Chwile Jeremiasza
Jeremiasz, tak mnie Pani w szkole woła. Ona zawsze mi mówi Jeremiaszu. Ale tylko ona tak mówi, bo tata i babcia to Jeruś. Podobno imię mi mama dała. Tak babcia mówi, że tylko ona takie żydowskie wymyślić mogła. Ja nie wiem, co to żydowskie. Dziadowskie, to wiem dobrze, co znaczy, ale żydowskie? Tata wiem, że inaczej myśli, bo jak babcia mówi, że żydowskie, to on jej, żeby raz mogła gębę zamknąć. Tak jej mówi i ona wtedy idzie do kuchni, bo tam mieszka. To znaczy, łóżko ma w małym pokoju, koło zabawkowego, ale jej miejsce jest w kuchni. Ona właściwie jest kuchnią, bo tak samo pachnie i nawet wygląda, bo zawsze jest ubrana w taki niebieski fartuszek w białe grochy. Ten fartuszek to jest do gotowania chyba, bo jak byłem u Tomka, to jego mama taki miała, jak robiła nam racuchy z jabłkiem, ale potem zdjęła, a moja babcia nigdy nie zdejmuje. Ona nawet ze szkoły mnie w nim odbiera i chodzi na zakupy do Pani Banasiowej w tym fartuchu. Jak jej kiedyś tata powiedział, że ubrałaby coś innego, jak do niego goście przychodzą, bo wstyd mu za nią, to ona mu, że nigdy go nie zdejmie i że nawet ją chować może w tej podomce. Ja nie wiem, gdzie tata miałby chować babcię, ale wiem, że ona ten swój fartuch to kocha, bo wszędzie w nim chodzi. Tylko do kościoła chodzi inaczej, ale tak trzeba, bo do kościoła to każdy inaczej chodzi.
No ale Pani Marysia, bo ona do mnie mówi Jeremiaszu, to jest zupełnie inna niż babcia. Ona to nie dość, że nie nosi żadnych takich fartuchów, to też nie pachnie kuchnią. Pani Marysia pachnie jak jakieś poziomki, truskawki czy maliny, jakiś czerwony owoc rosnący dość blisko ziemi. I zawsze ma usta też czerwone, ale to takie czerwone, jakby się czereśni najadła. Bardzo lubię jak mnie woła Jeremiaszu, bo to zawsze znaczy, że coś przeskrobałem i będzie mówić do mnie z bardzo bliska i będę czuł te poziomki czy truskawki. Czasem to nawet specjalnie coś zrobię, żeby mnie zawołała, albo jak ktoś coś zmaluje, to na siebie wezmę. Na przykład dzisiaj tak zrobiłem. Ktoś Adasiowi Dudzikowi piachu do kanapki napchał i nie było winnego, to powiedziałem, że to ja. I teraz mi Pani Marysia coś tam tłumaczy, a ja jej nie słucham, bo skupiam się na tym zapachu poziomek, na tych jej czereśniowych ustach i swetrze zielonym i dzisiaj ma takie korale drewniane, a każdy w innym kolorze, i mówi mi:
– Jeremiaszu? Słuchasz mnie? Mówię do ciebie.
A ja jej wcale nie słucham. Bo nie muszę jej słuchać, bo ja dobrze wiem, przecież, że się żwiru nie sypie do kanapki, bo nie jestem głupi. A w dodatku ja tylko chciałem chwilę postać i powąchać, zanim przyjdzie po mnie babcia. I nie trwało to długo, bo zaraz potem przyszła i nie ma już malin czy poziomek, są ziemniaki, ogórki i kapusta.
Zające
Najbardziej lubię, jak tata wraca z polowania. Jest wtedy w dobrym humorze i robi kolację, wtedy robi on, a nie babcia. Kuchnia babci zamienia się w kuchnię taty. Znikają ze stołu słoiki z konfiturami, ogórkami kiszonymi i pikantną kapustą. Miejsce słoików zastępuje ciało sarny, kaczki, a raz w roku, po Hubertusie, są to zające. Uwielbiam zające. Tata układa je na stole jeden obok drugiego, jak pies tworzący pokot. Mnie sadza na stole obok zająców, żebym dobrze widział. Na blacie kładzie dwa kieliszki do wódki. Do jednego wlewa krupnik biały, a do drugiego białą oranżadę ze szklanej butelki. Kapsel ściąga obrączką. Tata przygotowuje długi nóż na osełce, wydając metaliczny dźwięk, a kiedy nóż jest gotowy, zaczyna skórować. Nacina grzbiet zająca, rozszerza dziurę palcami, wpycha pod skórę całą dłoń i wydobywa różowe ciało z szarego futra. Wnętrzności odkłada do plastikowego pojemnika, który trafi do Dorana, wielkiego wyżła, do którego nie wolno mi podchodzić. Oczywiście nie wszystko dostaje psisko, bo wątróbka zostaje dla mnie. Tata rozgrzewa stalową patelnię na gazie i kładzie na niej masło, potem wycina spod zajęczego kręgosłupika dwa kawałki mięsa, mówi że polędwicę trzeba jeść świeżą. Kiedy masło się roztopi, tata położy na nim wątróbkę, cienkie plastry polędwicy i posypie wszystko solą i pieprzem. Pieprz rozgniecie nożem. Jak mięso będzie skwierczeć, tata wytrze ręce brudne z krwi o ścierkę, weźmie do ręki kieliszek i powie za mamę.
Aduś
Siercioka to się boję. Strasznie się go boję codziennie. Nawet czasem mi się przyśni ten cały Sierciok i ja wtedy do rodziców do łóżka biegnę. Tak sobie wyobrażam, bo naprawdę to koło łóżka taty siadam i wyobrażam sobie, że jest tam mama. Wiem, że jakby była to bym leżał między nią a tatą i nie byłoby żadnego Siercioka. I jak tak siedzę i wyobrażam sobie, jak mama mi kołysankę śpiewa, bo tak robią mamy, to trochę mniej się boję. A potem przypominam sobie, że wcale nie mam mamy, a tata sam śpi w łóżku i nie wolno mi do niego wchodzić i znowu jest wtedy Sierciok, i ja się go boję. Bo ja nie wiem, że Sierciok to ma na imię Adolf i też nie ma mamy. Ja w ogóle nie wiem, że on ma imię. My wszyscy się go boimy. I wszyscy wiedzą, żeby jemu żartów nie robić, ani nie wołać za nim śmiesznie. Piotruś Ferenc kiedyś o Siercioku opowiadał, że widział, jak ten psa bił na smalec i Sirciok akurat z GS-u wychodził i słyszał, to nic nie powiedział, tylko wziął Piotrusia za włosy i za GS zaciągnął. I nigdy nam Piotruś nie powiedział, co mu Sierciok zrobił, ale też nigdy już o nim nic nie mówił ł i my też nie opowiadaliśmy nic o Siercioku. Ale ja myślę, że to przez ten smalec z psów wszyscy na niego Sierciok wołają. A myślę tak, bo nie znam prawdy, że Sierciok zawsze miał w stodole koty, co je kochał, bo nic innego nie miał do kochania. Rodzice Adolfowi umarli szybko i mały Aduś został sam na gospodarce. Szybko jakieś Wujki spod Tarnowa przyjechali się nim zająć i gospodarki dopilnować. A że nie byli robotni, to Aduś całą gospodarkę sam robił, a Wujki, co jakiś grosz został, to przepijali, a jak już byli napici, to prali małego Adusia, a ten chował się w stodole i płakał do kotów. Jak więcej grosza zostało, to Aduśś więcej w stodole siedział, aż w niej zamieszkał i stał się Sierciokiem. Rósł z tymi kotami szybko i jak tylko się większy zrobił, to zaraz Wujki zniknęły i nikt już o nich nic nie słyszał, ale Sierciok do domu nie wszedł, w stodole mu lepiej z kotami było. Ale o tym to się dopiero dowiem, a teraz jak tylko o Siercioku pomyślę, to mi się chce uciekać, tylko nie mam gdzie.
Sierciok
Siedzę na ganku i czekam, aż tata z lasu wróci, i kapelusze z grzybów, takich małych sitaczków, będziemy na tarninie wieszać, po jednym kapeluszu na cierniu, żeby wyschły. Tak mi się wydaje, że tak czekam, bo to słońce takie niskie późno wrześniowe mi tak podpowiada. Ale nie ma tego taty. Tylko chłopak jakiś młody stoi obok, od Dyrdoła mi się wydaje, że go przysłali do mnie. Jak mówię, że nie wiem, kto on jest, to mu się oczy szklą. Bo to mój wnuk jest, ale mi się wierzyć w to nie chce. Bo ja przecież wczoraj chodziłam codziennie rano 20 kilometrów do szkoły do Bochni. Na bosaka, bo buty do teczki chowałam, żeby nie zniszczyć. Musiałam tak, bo byłam mańkutem i na maszynie nie mogłam szyć, to nie mogłam być krawcową, jak mama. Siostra moja Ziutka poszła na krawcową, a ja do szkoły musiałam. A rodzice nie mieli bardzo grosza, żeby mnie kształcić, czy na internat dać, więc tak chodziłam przez las codziennie. Czasem jak kto jechał rano z mlekiem, to mnie na pakę zabrał, to tyle iść nie musiałam. Ale normalnie to chodziłam tak cztery lata. Mnie tam profesory Lwowskie uczyły, żebym po wojnie na nauczyciela szła, i ja się budzę nagle, i nie mam siły już w nogach, żeby do kuchni iść, a co dopiero do Bochni. I te chłopy od Dyrdoła przychodzą i mi babciu mówią, ale to nie możliwe, żebym ja już stara była, tyle to nie minęło jeszcze. Przecież, jak ja mogę być stara, jak ja mam dzieci małe. Dwie córki mam i syna albo dwóch tych synów. Zmarł mi jeden. Tak, na pewno mi jeden zmarł, ale nie był mały. To nie. Nie mogę mieć małych tych dzieci. Ale żebym aż tak już siły nie miała? Jak ja takim byłam nauczycielem, że jak tylko zakaszlałam na lekcji trochę, to na następny dzień miałam kurę na biurko przyniesioną i miodu słoik jakiś. Tak uczniowie dbali, żeby był nauczyciel w formie, a teraz nie ma formy. I szacunek był. Jak mi się, który spóźnił, to zawsze pod tablicą stawał, ja takie pierścionki duże nosiłam i tymi pierścionkami chlastałam, tak o po policzkach. I taki chłop był. Sierciok na niego mówili. Ja mu w Lipnicy żonę znalazłam. Bo sam nie mógł znaleźć, bo się go bały dziewczyny, złośniak taki był z niego. A sam był na gospodarce ten Sierciok, bo mu rodzice poumierali, jak młody był. I ta Krysia, co ja mu ją znalazłam, to zawsze mi taka wdzięczna była, że na każde żniwa przyjeżdżała mi pomóc. I na odpust do Lipnicy też zawsze mnie zabierał ten Sierciok. I jechaliśmy na wozie, ja z tyłu, bo na koszu to mąż z żoną mógł tylko. I ta Krysia, zawsze taka dumna jechała. Taka była dumna z tego swojego Adolfa, bo ona mu nie mówiła Sierciok, że nawet nikomu nie powiedziała, że sprał ją czasem. Ale to wszyscy wiedzieli. I my na tym wozie jeździliśmy, on koła miał takie drewniane i blachą obite, bo to tylko jak jakiś gospodarz majętny był to miał gumiane. I tak chwilę, temu z tym Sierciokiem i Krysią na wozie jestem i dzieciom krzyczę, żeby na dyszel nie wskakiwały, jak jedzie, bo któryś pod koło wpadnie, a tu siedzę i mi wnuki nikogo nie przypominają. Gdzie ten tata? Poszłabym z nim na te grzyby dzisiaj, ale siły nie mam. Poczekam, aż przyjdzie i te grzyby będziemy na tarninie wieszać.
Rybki w słoiku
Dzisiaj wstałam tak wcześnie, że nie widać jeszcze, jaka będzie pogoda, ale ja wiem, że będzie słońce. Zawsze jest słońce, jak chłopy z sianem mają robić. Jakby słońca nie było, to by im to siano zwilgło, ale mnie to wcale nie interesuje, bo ja dzisiaj mam na głowie ważniejsze sprawy. Dlatego tak wcześnie wstałam. Muszę przed wyjściem paznokcie u nóg pomalować, bo najważniejsze, jak się idzie ryby na słoik łapać, to mieć paznokcie pomalowane, a najlepiej na brokatowo. Rybki wtedy podpływają do paznokci i je oglądają. Ciekawią się chyba, co to takie kolorowe, albo myślą, że to inne jakieś obce rybki przypłynęły, bo to i to kolorowe. Nie wiem. Ale zawsze te rybki na słoik ze Staszkiem łapiemy i ja zawsze mam więcej przez te paznokcie. On też pewnie by sobie pomalował, ale nie może, chyba dlatego, że jest chłopcem. Spytałabym o to kogoś, ale nikt nie może wiedzieć, że ja się ze Staszkiem zza rzeki spotykam na ryby. Jakby się ktoś dowiedział, że ja słoik trzymam, a on na przykład kamień podnosi, żeby rybki spod tego kamienia do słoika wpłynęły, to na pewno bym miała uszy wyszarpane. Dlatego ja z samego rana nad rzekę wychodzę, zanim mnie ktoś spyta, gdzie idę, a potem to nikt już się niczym nie interesuje, bo jest tyle roboty, że czasu nie ma rozmawiać. Kiedyś sąsiad jeden widział, że ja ze Staszkiem z rzeki wychodzę i zaraz babci Weronce powiedział. I mi wtedy aż tata tyłek sprał, a on rzadko mnie pierze, bo mówi, że jego to bardziej, jak mnie boli. Ale za Staszka to lanie miałam. Nie wiem, co im ten Staszek, tak nie pasuje, ale wiem, że to o coś z dziadkiem chodzi, bo jak ten sąsiad babci nagadał, to ona krzyczała do taty, że nie pozwoli, żebym ja się za dziadkiem kurwiła albo płodziła bękarty pouszkadzane. Ja tego wcale nie rozumiem, bo przecież, nawet dziadka nie znałam i nie wiem, że on hulaka był straszny. A najchętniej na bimber, to za rzekę do Kuska chodził i kilka dni go nie było. Żona jego Baśka to zawsze z chłopami równo piła. Mogła tak, bo dzieci u Kuzków nie było, dopóki dziadek nie zaczął na bimber zachodzić, bo wtedy wnet się Staszek pojawił. I pewnie nic by w tym złego nie było i by Kusek Baśce nie wpierdolił, gdyby ten Staszek uszu tak okropnie odstających, jak dziadek nie miał.