Zaułek bez-troski (9)
Seks? Napisałam kiedyś wiersz o tym, że jestem uzależnioną od seksu żydówką. W tym samym wierszu ujawniłam swoje uzależnienie od pestek słonecznika (wyłącznie w łupinach!). Od tego czasu upłynęło trochę wody w Wiśle i do kompletu nałogów dodałam poszukiwanie skarbów po śmietnikach. Które to, nieodmiennie łaskawe, podały mi seks jak na tacy.
Miesiąc temu wyciągnęłam z kontenera na papier książkę „Miłość erotyczna poradnik dla kobiet” Maurice Yaffe i Elisabeth Fenwick, konsultowaną przez dr. Raymond Rosen. Imponujące! Szczególnie ta konsultacja. Dlaczego ktoś ją wyrzucił? Bo wszystkiego się dowiedział? Bo powiało nudą? A może wprost przeciwnie zarumienił się ze wstydu?
Zgarnęłam ją łapczywie, ale do tej pory nie raczyłam otworzyć. Bo sądzę, że w tej materii zjadłam wszystkie rozumy? Bo nie mam zaufania do dzieła, które zawiera w tytule słowo „poradnik”?
Obadajmy sprawę.
Dla was, tylko dla was otworzę tę książkę na przypadkowej stronie i z zamkniętymi oczami położę palec na jakimś akapicie. Potem, dla was, i tylko dla was, okiem uzależnionej od seksu żydówki, skomentuję zawartość.
Gotowi? Klaps! Akcja!
Melduję, że palec stanął na zdaniu: „Żadne z dawnych przekonań o szkodliwości masturbacji nie jest prawdziwe. Również nie ma znaczenia jak często uprawiasz samogwałt, nie ma to bowiem żadnego negatywnego wpływu na Twoją kondycję fizyczną i stan psychiczny.”
Szok!
Bynajmniej nie z powodu słusznej tezy postawionej przez autorów, którzy stają po stronie onanistów. Przyznaję, że zastąpiłabym „brak negatywnego wpływu” „pozytywnym wpływem”, bo zawsze lepiej zrobić sobie dobrze niż opchać się sernikiem, ale nie to mną wstrząsnęło. Zaszokował mnie wybór synonimu do słowa „masturbacja”. W tekście stało jak byk „samogwałt”, nieodmiennie kojarzący się z księdzem, który w konfesjonale zmywa głowę biednej owieczce, wymierza karę zdrowasiek i zabrania dalszej praktyki pod groźbą czegoś tam. Poza tym że wywodzi się z katolickiej narracji, której współczesny seksuolog powinien unikać jak ognia, niesie dość przerażające treści. Bądźmy dociekliwi: samogwałt oznacza gwałt na samym sobie. A gwałt to przemoc, ból, poniżenie i przejaw władzy. I ty miałabyś/miałbyś wymierzać ten horror samej/samemu sobie? Ulżywszy sobie rączką stawałabyś się/stawałbyś się katem i ofiarą jednocześnie?
Założenie do przyjęcia pod warunkiem, że masz skłonności masochistyczne i znajdujesz przyjemność w cierpieniu. Ale przecież orgazm to żadna tortura, cierpienia i bólu nijak nie przynosi! No chyba że lubujesz się w cierpieniu psychicznym wynikającym z poczucia winy za akt wredny Bogu. Ten scenariusz, choć z pewnym mozołem, mogę sobie wyobrazić.
Osoba męska albo żeńska sprawia sobie dwie przyjemności równocześnie: jedną fizyczną z orgazmu, drugą psychiczną z masochistycznego poczucia winy. Tu postawiłabym odważną tezę: dzięki tej podwójnej satysfakcji delikwent wstępuje na wyższy poziom autoerotyzmu, niedostępny dla ateistów. Do rozważenia.
W języku francuskim pojęcie samogwałtu nie istnieje, najbliższym odpowiednikiem jest właśnie autoerotyzm, z definicji przyjazny ludziom, w którym miejsca na poczucie winy nie ma. Czy tym samym Francuzi są ubożsi w doznania? Jako niewzruszona optymistka wierzę, że w kraju nad Sekwaną mieszkają również wrażliwe osobniki, którym nie jest obce poczucie winy za walenie konia. No właśnie, a propos walenia…
Dla wzbogacenia wiedzy ogólnej wyszukałam i wynotowałam mniej opresyjne za to barwne synonimy masturbacji. A oto i one.
Dziewczynki, jak im w duszy gra, mogą tulić myszkę, walić kotka, łuskać orzeszka, łaskotać nietoperza lub czochrać bobra… Płeć męska zaś ma do wyboru: smyrgać gwoździa, nękać jaszczura, pucować torpedę, niańczyć smerfusia, cykać świerszcza… Program całkiem atrakcyjny.
Do boju, obywatelki i obywatele!