STRZĘPKAMI

Marcin Polak, „Kondensaty”, SPP Łódź, 2023


 


Lubicie rozmawiać? To doskonale, bo Marcin Polak właśnie wydał książkę poetycką, z którą da się wejść w dialog. Nie wierzycie? To przeżyjmy to teraz razem:

Przepraszam w kiblu
zrobiło się tak pięknie
że musisz to zobaczyć.
Zobacz.

[„Blask”, s. 37]


Stawiam dolary przeciwko orzechom, że czytelnicza reakcja na ten wiersz zamknęła się w jednym wyrazie. „WTF?” „LOL”, „Spryciula”. Takie trzy możliwe odpowiedzi spontanicznie urodziły mi się  w głowie po każdorazowej lekturze wersów „Blasku”. Gros utworów z „Kondensatów” wygląda podobnie, ale nie możemy czuć się oszukani, ponieważ sam tytuł pozycji zdradza strategię, jaką przy jej tworzeniu wybrał autor. Tak to ma się rozgrywać. Cztery wersy. Czasem nawet cztery słowa. Nic więcej. Totalne otwarcie odbiorcy na natychmiastową reakcję. Polak troszeczkę symuluje w „Kondensatach” luźny, pełen dezynwoltury dialog z sytuacji imprezowo-zabawowej, ale nie robi tego jednostajnie. Bardzo łatwo jest mi wyobrazić sobie scenę, w której słowa jego wierszy padają podczas posiadówy w pubie, na balkonie podczas głębszej domówkowej rozkminy, ale też i na szybkim brunchu z przyjacielem, kiedy chcemy tylko zagryźć byle czym poranne americano[*]. Z tymi wierszami nigdy nie czujemy się sami. One nawet nie muszą być błyskotliwe, zaskakujące, chociaż w większości przypadków są, wystarczy że będą. To jest książka, do której się naturalnie odzywasz. Odświeżające doświadczenie.

Pomysł, który Marcin Polak miał na „Kondensaty”, sprawia że nie mógł on tej rozgrywki przegrać. Już na wstępie zdobywa to, do czego dąży każdy twórca, czyli zaangażowanie czytelnika. Prostota jego konceptu, jego niebanalne wpisywanie się w zapomnianą już tradycję banalizmu, wszystko to sprawia, że chce się do tej książki wracać. Przy pierwszej lekturze dosłownie przelatuje się, a raczej przepływa przez strony tej książki. Czytasz i mówisz sobie: „tak”, „nie”, „spoko”, „mega spoko”. W głowie zostaje po tym raczej klimat niż poszczególne zdania. Jest to moment identyczny z momentem po towarzyskim spotkaniu, kiedy myślimy sobie: „Fajnie było, fajnie. Ale o czym tak właściwie rozmawialiśmy?” I wtedy czujemy się w obowiązku odświeżyć sobie pamięć, czyli w przypadku „Kondensatów”, po raz drugi zasiąść do czytania. Dopiero wtedy przypominamy sobie o czym była mowa. Chcecie się dowiedzieć?

 

kobieta jest jak pokazywanie nieba palcem
trochę






bardzo

[„Kobieta…”, s. 43]

Kiedy padło to zdanie? Podczas wczesnych rannych godzin, kiedy z mężczyzny wychodzi dziecko i docenia się rzeczy, które bierze się na co dzień za oczywiste? A może na odwrót? Chcemy zabrylować szczerością i w obecności dam pozwalamy sobie na ten marzycielski, trochę koślawy, ale nośny bon mot? Nie można nie dać sobie mikrosekundy wzruszenia, kiedy zauważamy blok przerwy na papierze, a potem to jedno słowo – „bardzo”. To jest prosty zabieg. Moje analityczne spojrzenie osoby piszącej recenzje literackie każe tutaj po raz kolejny użyć przymiotnika „banalne”. Proszę mnie jednak źle nie zrozumieć. Jest to banalność w wydaniu „deluxe”. To jest ta banalność, która przenika, a raczej przełamuje się przez lingwistyczne ekskursje Białoszewskiego, ciche jęki Grochowiaka, pasaże afirmacji codzienności u Krzysztofa Śliwki. O poetach gdańskich czasów karnawału poetyckiego końca lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych nawet nie wspomnę, ponieważ byłoby to za łatwe, zresztą można by było przywołać tutaj o wiele więcej nazwisk. To jest moment, w którym decydujemy się na trzecią lekturę. Czasami Polak, jak to prawdziwy Polak, odsłania się totalnie i mówi, jak jest. Spójrzmy na poniższe dwa krótkie teksty:


wypatruj
dna
szklanek

[„Metoda Bukowskiego”, s. 25]

widać
dno
polej

[„Druga metoda Bukowskiego”, s. 26]

Trochę się odsłania, a trochę i nie. Istnieje ogólna zgoda wśród osób zajmujących się liryką, że Charles Bukowski był fatalnym poetą, poetą dla ludzi, którzy mają obeznanie z poezją nawet nie na poziomie 101, ale raczej 100. Dwa przytoczone powyżej wiersze też są pozornie słabe. Ale nie dajmy się złapać, one jedynie pozorują swoją słabość. Wspomniane dwa teksty grają na terenie, na którym my, ci udani oraz ci niewydarzeni intelektualiści, czujemy się najlepiej. Zarówno „Metoda…” jak i jej sequel są znakomitym pastiszem wierszy Bukowskiego i my o tym wiemy, autor o tym wie doskonale, a najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie wie o tym Bukowski. Marcin Polak w „Kondensatach” nie rozmawia ani z powietrzem, ani z randomem. Jego wyimaginowany współrozmówca to czytelnik z łatwością łapiący nawiązania i konteksty, czytelnik przez duże „Czy”. Fajnie jest porozmawiać z kimś inteligentnym, nawet jeżeli czasem zjedziemy troszeczkę pod granicę banału, nawet jeżeli w pewnym momencie porozumiewać będziemy się nawet nie całymi zdaniami, a ich strzępkami. Najważniejsze że było miło, przyjemnie. „Kondensaty” są miłe, przyjemne. Wpadajcie. Na pewno znajdzie się tam dla Was miejsce.

 


[*] Tak, tak, ja wiem, że do dwunastej to tylko espresso i tylko na stojąco, ale nie żyjemy w klimacie śródziemnomorskim. Żyjemy w klimacie wietrzno-błotnistym. W Polsce do dwunastej proponowałbym raczej kawę w dużej ilości, bo jednak jest bardziej zdrowa rankiem niż wódka, a i pobudza w zdrowszy sposób. Po dwunastej tylko ze słodkim, klasycznie, po austro-węgiersku.