zepsuły nam wzroku, pozostaje więc snuć sensy nadprzytomnie i tanecznymi ruchami klepać w klawiaturę przed wygaszonym ekranem… Ekstatyzm?

Ekstatyzm! Totalny performans unicestwia własną dokumentację! Czy to wizja apokaliptyczna? Jeżeli tak, to przecież bezpardonowe rozpoznanie nie musi odbierać tej nowinie dobra. Idźcie i głoście, nie ustawajcie w błądzeniu, deptajcie i kopcie! Bo na pustyni gruzów tylko przypadkowe potknięcie daje nadzieję na zmianę kierunku. Taka praktyka przypomina automatyzm albo aleatoryzm surrealistów, ale tylko „przypomina”, a więc w istocie się od nich różnicuje. Tym razem chodzi nie o nad-realizm, lecz o sub-realizm – o podglebie mówienia figurami wyobraźni.

 

Myśl wyznająca

W świecie wirtualnym, w świecie symulakrów albo zwyczajnego kłamstwa nadzwyczajną wartością staje się możliwość nadania rzeczom imion. Nadajemy imiona wrażeniom i przeżyciom, bo świadomość nie potrafi żyć w chaosie, jej środowiskiem życiodajnym jest uniwersum. A gdzie znaki znajdować i jak je porządkować? W podglebiu sensualnej powierzchni języka, którego każdorazowe użycie ujawnia zarazem jego głębię i jego płaszczyznę, jego zasoby i jego potencjał. Język żyje, nie tylko funkcjonuje; jednych przekonał do tego Wittgenstein, innych Lacan, jeszcze innych AI, Anonimowy Idiota. Tak czy inaczej, przekonanie jest rodzajem wiary, tyle że przysługującej rozumowi a nie sercu. Myśl wyznająca… Czy nie tym właśnie zawsze była poezja?  

Wiemy już więc, że język jest, owszem, grą o zmiennych regułach, ale nie da się zwątpić, że stawką w tej grze jest samo istnienie dynamicznego komunikatora, który ze swej istoty jest drżącym porządkiem, i jako taki środowiskiem świadomości; ta zaś jest po prostu sposobem bycia po ludzku. Nawet najbardziej sceptyczny inteligent odżywia się niewątpliwym, nawet najbardziej pragmatyczny mieszczuch żyje w dobrej wierze. Poetycko więc każdy żyje na tej ziemi, tylko nie każdy rozumie to, co wyznaje. Rozumienie, przekonał nas (może tylko niektórych) o tym Heidegger, to nie tyle stan poprzedzający działanie, ile bezcelowa przytomność, czyli coś, czym nie dysponuje ani człekokształtna małpa, ani człekopodobny algorytm. Zapisując rozumienie, poezja nie ustala jego treści, lecz umożliwia nadanie ludzkiemu życiu sensu; poezja popycha rozumiejącego w pogoni za horyzontem, który nigdy nie będzie kresem, ale zawsze będzie kształtem – kręgiem samowiedzy. Tworzenie tekstów nie służących niczemu innemu niż poszukiwaniu sensu jawi się więc dziś jako nie tylko bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej, ale być może wręcz konieczne do przeżycia… Jeżeli, rzecz jasna, ktoś jeszcze chciałby żyć po ludzku. Które to życzenie sobie nie jest wcale oczywiste, bo w epoce post-antropocenu wymaga niejakiego heroizmu, a choćby tylko przekory.

Na gruncie wysłowienia przekora wyraża się zwykle w anarchicznym geście rozwalania związków rządu i wywracania logicznego porządku składni. W praktyce chodzi o… bicie, o ubijanie ze słów frazowych kotletów, smacznych inaczej. Brutalne są więc i przymilne zarazem zbitki słów Rybowego gadulstwa, czasami słuch bolą, a zaraz potem łagodzą zadane membranie rany, skłaniając język do giętkiej artykulacji, głaszcząc podniebienie stopami końcówek zrytmizowanych synkopowo: a to, hip hop, ze zgłoski na zgłoskę przenosi akcenty, a to glissando ślizga się między sufiksami. Bywa skrajnie regionalna ta rybnicka gadka, przeto musimy pogodzić się z autonomią dźwiękowych toposów, ale przecież globalnie nie zbywa jej na powszedniości, tak że każdego zaczepi po sąsiedzku jakimś nagłym zwrotem. Rymy niepełne jak ślady po nietutejszych, którzy wpadli jedynie na słówko i został po nich nieświeży domysł pomysłu, niczym pragnienie po okresowej rzece. Urwane frazy łopoczą echem pieśni przebrzmiałych po przemarszach armii, idących ku zwycięstwu i wracających po klęskach. Słowa wyrywają się na wolność z futurystyczną brawurą, półsłówka poszukują miłości, której symetrycznie bliźniacza połówka wisi sobie gdzieś na jabłonce w sadzie prarodziców. Strzępki, skrawki, farfocle – wszystko to mogłoby być znowu, ale chce być jeszcze, nie potrafi przybyć dokądkolwiek, a zostać się boi, więc trzepoce i furkocze, korzystając z łaskawości wiatru, który tchnie, jak wiemy, kędy mu drzwi otworzą.

Wszystko to próby nazwania, które jednak niczego nie narzucają, nie próbują językiem manipulować, lecz rzucają się na głęboką wodę, zarzucają przynęty i miotają wyzwania. A przecież wciąż, albo tym bardziej, jest to poezja myśląca. Tyle że raczej zalążków i impulsów myślenia należy się po niej spodziewać niż rozwiniętych refleksji. Złote myśli błyskają znienacka wplecione w zgrzebną teksturę. Wiersz prowadzi nas po płaskich ugorach wyjałowionych ze znaków, ale niespodziewanie podprowadza pod hermę z wizerunkiem uśmiechniętego przewodnika i na moment rozkwita w nas uważność. Poeta liczy na czytelnika samodzielnego, czyli takiego, któremu jego pisanie się przyda… Do czego? To się zobaczy, to się wypatrzy, jeżeli będziesz miał czelność wyjść z siebie.

Wyzbyty nazw jest wszak ten niestworzony kosmos wglądów, które kładą się nam na oczach, zatykają uszy i pokrywają naskórkiem podskórne czułki wystawione na rzeczy zarazem pospolite i osobliwe, niczyje ale osobne. Anonimowo cudzymi będąc nie mamy sobie już nic do dodania, zmieszani bierzemy się więc wzajemnie za tego, kto udźwignie dar języków i da wyraz naszemu wspólnemu zmęczeniu, lekko wstrząsnąwszy wypowie słowo jednorodzone. Pozostaje kochać to dziecinne gaworzenie, pieścić czułością i oczekiwać potomstwa potomków. A póki co, żyć trzeba tym, czym chata bogata, i co oferuje stół – wieliki świeboda. Kotlet frazy?

 

Błyskotliwość

Siedzieć w świecie znaków i symboli[1] – to odkryć to „i”, które z każdej frazy czyni kotleta, bo spłaszcza jej odniesienia w horyzontalną współrzędność, może wciąż nieskończoną, ale już na pewno nie metafizyczną, a  więc i nie symboliczną, bo do czego taki znaczek, nie aspirujący do znaku, miałby odsyłać. A co odsyłać? Wyobraźnię, która skapitulowała przed futurologią.  

Bo marzenie jest widzeniem przyszłości i niczym więcej, a przyszłość to przecież jakaś science, którą mamy za fiction, póki co. Dlatego największą głębią jest rzeczywistość. Rzeczowość pozostaje niedosiężna, bo poezja jest tańcem myśli, ale tylko przed drukiem, przed zafiksowaniem w czymś, co samo z siebie generuje znaczenie, ale nie wiadomo po co i ku czemu to zmierza. Poezja napisana/zapisana w jakimś sensie przestaje być poezją, żeby stać się wierszem, który usilnie stara się poezji, która go zrodziła, nie zatracić, nie zdradzić, ale jedyne, co mu się udaje, to spowodować, że poezji amatorów zainteresują znaczki samego tekstu, a nawet wyglądy jego postaci typograficznej, czy też mimowolnie znaczące dźwięki i artykulacje, wzajemnie odbite, uwikłane w kłącze trajektorii. Robi się co najwyżej w necie ciekawie. A poza netem? Ocean nudy, która przepływa przez puste oka sieci skojarzeń. Nieuchronnie więc wielokształtna i wielowymiarowa myśl spłaszcza się, ubija, sklepuje w dwuwymiarowy (albo i jedno) ornament do podniecania semantycznej żądzy. Czytanie takiego wiersza to drażnienie „się” przez się, to zaś, jeśli uświadomione, sprowadza się do zabawy (Się bawi się); a ta bezczelnie sugeruje zbawienie, brutalnie bawiąc między nami na prawach gościa, który ani był proszony, ani za nic nie zapłaci.

Niepowstrzymany natłok znaków nic nie znaczących, za to naznaczonych jakimiś bliznami po niegdysiejszych spotkaniach z sensem, skutkuje przebodźcowaniem, to zaś objawia się flautą myśli, które ukojone podsuniętą im ofertą bierności, dryfują sobie na sobie, dając się tylko od czasu do czasu skusić światłu dobiegającemu z umysłu czytającego, który z kolei daje się zaspokoić błyskiem odbicia. Współczesna poetyka chętnie korzysta z tej szansy na poigranie sobie bezkarnie z niekonsekwencją, oferując czytelnikowi tekst intencjonalnie nieciągły, niespójny, nieorganiczny, za to atrakcyjny doraźnie, czyli w zaczepkach nagłych skojarzeń, które zdarzają się w drodze od słowa do słowa, od wersu do wersu, na tle monotonnego taśmociągu lektury. Rybicki opanował tę technikę doskonale, atoli mam wrażenie, że nie jest z niej całkiem kontent. Za czymś chyba tęskni… Za jakąś bardziej pożywną zawartością? Za wartością, która przebiłaby cenę wybitą na wieczku? No, bo czy da się zjeść kotlet płaski a błyskotliwy, jak puszka, w którą go zapuszkowano?

Żyjemy w rzeczywistości opakowań. To jedyne rzeczy, które widzimy, a zarazem, których nie traktujemy jak rzeczy same w sobie, bo wciąż mamy w sobie resztki tej starej wiary w zawartość. Czy tam w środku znajdę to, co napisali na etykiecie? A może fraza, choć płynna, płytką się okaże niczym blaszany kotlet? Musi być płaski ów „kotlet frazy”, bo nawet jeżeli zawiera w sobie jakieś znaczenie, to nieuchronnie oklepane. I jak to ugryźć? Można by się tym co najwyżej przełamać, ale czy wolno spodziewać się… transsubstancjacji? Chociażby jej smaku. Chociażby odzewu, innego niż trzask na języku. Na razie „nic” – jawi się wyraźnie, bo opatrzone cudzysłowem. Może coś z tego wyniknie.

 

Do duszy

Wierszy o niczym jest w tej książeczce bez liku i co niemiara. Ale jest to „nic”, na które, czujemy, nie sposób się zgodzić. To wiersze-protesty przeciw nicnieznaczeniu. A protestuje poeta przeciw samemu sobie, przeciw poezjowaniu, do którego przymusza go rozpleniony dookolnie poetycki dyskurs. Często powtarza się zaakcentowane w druku słówko „się”, partykuła zwrotna, która w istocie oznacza podmiotową esencję. Ale ni liku, ni miary się w niej nie znajdzie, bo nawykliśmy do tego, by ją (partykułę) i je (słówko) zostawiać sobie na doczepkę, uwagą ją/je pomijając, jakby „się” nie znakiem było osoby, a tylko niemal nic nie znaczącym oznacznikiem zwrotności wykonywanej biernie.  

Zanik wrażliwości na „się” powoduje wszakże, paradoksalnie, przewrażliwienie na samozwrotność; tak wielkie, że czasowniki przestają opisywać działania, a zamiast tego oznakowują performanse, czyli to, co czynem być nie może, bo się czyni ciągle, co jest więc w praktyce przysłówkiem, dzianiem się, które działa sprawczo wobec sprawcy. Wszechobecny bezsens stąd się bierze, że świat przestał jawić nam się jako horyzont dążeń, tudzież refleksji, a stał się jedynie nadawcą bodźców, których nie sposób uznać za coś innego niż „tekst” – jakiś odcisk, wydruk, tatuaż z blizn – którego znaczenie tak bardzo przywiera do świadomości, że wszelka zawartość musi się w nim spłaszczyć w relief, w ornament, w deseń na etykiecie. Zostaniemy z tym dizajnerskim gadżetem głodni?

Wyczuwa się w całym tym tomie napięcie, wręcz wkurw, wynikające z poczucia zawodu, jaki odczuwamy, kiedy otwieramy pudełko i okazuje się, że nie ma w nim obiecanego prezentu. Dlatego, choć zewsząd brzmi tutaj prześmiewczość, to przecież smutek sączy się nam przez uszy… Do duszy? Tak, tam właśnie. Bo oto, co słyszę?! Przyduszone nadmiarem sensów wynurza się monstrum – zbite z Cogito i z Credo jakoweś Logos, do Bożego stworzenia niepodobne. Odmętem ocieka i rybim głosem przemawia…, a jakby ze mnie raczej głosu dobywając.

Zadziwiająco reakcyjna to reakcja, to i opis jej parodią patosu być musi. Ale, może tylko mnie się taką jawi? Czyżby miało się okazać, że Rybicki jest romantykiem? Takim neo-naiwniakiem, bo post-sentymentalistą? Więcej nawet, jest – proszę wybaczyć inwektywę – inteligentem! Staroświeckim i dziaderskim, postpankowym i postbeatnikowym fanatykiem kultury, choćby w wersji kontr. Takim, co to jeszcze wierzy w edukację, sztukę, zdrowy rozsądek i inne takie burżuazyjne przesądy z epoki panowania humanoidów, które dawno powinniśmy byli utopić w morzu egalitarnych afektów, bo te są jakoby efektem ewolucji. Bywa, że swoje niepoprawne poglądy wyraża poeta wprost, bez żenady, jakby naprawdę nie chciał, żeby przytuliła go młodociana siła krytyczna.

 

Archeologia anarchii

Ale przecie nie chodzi tutaj o jakikolwiek powrót do starych dobrych zasad. Stare bynajmniej dobre nie było, bo chociaż mieniło się Kulturą, to przecież taka ku… dowalić umiała niewinnej istocie. Świetny wiersz-scenariusz o powstawaniu z klęczek (dosłownie!) bytu zarazem jednostkowego i gatunkowego opowiada o gwałcie tradycji na naturze. Oto podnosi się z pawimentu pijane ciało na poziom bliźnich umysłów… i tam dostaje za swoje „kop-łup”. 

Tym razem chodzi o konwencję „trzeźwości”, czyli o przemoc normatywną nad nienormatywnym stanem nietrzeźwości. Bo każdy ma prawo do pozycji leżącej i klęczącej, czyli przedludzkiej. Nie jest to wszakże nowoczesny manifest pra-ekologii, lecz znowu staroświecka, romantyczna wiara w naturę pierwotną, a więc dziewiczą, jak pierwsza Neandertalka molestowana przez Homego Sapiensa. Kogoś takiego już nie ma od dawna: ten kopnięty po wielokroć wstał, / potem odleciał jak ptak / i wszyscy o nim zapomnieli. W podniosłym poemacie spójnik „i” znowu występuje w postaci przekrzywionej, a przez to tym bardziej krzykliwej (odwrócony wykrzyknik?), ale tym razem wysuwa się na czoło ostatniego wersu, jakby inicjując ostatnią epokę – dzisiaj. A „dzisiaj” do kogo należy? Kto mu zawinił? Przecież tak jak dzisiaj nie musiało być, tak jest, bo ktoś dodał swoje do wspólnego. Ktoś? Ktoś jest zawsze, ktoś stoi u początku aktualnej fazy nieskończonego procesu, w miejscu niegotowym, na skraju. Kto? Odpowiedz! Żeby być kimś, trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność za porządkowanie, wers po wersie, i z tym ciężarem na ramionach próbować wstawać, raz za razem. Ale najpierw wypada przyznać się do upadku, do stanu inkarnacji na bruku. Tradycyjne tęsknoty współczesnego poety rodzą się na gruncie zbytych złudzeń, na gruncie czegoś, co już właściwie nie ma prawa mienić się gruntem.

A więc wiara przeciw przekonaniom? Jeśli tak, to nie może dziwić, że poeta, wedle Ryby, jest z natury anarchistą. On sam, jako poeta przynajmniej, jest również archaistą, ale zadziwiająco konserwatywnym… Takim archeologiem arche, który przez kulturę przekopuje się do jej fundamentów, ale już nie głębiej, bo wie, że tam nie znajdzie niczego wartego wydobycia. Może i trzeba wszystko zacząć od początku, może i trzeba zmienić „reguły gry”, ale jednak zaczynać i zmieniać, a nie zaorać i zasiać tym, co wiatr przyniesie. Tylko, jak się za to zabrać, jeżeli Chrystus frunął zbyt wysoko / żeby czegoś od nas wymagać? Nie wiem, czyś tego świadom, Robercie, że powtarzasz tutaj tezę z „Traktatu teologicznego” Miłosza.

Na pytanie o remedium na zanik odczuwania nadludzkiej miłości nie znajdziemy odpowiedzi innej niż dobroduszna „poliempatia”. A ta? No cóż, nie daje się wprowadzić uchwałą, ale przynajmniej brzmi po grecku, więc uznajmy ją za nadchodzący etap archaicznej ewolucji. I wcale nie żartuję! Takie historiozoficzne futurologie stawia nam śląski prorok wprost, choćby znajdując grekę w czeszczyźnie, z pominięciem łaciny. Tu pozwolę sobie na dłuższy cytat:

Zacząłem myśleć po czesku
i zapomniałem jak jest „port”

[přístav;

to długie i to czcionka z greckiego,
bo z łacińskiego nie było w programie
do pisania].

A więc dokopać się przedustawnego chaosu poezji, żeby tam znaleźć gramatykę i wokabularz? A komu to potrzebne! Czyż nie dogadują się za nas dyskursy? Nie. Bo nawet jeżeli posługujemy się programami tak, że to one się nami posługują, to jednak dopóki piszemy poezję, to możemy czytać poetycko, nie posługując biernie znaczkom, lecz biorąc je sobie za coś, każdy po swojemu. Spodziewając się poezji, możemy przez zasłony znaków dostrzec/usłyszeć dobitny wyraz, dobywający się z poziomu rzeczywistości jeszcze nieoznaczonej. I dziwnym trafem słyszymy wówczas siebie, swoje Się, wyznające rozumienie niejasno, nieskładnie; atoli, jakimś cudem, skutecznie. Zawsze wszak będzie ktoś, kto się bez wysłowionego wyznania obejść nie może. To ja. Ten, który był nikim, zanim nie zaczął się wypowiadać. Ten, którego naturalny stan anarchii nieuchronnie hierarchizuje się w poziomych wersach… Poeta? Jedyny każdy.

To właśnie „ja” jest drugim obok „się” słowem wyeksponowanym w całym tomie; „ja” w różnych odmianach. Partykuła i zaimek – dwie formy czegoś, co jest kimś, ale albo niesamodzielnie, albo zamiast. Takie „ktoś” nie oznacza egotycznego skupienia na sobie, nie metafizyczną personę, lecz ostateczną pojedynczość. To oczywiście stan nieosiągalny. Ale dążenie do niego konieczne; tak bardzo, że aż wymagające czasami rezygnacji, bo konieczność w końcu staje się nie do zniesienia. I znowu, i znowu, wstajemy. Bycie sobą przypomina pisanie wiersza, ponawianie wyrażania w kolejnych linijkach, z czego wychodzą niby powtórzenia a przecież progres. Wniosek: ja jest z natury poetą, się wypowiada. Ale, czy aby przytomnie?  

W takich chwilach pozostaje świadomie przejść w stan nieważkości. I może to niewiarygodne, ale właśnie wtedy człowiek odzyskuje swoją człowieczość, czyli sposób bycia, który odróżnia go od bytów nieludzkich: Ja nie jestem automat ani nie jestem roślina. W stanie nieważkości traci ważność wszystko to, co dotychczas wydawało nam się mieć znaczenie, a co w istocie było jedynie znaczkiem na etykiecie, zachęcającym do konsumpcji. Nieprzytomność, dodając do przytomności przeczenie, odbiera tej drugiej prawomocność w panowaniu nad jednostkową świadomością. Nieważkość przywraca „ja” samemu sobie, i tym sposobem „się” odpada od czasownika zwrotnego, żeby usamodzielnić „się” jako „ja-jedyne” – partykuła bez czasownika, stan sprzed działania, nieodgadniona potencja.

Oto marzenie poety: narkotyk mowy wyzwoli ekstazę… Ja wydobędzie się z siebie – stanie bez cudzysłowu, nagie przed nieprzewidzianymi oczami. Żeby dać się pokochać?

[1] Ten i wszystkie pozostałe cytaty z: Robert Rybicki, „Kotlet frazy”, Poznań 2024.

Artur Grabowski