Cierpię na paskudne zaburzenie osobowości, tak paskudne, że zmusiło mnie ono do trzymiesięcznego pobytu na dziennym oddziale psychiatrycznym. Podczas psychoterapii indywidualnej dostałem od osoby, która mnie prowadziła, zalecenie, by rozwijać w sobie dwie ważne rzeczy: pokorę wobec bliźnich oraz czułość wobec siebie. Cóż za niesamowite szczęście mnie spotkało, że dane jest mi obecnie doświadczać lektury „Tras przelotów” Michała Sobola, ponieważ obydwie te wartości znajduję podczas czytania wierszy z tej książki.
Zacznijmy może od pokory. Pomimo tego, że jestem wieloletnim czytelnikiem polskiej poezji, a i obserwatorem środowiska literackiego, mimo tego, że książek poetyckich przeczytanych mam bez kozery kilkaset, a może ta liczba podejdzie nawet i pod tysiąc pozycji, mimo tego, że Michał Sobol jest poetą często nominowanym do ważnych nagród i równie często nagradzanym, a w końcu pomimo że „Trasy przelotów” są już jego siódmą książka, jest to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Tylko winny się tłumaczy, a ja czuję się winny, więc może parę zdań wyjaśnienia. Bardzo szybko wyrobiłem sobie upodobanie do pewnej literackiej niszy[*], niszy, która lubowała się w rygorystycznych fajerwerkach wyobraźni, tak więc zawsze przyjemniejsza mi była lektura Andrzeja Sosnowskiego lub Joanny Mueller-Liczner niż Romana Honeta czy też Małgorzaty Lebdy. Może to terapia, może wiek, ale obecnie poezja bardziej stonowana ma już do mnie dostęp. Pokornie proszę o wybaczenie. Nie dla mnie były „zamarznięte wody przy torach”. Teraz staram się dostrzegać więcej niż zmaganie się z językiem i płynięcie na jego cudownym rozpasaniu. Do takiego spojrzenia na poezję rzeczywiście trzeba mi było pokory.
To o mnie, ale może wreszcie o książce? Znajdziemy tam pokorę? Znajdziemy. Sobol pokazuje swoją pokorę w stosunku do materii poetyckiej przez gest delikatnego stanięcia z boku, gest ofiarowania opisywanemu tyle przestrzeni, ile jest to w ramach tekstu możliwe. Na kartach „Tras przelotów” znajdujemy bardzo mało „ja”. Podmiot liryczny jest tam najczęściej bezosobowy. Najbliżej pierwszej osoby jest w momentach, kiedy autor używa zaimka „my”, ale nie dzieje się to zbyt często. Zastosowany środek stylistyczny wprowadza do wierszy przekonujący wymiar intymności. Stajemy się jakby bezpośrednim świadkiem rozgrywających się w wierszach sytuacji, nie korzystamy z zapośredniczenia, które w innych lirykach innych poetów odbywa się za pomocą silnego, deklaratywnego podmiotu. To pozorne samoograniczenie pozwala jednak wybrzmieć osobistemu głośniej, niż gdyby próbowano to uczynić przez bardziej intensywne skupienie na sobie. Doskonale da się zauważyć omawianą strategię w wierszu poniżej:
Po dwóch latach odpada suchy opłatek wapna po dziesięciu
wybrzuszony uczepiony trzciny płat tynku i kolejne
w coraz krótszych, rocznych, miesięcznych, tygodniowych
odstępach, wraz z zawilgoceniem zimnego
gniazda. I dopiero wtedy, nie od zaraz, nadchodzi ten czas
owiniętej mokrą watą ciszy po tych, co odeszli
gdy nie skrzypią podłogi i żaden gwóźdź nie jęczy.
Dopóki nie spróchnieją belki.
(„Pogłoski”, s. 21)
Dopiero w ósmym wersie, w przedostatniej zwrotce pojawia się człowiek, ale i wtedy jedynie jako mgnienie, funkcja, kolejny proces przypominający nam o przemijaniu. Nie ma nic bardziej ludzkiego niż świadomość odchodzenia innych, czy to przez śmierć, czy zwyczajne rozejście się dróg życiowych. W świadomości tej mieści się najgłębsze doświadczenie samego siebie i to, jak poeta przywołuje to doświadczenie bez wspomagania się wyraźnym podmiotem lirycznym, jest niezbitym dowodem na maestrię autora „Tras przelotów”.
Pora na czułość. Mamy już jej okruchy we wspomnianym powyżej delikatnym schowaniu się „ja”. Już sam ten gest zakłada troskę. W omawianej książce spotykamy momenty, kiedy ten właśnie gest jest wstępem do głębszej czułej opieki nad sobą i innymi. Urokliwie kwestia ta zostaje rozegrana w poniższym utworze:
Na to wygląda, że jedyną dyscypliną, jaką uprawia, nie jest
żadne wtaczanie czegoś gdzieś tam, ale uparta próba
stanięcia w miejscu, w którym zawsze
stał, i gdy w końcu padnie
proste techniczne
pytanie: No to do czego smykałkę
wybieramy? Bez wahania
odpowie: Do tego
właśnie
(„Syzyf”, s. 56)
Jest już chyba za późno, by wyobrażać sobie, że Syzyf może być szczęśliwym. Przy obecnej kondycji naszego kolektywnego ducha satysfakcjonujący powinien być już Syzyf, który z trudem, ale jakoś daje radę. Syzyf w wierszu Michała Sobola przestaje być herosem, którego możemy sobie przekalkować na siebie. Jest za to osobą głęboko zanurzoną w tragikomicznej sytuacji codziennego, niezmiennie odnawiającego się zmagania. Tutaj właśnie pojawia się czułość. Syzyf z omawianego wiersza jest nam bliższy, ledwo co się wyrabia, ale wyrabia się i w tym małym zwycięstwie pochyla się nad samym sobą, jak i nad czytelnikiem wiersza. Sobol znajduje w swoim tekście niezachwiany optymizm, ten rodzaj optymizmu, który bierze się z przekonania, że nie jesteśmy ani posągami z kamienia, ani eterycznymi, nie dotykającymi rzeczywistości duchami. By powiedzieć to prozaicznie, Sobol chce nam przekazać po prostu że jest jak jest, ale robi to z takim wyczuciem i wspomnianą już czułością, że mimo swojej ostrożnej, podejrzliwej natury pragniemy mu uwierzyć.
W slangu wykonawców muzyki słowo „przelot” ma znaczenie nieco odmienne od tego, które używane jest powszechnie. Oznacza ono dobrze wykonaną robotę, solidnie zagraną partię instrumentalną lub wokalną, takie wykonanie którego nie trzeba się wstydzić. Michał Sobol „Tras przelotów” wstydzić się nie powinien. Muszę przyznać, że poruszyła mnie ta książka, zaskakująco zgrała się z moją wewnętrznymi oczekiwaniami dotyczącymi tego, czego na dzień dzisiejszy potrzebuję od poezji.
[*] Tak, tak. Jest to dosyć niezgrabne nawiązanie do nazwy wydawnictwa które wydaje Michała Sobola.