Jakub Nowacki
Splin i czas
Kto z nas w tych czasach bladej młodości nie zaznał klasztornej drętwoty, kto z nas, wpatrzony w blady lazur nieba lub w oślepiający blask zimy, nie nastawiał chciwego ucha na dalekie echo książki albo na odgłosy rozruchów…
[Baudelaire, z listu do Sainte-Beuve’a]
– Co się stało z czasem? – spytałem mojego współlokatora Pawełka, półgłosem, mimochodem jakby, wychodząc z łazienki i mijając kuchnię. Pawełek coś odchrząknął, była połowa października, dobiegał kresu drugi tydzień naszej łódzkiej kwarantanny; można powiedzieć, że w swoich idiosynkrazjach stawaliśmy się wzajemnie nieznośni. To pytanie-myśl przez następne tygodnie nie dawało mi spokoju. Niewątpliwie, coś stało się z czasem, mówiłem sobie w duchu, powtarzałem neurotycznie, ale nie potrafimy jeszcze tego dokładnie nazwać.
Bowiem czas zatrzymuje się tylko „anno pestis”, nie „anno domini” – pisał Tadeusz Komendant w książce „Zostaje kantyczka. Eseje z pogranicza czasów”. Trwał stan wojenny, Komendant czytał Jasieńskiego, myślał o Paryżu, mieście zamkniętym, we władzy dżumy i rozumu.
[Dżuma] wszystkich stawia w obliczu teraźniejszości, tej wsysającej pustki, na której dnie zatrzymuje się czas. Czy próba odwrócenia się od niej, aby nie zostać wciągniętym w wir, jest nierozumna? Przecież – powiadają – zatrzymany czas to triumf rozumu. Ale i śmierć. O niej się nie mówi ani nie pisze.
W „Widmach Marksa” Jacques Derrida obraca na wszystkie strony, jak kostkę Rubika, zdanie Hamleta: the time is out of joint. Porównuje różne przekłady – „czas wypadł z zawiasów”, „czas jest zepsuty”, „świat jest na opak”, „ta epoka jest zhańbiona” – i dochodzi do wniosku, mglistego jeszcze, wykluwającego się w redundancjach, ale dojmującego: wszystkie te translacje, wszystkie te parafrazy, krążą wokół czegoś, co można nazwać „niedopasowaniem” (jesteśmy bowiem niedopasowani do czasu); od „niedopasowania” niedaleko już do „niesprawiedliwości”. A gdyby – pyta szelmowsko Derrida – niedopasowanie było warunkiem sprawiedliwości?
The time is out of joint: czas jest pozbawiony spojeń, zwichnięty, zerwany, porozdzielany, czas jest zepsuty, osaczony i zamroczony, jest rozstrojony, jednocześnie rozregulowany i oszalały. Czas wypadł z ram, zboczył z kursu, biegnie poza samym sobą, niedopasowany do samego siebie.
Siedziałem długo – zda się: całymi dniami – przy swoim rachitycznym kwarantannowym biureczku, obserwując leniwy ruch ulicy Solskiego. Emerytka, rowerzysta, dwie studentki, biegacz, dwóch emerytów. Była połowa października, wydawać się mogło, że coś nadchodzi, ale tego dnia, kiedy między kuchnią a łazienką zadałem Pawełkowi pytanie o czas, nadszedł tylko kurier inPost. Przyniósł nam wznowienie „Paryskiego splinu” Charles’a Baudelaire’a w przekładzie i z komentarzami Ryszarda Engelkinga.
Od tamtego pytania, zadanego cicho, jakby mimowolnie, niby współlokatorowi, a tak naprawdę sobie, pomiędzy łazienką a kuchnią, w tak zwanym przedpokoju – nie sposób było się już opędzić.
Można je zadać jeszcze inaczej: w jaki czas trafiła ta seledynowa książka w twardej oprawie? Leży na moim biureczku. Patrzę na nią.
***
Ta książka ukazała się po czasie. „Paryski splin” to zbiór pięćdziesięciu poematów prozą, wydany przez przyjaciół poety w 1869 roku, a więc dwa lata po jego śmierci. Baudelaire zmarł w wieku 47 lat na wylew krwi do mózgu, podobnie jak jego matka i przyrodni brat. Więc nawet nie – żachnął się w eseju „Grymas Baudelaire’a” Andrzej Kijowski – z nadużyć młodzieńczych, ale z konstytucji dziedzicznie słabej. Bywa, że na takich pogrobowych dziełkach osadza się coś w rodzaju „stylu późnego”, w przypadku Baudelaire’a nie ma jednak o tym mowy. Nawet w tych ostatnich próbach autor „Kwiatów zła” jest wciąż tym samym niesfornym dzieckiem, synalkiem mamusi, od której pożycza pieniądze, zbuntowanym przeciwko swojemu nieczułemu ojczymowi. Infantylizm, czy może raczej chroniczną niedojrzałość poety, najgłębiej i najsurowiej opisał Jean-Paul Sartre – ten weredyczny okularnik, z którego kpili siedzący przy sąsiednim stoliku majowi studenci w „Mamie i dziwce” Jeana Eustache’a – w swoim słynnym studium pt. „Baudelaire”. W egzystencjalistycznej psychoanalizie na wierzch wychodzą wszystkie kompleksy i słabości poety. Jeżeli „Paryski splin” jest dziełem fragmentarycznym, w zasadzie nieukończonym, to – według Sartre’a – źródeł owej formy należy upatrywać w niedojrzałym podmiocie, który mimo straszliwego paraliżu woli co i rusz eksplozyjnie i skokowo rzuca się w nowe projekty. Filozof charakteryzuje to jako bezustanne rozpoczynanie od nowa i bezustanne porażki na tle ponurej obojętności[1].
Mamy więc do czynienia z dzieckiem. Dziecko, pozbawione mamusi, zgubiło się w mieście. Cudowny i uzdolniony chłopiec, który na każdym kroku musi udowadniać swoją wyjątkowość, skonfrontował się z tłumem, tą wielką i nieogarnioną masą sunącą codziennie do swoich zajęć. Chce odnaleźć się w szerokich arteriach i zrozumieć, co się właściwie wydarza w tych miriadach intensywności, którymi karmi się doba. Próbuje uchwycić czas, w którym się znalazł. Z tej ambicji wyrastają poematy pomieszczone w „Paryskim splinie” – Baudelaire, późny syn francuskiego romantyzmu, pisze o swoich „stanach ducha” w nierównym pojedynku ze światem, który z dnia na dzień staje się coraz bardziej natarczywy. Z tak zwaną teraźniejszością, tą wsysającą pustką, na której dnie zatrzymuje się czas.
Andrzej Kijowski: Baudelaire zjawił się w momencie kulturalnym, w którym wszystko było możliwe (…). Wszystko w takich chwilach kryzysowych zależy od intuicji i inteligencji, Baudelaire zrozumiał w lot wszystko, co się wokół niego działo.
W tym samym czasie inny chłopiec, Fryderyk Engels[2], przemierzał ulice robotniczego Londynu, Manchesteru, Liverpoolu i Dublina, zbierając materiał do książki o „Położeniu klasy robotniczej w Anglii”. Podobnie jak Baudelaire’a, jego uwagę przyciągnęła bezduszność wielkiego tłumu:
(…) tłum uliczny ma w sobie coś odpychającego, coś, przeciwko czemu buntuje się natura ludzka. Czyż te setki tysięcy ludzi z różnych klas i stanów, którzy tłoczą się obok siebie, czyż nie są oni wszyscy ludźmi, mającymi te same właściwości i uzdolnienia oraz jednakie zainteresowanie w zdobyciu szczęścia? I czyż nie powinni oni w końcu wszyscy zabiegać o swoje szczęście tymi samymi sposobami i środkami? A jednak pędzą oni obok siebie, jakby nie mieli ze sobą nic wspólnego, jakby nic ze sobą nie mieli do czynienia, a wiąże ich jedynie ta milcząca umowa, która nakazuje każdemu trzymać się prawej strony chodnika tak, by obie mijające się fale tłumu nie zatrzymywały się wzajemnie. A jednak nikomu nie przychodzi na myśl poświęcić drugiemu choćby jedno spojrzenie. Brutalna obojętność, nieczułe zamknięcie się każdej jednostki w kręgu swoich prywatnych interesów występuje tym bardziej odrażająco i dotkliwie, im więcej tych jednostek tłoczy się na małej przestrzeni. A chociaż wiemy, że to izolowanie się jednostki, to ciasne sobkostwo stanowi wszędzie podstawową zasadę naszego dzisiejszego społeczeństwa, to jednak nigdzie nie występuje ono tak bezwstydnie jawnie, tak pewne siebie, jak wśród tego tłumu wielkiego miasta. Rozbicie ludzkości na monady, z których każda ma odmienną zasadę życiową i odrębny cel, ten świat atomów, dochodzi tu o ostatecznych granic.
W metropoliach brytyjskich dzieje się to samo, co w Paryżu II Cesarstwa, gdzie za sprawą Hausmannowskiej przebudowy biedota zostaje wyrzucona poza centrum miasta, do dzielnic robotniczych, oddzielona ściśle od enklaw klasy średniej – tak, żeby burżuazja nie musiała nigdy patrzeć na nędzę swoich pracowników, gdyż wtedy – jak mówi Engels – sama podpisałaby na siebie wyrok[3].
Tłum, samotność: pojęcia równoważne i wymienne dla aktywnego i twórczego poety. Kto nie umie zaludnić samotności, nie potrafi być sam w ludzkim mrowiu – pisze Baudelaire w poemacie „Tłumy”. Ciekawe, że w „Paryskim splinie” żywioł nocnego dryfu, gwarnej ulicy i pokątnego pijaństwa zostaje skontrastowany z obrazami popołudni spędzanych samotnie w pokoju – tych pustych przebiegów, wtapiania się w czas, momentów, gdy nie ma już minut, nie ma sekund. Tak jest na przykład w poemacie „Dwoisty pokój”, będącym swoistym hołdem dla godzin wybrakowanych, straszliwej ciszy mieszkania, światła wpadającego przez okna do kuchni. Nowoczesne miasto – wiedział o tym Baudelaire, wiedział też Engels – masowo produkuje ludzi wyalienowanych. W czasie splinicznym wyjście z domu okazuje się niemożebnym wyzwaniem, a symbolem zbyt uciążliwym rzeczywistości jest szczoteczka dla zębów.
W „Paryskim splinie” uwaga poety zwraca się ku temu, co w życiu gigantycznej metropolii marginalne, niechciane i odrzucone. Dlatego tak często Baudelaire operuje detalem, starając się wyłonić z tłumu jakiegoś nieszczęśnika i zajrzeć mu w oczy („oczy” to zresztą, jak skrzętnie odnotowuje Ryszard Engelking, najczęściej występujący rzeczownik w tej książce). W kilku poematach powraca motyw zaglądania w oczy bezdomnych i nie jest to tylko pusta figura, bo w Paryżu czasów Baudelaire’a rozmowy z żebrakami są zabronione. Kloszardzi porozumiewają się tedy, niczym koty, spojrzeniami. Nie znam niczego, co budziłoby większy niepokój niż niema elokwencja tych błagalnych oczu, które dla skłonnego w nich czytać wrażliwca mieszczą tyle pokory i tyle nagany – czytamy w „Fałszywym pieniądzu”. Właśnie wchodziłem do knajpy, gdy jakiś żebrak rzucił mi jedno z tych zapadających w pamięć spojrzeń – mówi bohater „Bijmy biednych”.
Wszystko zaczyna przyspieszać, miasto fluktuuje, zmienia się z dnia na dzień. Na ulicach Paryża – to ważny szczegół, choć może nam umknąć w ogromie ówczesnych przeobrażeń – pojawiają się latarnie. Baudelaire opiewa je w poemacie „Zmierzch”: Gorejące gwiazdy, buzujące latarnie – w pustce równinnych pól, w kamiennych labiryntach stolic jesteście fajerwerkami bogini, której na imię Wolność. Z komentarza Ryszarda Engelkinga dowiadujemy się, że latarnie gazowe zaczęły pojawiać się sporadycznie na ulicach Paryża w końcu lat 20-ych XIX wieku. W 1857 roku zapłonęły na Wielkich Bulwarach. Latarnie zmieniają czas, zaburzają dobowy rytm, naprzemienne panowanie światła i mroku; ich poświata stwarza możliwość pokątnych i niebezpiecznych nocnych poszukiwań, którym oddaje się Baudelaire, a sto lat po nim lettrystyczna młodzież.
Reakcją na szok nowoczesności, jak słusznie zauważa Rafał Księżyk, jest podszyta neurozą autokreacja – szyk. W ten sposób nasze zakompleksione i wylęknione chłoptysiątko – nie tracąc nic ze swojej niedojrzałości – może stać się zanurzoną w teraźniejszości osobowością swojego wieku. Kimś, kto „ma czas, ale czas nie ma jego”. Dandysem? Imion jest tu wiele – Sartre nazywa Baudelaire’a narcyzem, a sam poeta – ale także piszący o nim Walter Benjamin – używał określenia „flâneur”. Ryszard Engelking konsekwentnie pozostaje przy swoim szlifibruku:
[…] słowo flâneur, bardzo popularne w czasach Baudelaire’a i teraz znów dość modne, [oznaczało] ciekawskiego paryżanina włóczącego się bez celu po mieście i przyglądającego się wszystkiemu z mniejszym lub większym zrozumieniem. Słowo to nie ma dobrego polskiego odpowiednika – w XIX wieku mówiono „wiercipięta”. Dla mnie to raczej trącący myszką szlifibruk niż wypreparowany w laboratoriach literaturoznawców „flaner” czy kapitulancki „flâneur”.
Imion tej przypadłości (albo tego przywileju) jest wiele, gdyż rozmaite są strategie indywiduacji, „radzenia sobie” w nowoczesnej metropolii, odnajdywania się w tłumie, uciekania spod wszechwładztwa czasu. Kacper Bartczak definiuje indywiduację jako projekt absurdalnej wiary w pewnego rodzaju autentyczność: autentyczność swojej sztuczności, która stara się nie rezygnować z odwirowywania i uzdatniania szkodliwych treści podanych przez ośrodki współczesnej głupoty. Wysiłki dandysa prowadzą do czegoś podobnego – ubojowienia w starciu z własną epoką, wynalezienia pancerza, w którym wątłe życie mogłoby się schronić. Ale pojedynek, jako się rzekło, jest nierówny. Do jakiego stopnia możliwy jest zatem bunt kwiatu przeciwko korzeniom?
W „Kolekcjonerce”, nowofalowym filmie Erica Rohmera z 1969 roku, bohaterem jest jeden z tych młodych, pięknych i wykształconych trzydziestoparolatków, niezdolnych (albo niechętnych) do opuszczenia epoki gier i zabaw młodości. Adrien, bo tak się nazywa grany przez Patricka Bauchau mężczyzna, udaje się wraz z kolegą na wakacje do willi na Riwierze, którą udostępnił im bogaty znajomy z bohemy. Nasz bohater zajmuje się przede wszystkim szykownym próżniactwem oraz – dorywczo, hobbystycznie – handlem dziełami sztuki. Nazwanie go dandysem nie będzie nadużyciem, bo w jednej ze scen sam się tak przedstawia. Coś, co w jego zamierzeniu ma być spokojnym urlopem, w ramach którego nie będzie się zajmował niczym konkretnym, może poza lekturą „Wyznań” Jana Jakuba Rousseau, burzy pojawienie się w willi tytułowej kolekcjonerki, zagadkowej i pięknej Haydée – ona również nie robi nic: wyleguje się na plaży, zażywa morskich kąpieli, zbiera kamyczki i chodzi do łóżka z przypadkowo spotkanymi mężczyznami z okolicy. Oczywiście Adrien nie może tego znieść, próbuje dość nieporadnie flirtować z Haydée, cały czas wyniośle oznajmiając dziewczynie, że ta psuje mu urlop, prowokuje jego dumną męskość. W kulminacyjnej scenie, gdy willę nawiedza jakiś obmierzły, podstarzały burżuj, któremu Adrien chce opchnąć zabytkową wazę z dynastii Song, Haydée najpierw beztrosko podrywa dziadzia-bogola, a potem, niby przypadkiem i niechcący, tłucze chińską wazę na oczach wszystkich. Kobieta okazuje się tricksterką: nie tylko raz jeszcze wyprowadza w kozi róg zadufanego w sobie dużego chłopca, uniemożliwiając mu intratną transakcję, ale unaocznia całą ambiwalencję społecznej pozycji dandysa.

Baudelaire epatował burżuja, a jednocześnie nie mógł bez niego istnieć. Obśmiewał redaktorów postępowych gazetek, a później pobierał od nich zaliczki za zamówione artykuły. Chciał uciec od swojej klasy, obwieszczał, że jego najlepszymi przyjaciółmi są kloszardzi i bezpańskie psy (Ja opiewam psy biedne, ubłocone, bezdomne, psich szlifibruków […] opiewam psy rozbitki, co samotnie błądzą kanionami wielkich miast – „Dobre psy”), ale jeszcze tego samego wieczora zabawiał damy na jakimś salonowym bankieciku. Z całą bezwzględnością okularnika pisze o tym Sartre:
[Dandyzm] bez wątpienia jest bezzasadny, ale jest również całkowicie nieszkodliwy. Nie narusza żadnego z ustalonych praw. Pragnie być bezużyteczny i bez wątpienia niczemu nie służy, ale również nie szkodzi, toteż klasa panująca zawsze będzie wolała dandysa od rewolucjonisty, tak samo jak burżuazja za czasów Ludwika Filipa łatwiej tolerować będzie estetyczne ekscesy artystów uprawiających Sztukę dla Sztuki, niż zaangażowaną literaturę Victora Hugo, George Sand i Pierre’a Leroux. To dziecinna zabawa, którą dorośli traktują z pobłażaniem.
Dandys pielęgnuje mit bezużyteczności, zaznacza na każdym kroku własne niezaangażowanie, brzydzi się polityką; jego orężem są „mistyfikacja i czyn bezzasadny”.
Może należałoby w tym miejscu spytać: cóż po Baudelairze w czasie rewolucyjnym? Czy jego pięknoduchostwo, naiwne idee Sztuki dla Sztuki, chroniczna melancholia „handlarza obłoków”, na dokładkę mizoginizm i dekadentyzm, nie powinny się nam dziś jawić jako nieznośnie reakcyjne? Żeby na poważnie pomyśleć o polityczności „Paryskiego splinu”, raz jeszcze musimy wrócić do czasu.
Nie zawsze tak było. W życiorysie poety znajdziemy bowiem epizod działalności wywrotowej. W 1848 roku Baudelaire wziął udział w rewolucji lutowej; jak twierdzą złośliwi – nie tyle przeciw monarchii lipcowej, co przeciwko swojemu ojczymowi, generałowi Aupick. Dwudziestosześcioletni Baudelaire był wtedy na ulicach Paryża z robotnikami, podobno nawet wdrapał się na barykadę i krzyczał „Powiesić Aupicka!”.
***
Czas jest w „Paryskim splinie” niejednokrotnie opisywany jako ciężar, brzemię, straszna siła, która trzyma nas przy ziemi; dlatego ci, którzy doświadczyli na własnej skórze splinu, stają się jego „umęczonymi niewolnikami”. Ratunkiem musi być zatem inne przeżywanie czasu. Jednym z nich jest pijaństwo:
Trzeba wciąż być pijanym. – pisze poeta w poemacie „Upijajcie się” – To cały sekret: w tym tkwi wszystko. Żeby nie czuć straszliwego ciężaru Czasu, który miażdży wam barki i zgina grzbiet ku ziemi, musicie wciąż się upijać. […] Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania. [podkr. J.N.]
Ale, jak powszechnie wiadomo, tego rodzaju wybryki nigdy nie pozostają bezkarne. Po nocnym upojeniu przychodzi „ciężki poranek”, otrzeźwienie i haszyszowy kac – poetę znów nawiedza splin, próżniactwo odkłada się na dnie sumienia i wywołuje straszliwy paraliż. W „Sztucznych rajach” Baudelaire ujawnia, niby przestrogę dla młodzieży, ów rewers nocnych zabaw:
Słabość i znużenie w całym ciele, zwiotczałość nerwów, drażniąca skłonność do łez, niezdolność do skupienia i pracy dowodzą ci brutalnie, że oddawałeś się niedozwolonej zabawie. Ohydna natura odarta z wczorajszego blasku przypomina żałosne resztki balowych dekoracji. Szczególnie upośledzona jest wola, najcenniejsza ze wszystkich władz.
Ten fragment to właściwie dość dokładny opis splinu, tej dziwnej przypadłości, w swoich charakterystykach niepokojąco bliskiej depresji. Słownik Języka Polskiego definiuje splin jako stan przygnębienia, apatii i nudy wywołany poczuciem beznadziejności życia. Mało przestrzeni w tej eksplikacji, nie ma żadnego prześwitu, cienia nadziei – zdanie wydaje się bezlitośnie domknięte.
Poeta próbuje przezwyciężyć ten spliniczny paraliż woli w nieustannie podejmowanych projektach, kolejnych słomianych zapałach. Sartre pisze, że jego lenistwo przybiera czasami formę otępienia.
Baudelaire intensywnie przeżywa rozterki moralne, gnębią go wyrzuty sumienia, codziennie obiecuje sobie poprawę, zmaga się, upada, przytłacza go straszliwe poczucie winy […] Słynne postanowienia, jakie podejmuje około roku 1862, nadając im nazwę „Higiena, sprawozdanie, metoda”, są żałośnie dziecinne: Cała mądrość w skrócie: umyć się, pomodlić, pracować. Z pracą rodzą się oczywiście dobre obyczaje, czystość i wstrzemięźliwość, a stąd i zdrowie, bogactwo, rozkwit ducha i postęp oraz miłość. Age quod agis.
Istotnym uzupełnieniem nowego wydania „Paryskiego splinu” załącznik pt. „Plany”, w którym znaleźć można spisy zamierzonych poematów, pojedyncze zdania, szkice, rozproszone notatki, urwane myśli. Jedna z notatek brzmi:
Są dni, w których czuję w sobie taką potęgę, że…
Ale zaraz później znajdujemy już lakoniczny zapis:
Przygnębienie.
***
Jak wykazuje Paweł Mościcki w swojej znakomitej książce o Debordzie, główną stawką w myśli francuskiego „pisarza, stratega i alkoholika” jest inne przeżywanie czasu. Skoro teraźniejszość, jak powiada autor „Krytyki oddzielenia”, została w całości zawłaszczona przez siły spektaklu, zdominował ją czas utowarowiony, pseudocykliczny, właściwym celem dążeń rewolucyjnych powinien być tedy inny czas, inne doświadczenie historii, inne sposoby opowiedzenia przeszłości i przemijalności.
W „Społeczeństwie spektaklu” Debord cytuje zdanie Marksa z „Nędzy filozofii”: czas jest wszystkim; człowiek jest już niczym; jest co najwyżej ucieleśnieniem czasu.
W melancholijno-utopijnych fragmentach pism Deborda pobrzmiewa niekiedy echo Baudelaire’owskich tęsknot do innego wymiaru czasowości. Tak, w tamtej atmosferze dobrze by nam się żyło – tam, gdzie powolniejsze godziny wypełnia więcej myśli, gdzie zegary wydzwaniają szczęście wymowniej i z większym namaszczeniem – pisze autor „Paryskiego splinu” w poemacie „Zaproszenie do podróży”. Zdaje się, że to, co u Baudelaire’a było jeszcze wsobne, marzycielskie czy pięknoduchowskie, sto lat później znalazło swoją prawdziwie utopijną, upolitycznioną kontynuację w działaniach Międzynarodówki Sytuacjonistycznej. Być może to właśnie ów melancholijny rys w myśli autora „Społeczeństwa spektaklu”, ta pasja podsumowywania, mitologizowania lat młodzieńczych, miejscami nawet pewien rodzaj dekadentyzmu, sprawiły, że idee sytuacjonistów opisywało się częściej jako działalność artystyczną albo zabawę odurzonych majowych dzieci niż „poważny projekt polityczny”.
Ciąży mi tyle wspomnień, jakbym żył przez wieki – pisze Baudelaire w wierszu z „Kwiatów zła” dołączonym do nowego wydania „Paryskiego splinu”. Rozróżnienie między czasem „prawdziwie przeżywanym” a czasem uporczywie i nieuchronnie linearnym (Baudelaire nazwałby go splinem, Debord utowarowionym czasem produkcji) jest dla działalności sytuacjonistów kluczowe. Najlepiej pokazuje to toast jednego z bohaterów „Pana Arkadina” Orsona Wellesa, który przechwytuje Debord w swojej filmowej wersji „Społeczeństwa spektaklu” (przeł. Mateusz Kwaterko):
Nie będzie przemówień. Proponuję toast na modłę gruzińską. W Gruzji toasty zaczynają się od opowieści… Śnił mi się cmentarz z dziwnymi napisami nagrobkowymi: 1822–1826, 1930–1934… Na cmentarzu był pewien starzec. Spytałem, jak to się dzieje, że dożył swych lat, kiedy wszyscy inni umierają tak młodo. Odpowiedział: „Ludzie żyją tu równie długo, jak wszędzie na świecie. My jednak nie liczymy lat życia, a jedynie lata przyjaźni”. Wypijmy za przyjaźń!
Przyjaźń, psychogeografia, kolportaż wywrotowej bibuły, poezja, film, rewolucja, pijaństwo – to tylko różne strategie zatrzymywania wszechwładztwa czasu. Czyż zabijanie tego potwora nie jest najczęstszym i najgodziwszym zajęciem nas wszystkich? – pyta Baudelaire w poemacie „Szarmancki strzelec” z „Paryskiego splinu”. Chodzi wszak o to, by marzyć i przedłużać czas nieskończonością wrażeń. Taki jest też, jak się zdaje, właściwy sens sytuacjonistycznego dryfu, mającego swoje źródła w praktyce miejskich wędrówek flâneura.
Każdy człowiek ma w sobie porcję przyrodzonego opium, wciąż wydzielaną i wciąż się odnawiającą; a ile zdołamy – od narodzin do śmierci – naliczyć godzin wypełnionych konkretną przyjemnością, działaniem zdecydowanym i skutecznym? – to dalej Baudelaire.
A więc jest możliwe inne życie.
[1] Przenikliwość, z jaką Sartre penetruje zakamarki psychiki Baudelaire’a, bezlitosna szczegółowość tego wglądu, sprzyjają podejrzeniu, że weredyczny okularnik w gruncie rzeczy pisze o sobie.
[2] Szlifibruk, ale i – podobnie jak Baudelaire – „zdrajca klasy”, dziecko z burżuazyjnej rodziny, syn właściciela zakładów włókienniczych w Barmen i Manchesterze.
[3] O tym, co oznaczała hausmannowska przebudowa Paryża, pisze w „Pasażach” Walter Benjamin: Paryż raz na zawsze przestał być skupiskiem małych miast o własnych obliczach i własnym sposobie życia, w których człowiek się rodził i umierał, w których żyło się przyjemnie i których nie zamierzało się opuszczać; miejsc, w których przyroda i historia zgodnie urzeczywistniały różnorodność w jedności. Centralizacja i megalomania stworzyły miasto sztuczne, w którym paryżanin – rzecz zasadnicza – nie czuje się już u siebie. (…) Paryżanin w swoim mieście, które stało się kosmopolitycznym skrzyżowaniem dróg, jest człowiekiem wykorzenionym. [przeł. Ireneusz Kania]