Zostaliśmy tu przywiezieni i kłębimy się. Nie wiem, kto nas tu przywiózł, jechaliśmy na tylnym siedzeniu ze Zbyszkiem, mówił rzeczy okropne, słuchałem, jak on może? Jest to jakaś willa, z tarasem, taras wielkości pół miasta, wszędzie drinki, przekąski, nikt nie patrzy na przekąski, drinkujemy. Dużo różnych rozmów, kto za, a kto przeciw, w razie czego nikt nie był przeciw, poza tym nic nas nie interesuje. Mam nową koleżankę, przylgnęliśmy do siebie jako niby dla siebie interesujący, to nieprawda, nie interesujemy się sobą, nigdy się już nie spotkamy. Ale chodzimy razem, prawie że nawet pod rękę, z drinkami w drugiej, miło nam jest ze sobą razem, choć tak ogólnie to jest nam niemiło. Bo wypadało coś dostać, a myśmy nie dostali, ja dostałem już kiedyś, ona nigdy. Ale podchodzi prof. R i zamienia z nami dwa słowa, tych profesorów tutaj dużo. Z każdym dwa słowa, nie widzę w sobie tylu słów. Podchodzi pani profesor, więc dwa słowa z nią, jestem zbyt pijany, żeby z nią, ale na szczęście mam koleżankę, z którą jestem pod ramię, a koleżanka mnie wyręcza. Usługujemy sobie, będąc jakby parą, w zasadzie moglibyśmy nią wręcz być. Nie jesteśmy, aczkolwiek
ONA: Weźmy taksówkę.
JA: Weźmy.
Nie jest to takie proste, idzie do organizatorów, bierze numer i voucher, trzeba się ze wszystkimi pożegnać, my pierwsi opuszczamy to wspaniałe zasadniczo miejsce. Nagle myślę, że mógłbym zostać, ale z kim wtedy wrócę?, mam tylko tę jedną koleżankę, nie znam jej, ale zostać oznaczałoby być, z nimi, którzy czegoś chcą, jakichś moich wypowiedzi. Ktoś mówi, że jest taksówka, więc schodzimy, wsiadamy, jesteśmy bardzo pijani, nie wiemy skąd nas wiezie i dokąd nas wiezie, płacą organizatorzy. Co tam robiłaś? Aa, zbierałam materiały. Kiedyś to opublikuję, za wcześnie o tym mówić. Jedziemy i jest noc, czujemy się dokumentnie zabezpieczeni, nikt nas już nie zaczepia, co za ulga. Samochód podjeżdża pod budynek trzypiętrowy, jest to nasz hotel. Wtedy z okna
z okna wychyla się chłopak, chodźcie do nas, woła, jest fajna impreza. Idziemy do nich?, pytam, ona nie, jest już zmęczona. Zmęczenie, ale i chłopak, nagi albo półnagi, odprowadzam ją do pokoju, a sam, jestem już sam, idę do swojego, siadam na łóżku i nie chce mi się spać, wciąż ten chłopak, wyciągam z kieszeni pieniądze, kładę na stole i dzwonię do niej, ona zaspana, ale znienacka się zgadza, spotykamy się na półpiętrze, idziemy tam, na trzecie piętro, gdzie są.
Bo jest ich tam mnóstwo, wchodzę i co za radość, ktoś do nich przyszedł, jest ich tam całe mnóstwo, ale co robią?, nie wiem. Są.
Bądź jednym z nas, tak brzmi komunikat. Dochodzący od każdego z nich, są prawie nierozróżnialni, wszyscy ubrani w ręczniki, bardzo ładni. Jest nam z nimi dobrze i miło, choć tylko my jesteśmy ubrani, ubrani w coś, co nie jest tylko ręcznikiem. Adorują nas, wypytują, skąd się wzięliśmy, więc im opowiadamy i brzmi to dla nich nadzwyczaj absurdalnie. Śmieją się pokazując swoje wspaniałe zęby. Są tacy ładni i miło mi się z nimi siedzi, tacy ładni, w ręcznikach, i w ogóle mnie to nie podnieca, jestem raczej zaciekawiony, o co w tym wszystkim chodzi. Są to chłopcy, wszyscy w tym samym wieku, w ręcznikach, rozbawieni, choć nie ma tu ani kropli alkoholu, a czegoś bym się oczywiście już napił, dotykają nas, głaszczą, jakbyśmy byli, nie wiem, zwierzątkami, nagle się czuję skrępowany jej obecnością, a ona pewnie moją, ale też jestem jej wdzięczny za tę jej obecność, bo sam już bym pewnie tutaj nie wytrzymał, ale jest nam tak miło, że nie mamy siły nawet ze sobą się porozumieć, a co dopiero z nimi, te niezobowiązujące, niezbyt natrętne pieszczoty są tak przyjemne, że nie wiem, czuję się tak obezwładniony, ale nie wiem też, mam wybrać któregoś z nich?, nie wiedziałbym którego, tacy są wszyscy idealni, ładni, a na dodatek mili. Nagle jednak jeden z nich (jeden!) wyłania się, podchodzi (chyba podchodzi, czy już tu z nami siedział?) i mówi: Chodźcie, pokażę was Szefowi.
My jak te owce, bo mówi to tak miło, jest nam wciąż miło, gdy idziemy, jakimś nagle ponurym korytarzem, choć to zaledwie parę kroków, trafiamy do pokoju, który jak gdyby cały jest sypialnią, łóżkiem, w nim leży Szef z jakąś cizią, która totalnie niknie przy jego ogromie.
– To oni – mówi chłopak.
– Nie chcę ich – mówi szef.
Po czym wracamy i nadal jest tak samo, choć jakby całkiem inaczej, ze strony chłopców zaczynają się pojawiać odważne propozycje typu „chodź ze mną, zrobię ci loda”, czy też „wyliżę ci”, więc ona mówi: To co, chyba już pójdziemy?, i wychodzimy wspólnie, zostawiając tam chłopców jak gdyby niepocieszonych.
A rano przy śniadaniu dosiadamy się do dwóch osobnych grup.
Opowiadanie pochodzi z książki „Jedzmy, zwracajmy”, która ukaże się jesienią br.