Wystawy na których nie byłem
(3)


„Ogórki” i wszystko inne


 

Monika Misztal nie należy do znanych i podziwianych (i wdzięczących się) amantek naszej sceny plastycznej. Jest raczej – by tak rzec – malarką charakterystyczną, robiącą swoje wbrew modom i panującym tendencjom. Czy raczej obok nich. Gdyby nie obiektywny fakt, iż otrzymała staranne akademickie wykształcenie, można by wziąć ją wręcz za jedną z genialnych prymitywistek, bo widać przecież, że i bez studiów miałaby fach w ręku, w jej sztuce niemal tyle samo jest udawanej nieudolności, co i odruchowej zupełnie nieomylności, raz tej jednej jest więcej, raz drugiej, ale obie zawsze są.

Jeśli dobierać jej jakichś „ojców”, pierwszy z nich byłby Chaim Soutine, uprawiający „malarstwo gestu” jeszcze w ramach realizmu i podobnie jak Misztal zafascynowany mięsem, zwierzętami („Świnia” Moniki to niemal replika Soutinowskich rozpłatanych świń), grubo kładący farbę na płótnie i portretujący ludzi jako „brzydactwa”. A drugim byłby Artur Nacht Samborski, ów „malarz roślin”, patronujący niewątpliwie najdoskonalszemu z dotychczasowych obrazów Misztal, jakim są „Ogórki”, zrobione w samych nieomal odcieniach zieleni, przełamywanych agresywną żółcią i nieśmiałymi akcentami błękitu czy też brązu. Same zielenie są tu jednak tak wspaniałe, nasycone i zróżnicowane, iż tworzą perfekcyjną dżunglę, wciągającą patrzące oko w głąb tajemniczej gmatwaniny łodyg, owoców, kwiatów i pnączy. Samborski był rzecz jasna znacznie subtelniejszy, lecz czyż i on nie lubił spływających po obrazie strużek nadmiarowej farby, jak też kreślonych grubą krechą konturów? Oczywiście, lubił.

Dziedziczką Nachta jest też Misztal-portrecistka (głównie zresztą auto-portrecistka), w zasadzie przyzwyczailiśmy się do tego, że portret przedstawia twarz, którą „czytamy”, lecz na portretach obojga tych artystów twarzy w zasadzie nie ma, są one „znakiem pustym”, czystą reprezentacją obecności modela, będącej pretekstem do powstania obrazu. Przy czym Misztal chętnie powraca też do Soutina, jego twarzy „mięsnych”, niekiedy też wzbogacając to o pewien psycho-analityczny demonizm (gdyż demonizmu mamy u niej sporo, nie tylko w twarzach, lecz też i w równie chętnie portretowanych stopach i innych częściach ciała składających się w sumie na człowieka). Możemy tu przywołać również „paniczne” autoportrety Jerzego Panka i Natalii LL, jednak nie mnóżmy tych kontekstów ponad miarę.

Jeśli chodzi o przedstawiany świat, Monikę interesuje w nim głównie jego okropieństwo, stąd jej obsesyjne niemal zainteresowanie motywem jedzenia (substancji) i jedzenia (czynności), jedzenie to (obok śmierci) potężny metafizyczny skandal i to właśnie na tych obrazach widzimy, nie są to obrazy „dekoracyjne”, wręcz przeciwnie, obrazują istotę rzeczy, jaką jest pochłanianie materii organicznych w celu dalszej egzystencji, przeraźliwość tej konieczności i jej niesmaczny patos. Te obrazy Misztal również bardzo lubię i chętnie bym je wieszał w eleganckich restauracjach będących „świątyniami jedzenia” (nikt zresztą tak jak ona nie potrafi namalować szynki tak by wyglądała jak szynka, w całej jej smakowitości i obrzydliwości).

No dobrze, z obrazami Moniki Misztal zetknąłem się stosunkowo niedawno i jeszcze nie mam o nich wyrobionego zdania, mój wielki entuzjazm wzbudziły dopiero „Ogórki” (uznałem, że to jeden z niewielu dowodów, iż w naszych czasach mogą powstawać wybitne dzieła sztuki). Lecz muszę przyznać, że obok Pauliny Lignar i Doroty Buczkowskiej to jedna z moich ulubionych obecnie artystek poświęcających się malarstwu sztalugowemu (które na szczęście powraca ostatnio do łask), więc bardzo cieszy mnie jej anty-estetyzm, jej „energiczne ruchy”, jej ciętość i jej liryzm w tym rozumieniu liryzmu, że jest on dostrzeżeniem prześwitu między przeświadczeniami a realnością.

 

[wystawa Moniki Misztal „Z zamkniętymi oczami” w Molski Gallery w Poznaniu potrwa do 14 listopada 2025 r.]

 

Adam Wiedemann