Obfitość i niepokój


 

O seksie można w nieskończoność, ale ostatnio interesuje mnie on jako towar w społeczeństwie późnego kapitalizmu. Ale zupełnie nie w rozumieniu „kupowania seksu”, ba, taka jego funkcja wydaje mi się stosunkowo prosta. Problemem z seksem w obecnym stadium kapitalizmu jest raczej fakt, jak został „zweaponizowany” (weaponizacja to instrumentalizacja jakiegoś neutralnego elementu – może to być obiekt, czynność, zjawisko, ideologia etc. – w celu zaszkodzenia określonej grupie). W ekonomicznym liberalizmie możliwe jest tworzenie bezwzględnego bogactwa i bezwzględnej biedy. Wobec rosnących nierówności przedłużeniem ekonomicznego liberalizmu stał się także seks. Są ci, którzy mają go w nadmiarze i tacy, którzy nie mają go wcale. Z seksu można więc stworzyć narzędzie ucisku.

 

Dzieje się tak przynajmniej od czasu rewolucji 1968 roku, która miała stworzyć szansę przemiany konserwatywnych powojennych społeczeństw w stronę większej wyobraźni tego, czym może być wspólnota, od teraz oparta na większej wolności. Niestety ta wolność okazała się bardzo powierzchowna. Owszem, doświadczyliśmy, nawet w krajach socjalistycznych, rewolucji seksualnej, ale na Zachodzie wyzwoliła ona też społeczeństwo konsumpcyjne. Szybko okazało się, że owa wolność wytworzyła przede wszystkim bezbrzeżny głód: seksu i rzeczy, na które jedynie ci posiadający wystarczająco dużo kapitału, seksualnego czy finansowego, mogą sobie na to pozwolić. Reszta została smutnym lumpenproletariatem.

 

To nienowe diagnozy, postawił je już w 1994 roku Michel Houellebecq w swojej powieści „Poszerzenie pola walki”. W niej dwóch urzędników, których dziś nazwalibyśmy incelami – jeden, Tisserand, jest 28-letnią dziewicą, a drugi, bezimienny narrator,  sfrustrowanym porzuceniem przez kobietę i brakiem seksu trzydziestoparolatkiem – o mały włos nie morduje pewnej pary uprawiającej seks na plaży. Z czystego resentymentu. Do przemocy nie dochodzi, 28-letni prawiczek stwierdza, że rozlew krwi nie jest rozwiązaniem. Następnego dnia Houellebecq-autor uśmierca go w wypadku samochodowym w drodze do Paryża.

 

Houellebecq jest autorem zabawnym i przewrotnym: w zamordowaniu Tisseranda nie chodzi o zwykłe obwinianie (przede wszystkim) kobiet o seksualne nierówności, które prowadzą inceli do samobójstw albo co gorsza, masowych mordów. Chodzi o prostą konstatację, że człowiek nieuprawiający w późnym kapitalizmie seksu jest przegrywem, zerem, osobnikiem bezwartościowym – i tyle. Jeśli przedłużeniem turbokapitalizmu jest turboseks i turbopornografia, stąd już proste rozszerzenie politycznego „pola walki” z wcześniej zarezerwowanego na społeczne antagonizmy w kierunku obszarów życia wcześniej nieobjętych podobną militaryzacją. Rewolucja seksualna spowodowała uwolnienie seksu, który wcześniej trzymany był w ryzach religii, moralności czy konwenansu. Choć uwierający, gorset ten miał masę zalet, choć trzeba przyznać, głównie dla zamożnych białych mężczyzn.

 

Rewolucja seksualna uczyniła seks widocznym, ale uczyniła go też atrybutem sukcesu, sprawiając, że stał się nowym przymusem. Seksualizacja życia codziennego w kulturze i mediach spowodowała wyolbrzymienie symbolicznej obecności seksu w naszych życiach, która wcześniej pozostawała ukryta. Incelscy bohaterowie Houellebecqa rozważają płynące stad „wyczerpanie” seksem, który jest wszędzie, więc nie ma go nigdzie. Przyjaciel głównego bohatera, ksiądz, radzi mu wyciszenie, odnalezienie Boga i pójście na psychoanalizę. Ten natomiast stwierdza, że odkąd technologia informacyjna zredukowała ludzkie interakcje do wymiany informacji, relacje, również te seksualne, stają się coraz bardziej niemożliwe.

 

Houellebecqiem zachwycała się polska lewicowa inteligencja około 15-20 lat temu. Wtedy to Sławek Sierakowski, półnagi, wciśnięty między półki z książkami i melancholijnie paląc papierosa, udzielał wywiadu mainstreamowym mediom, jak Wysokie Obcasy. Brakowało tylko, aby stwierdził za Lacanem, że „stosunek seksualny nie istnieje”, a wizerunek badboya z Europy Środkowowschodniej, którzy spóźnił się na rewolucję paryską o jakieś 40 lat, byłby kompletny. Houellebecqiem jako prorokiem i autorem trafnych diagnoz (łącznie z islamofobią) zachwycał się Cezary Michalski, kilka stron dalej o mizoginię oskarżała Kazia Szczuka. Było to około lat 2006-7 i już można było mieć zalążek wyobrażenia, dlaczego u nas wszystko musi być tak dokumentnie spierdolone.

 

Minęło jednak kilkanaście lat i nikt już o tych poróżnionych próbach emancypacji przez kopiowanie francuskich radykałów nie pamięta. Dorośliśmy, czytaliśmy New Yorkera, żyliśmy w internecie i spróbowaliśmy poliamorii, pomieszkiwaliśmy w Berlinie, zajaraliśmy się partią Razem, jak i równie szybko się nią rozczarowaliśmy, używaliśmy Tindera, doświadczyliśmy goryczy samotności i rannych powrotów z imprez, traciliśmy godność, trzeźwość i pieniądze o kilkadziesiąt/set razy zbyt wiele. Doczołgaliśmy się jakoś do teraz, czyli jako takiej stabilizacji po czterdziestce. I dlatego być może powieść „Do perfekcji” Vincenzo Latronico, opublikowany właśnie teraz powidok Houellebecqowskich rozważań, ale w o wiele bardziej łagodnych, mellow millenialskich tonach, trafia w swój czas, bo przynosi refleksję z tych lat, kiedy próbowaliśmy jeszcze być młodzi i fajni i martwiliśmy się, że może nam nie wychodzi.

.

W powieści Latronico para millenialsów, Anna i Tom, jako dwudziestokilkulatkowie z południa Europy o zawodach typowych dla późnego kapitalizmu, jak project managergraphic designer, przeprowadzają się do Berlina i od tej chwili podejmują permanentny rygor życia jako „najlepsze wersje siebie”. Ta najlepszość odnosi się głównie do prezentowanego lifestylu. Latronico pokazuje, jak po latach „rozszerzania pola walki”, o której pisał Houellebecq, wszystkie, nawet najprywatniejsze elementy naszych egzystencji zostały wplecione w plan permanentnej optymizacji. Stały się częścią lifestyle’u, który należy demonstrować na zewnątrz jako doskonale wykuratorowany obraz nas samych, stworzony na potrzeby widzów spektaklu, który odgrywamy w mediach społecznościowych. Latronico oferuje nostalgiczną wyprawę w stary internet, kiedy wczesne social media dopiero zaczynały rozpościerać swoją władzę i kontrolę nad naszą kondycją.

 

Z drugiej strony dochodzi równie ważny, jeśli nie ważniejszy w tym wypadku spektakl życia jako creative w wielkiej światowej metropolii. Mieszkanie jako młoda osoba w Berlinie, która „trzyma rękę na pulsie”, to praca 24-godzinna. Knajpy, w których się bywa, ubrania, które się nosi, a przede wszystkim wystrój mieszkania, każdy z tych aspektów będzie od teraz podlegał bezustannej optymizacji, stymulowanej przez autoprezentację w mediach społecznościowych, ale też uwewnętrznionego „wielkiego Innego”, który zdaje się na bohaterów spoglądać w każdym momencie ich istnienia.

 

Odnosi się to także do seksu. Anna i Tom wciąż się ruchają, nawet po dziesięciu latach, choć może rzadziej i mniej namiętnie. Zaczynają dostrzegać, że może ich życie seksualne jest miałkie i niewystarczające. Zaczyna się więc drążący ich coraz bardziej niepokój: co jeśli to za mało? I rosnące rozczarowanie samymi sobą. Seks, jak jedzenie u współczesnych hipsterów, oderwał się od swojego pierwotnego znaczenia, uzewnętrznił wobec osób, które są w niego zaangażowane i stał się czymś, czemu się przyglądamy, może nawet z odrazą. Oglądając porno i patrząc na znajomych, chadzających do seks klubów dla swingersów, lochów z darkroomami, sex-parties czy na hipsterskie, doskonale kontrolowane orgie, Anna i Tom przestają sobie zadawać pytanie: czego ja chcę? Co sprawia mi przyjemność? A zaczynają myśleć pod kątem tego, jak coś jest odbierane, jak coś wygląda. W rezultacie, nawet, jeśli chodzą do seksklubów, to nigdy nie przekraczają granicy, nigdy na nic się nie odważają, wychodzą zmęczeni, sfrustrowani i śmierdzący od fajek i alkoholu z miejsca, w którym od początku nie chcieli być.

 

Latronico postanowił „przepisać się” przez słynną powieść „Rzeczy” Georges’a Pereca, doskonale wyłapując różnice pomiędzy wczesnym konsumpcjonizmem, który Perec tak bezlitośnie opisywał, jako skupienie się bohaterów z lat 60-ych przede wszystkim na przedmiotach. Różnica dziś polega na tym, że bohaterowie Latronico konsumują równie zaciekle przedmioty, co idee: w tym samym stopniu lewicową politykę równościową, co nostalgię za dizajnem lat 60-ych, reprezentującym właśnie ten lepszy, równiejszy świat, który spłynął za horyzont. Zamiast niego pojawia się niepewność: czy duński kredens, który kupiliśmy na pchlim targu, nie mógłby być jeszcze fajniejszy? Czy nasza praca nie mogłaby być lepsza? Czy nie moglibyśmy jeść bardziej wyrafinowanego jedzenia? Jeździć w bardziej cool miejscówki? Czy nie powinniśmy się częściej ruchać? Czy zdołaliśmy stać się najlepszą wersją siebie?

 

Spełnienie jednak pozostaje nieosiągalne, bo przecież taka jest natura pragnienia: niezaspokajalna. Podobnie, seks pozostaje nieosiągalny niczym idea dobra i piękna zarówno dla Anny i Toma, jak i pozbawionych glamouru bohaterów Houellebecqa, którzy mogą tylko w podobny sposób wzdychać za jego nieuchwytną naturą, bo w trybie urzeczowienia seksu nie można „mieć”, on się zawsze wymyka próbom instrumentalizacji. Seks można, owszem, kupić, w formie innych ciał, w formie pornografii, ale seksu nie można nigdy „mieć”, a przynajmniej nie można go posiąść w pożądanej przez siebie formie – wszyscy mają go, zgodnie z przewidywaniami Houellebecqa, albo za dużo, albo za mało. A czasem nawet ci, którzy mają go za mało, posuwają się, w przeciwieństwie do bohaterów Francuza, do prawdziwej przemocy.

 

Szto więc diełać? Otóż nie jest to sytuacja zerojedynkowa. W świetnej książce „Prawo do seksu” amerykańska filozofka Amia Srinivasan pisze przytomnie: Koncepcja „redystrybucji” seksu jest problematyczna co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze incele nie są wściekli na swój brak seksu, ale na postrzegany przez siebie brak seksualnego statusu. Po drugie temat redystrybucji natychmiast przywołuje widmo przymusu. Zatrzymajmy się na chwilę przy stwierdzeniu o statusie: czyli nie chodzi o de facto realną ilość uprawianego seksu, a o to, ile nam się wydaje, że inni uważają, że go uprawiamy. Wracamy do casusu Anny i Toma z powieści Latronico, zagubionych między ja a innymi, rozdwojonych i niezdolnych do nie uczynienia również z tej części swojego życia spektaklu dla innych.

 

Seks może być bowiem dowolną rzeczą dla dowolnej ilości ludzi: sposobem na seksualną ulgę, na zaspokojenie popędu, na sprawowanie władzy, na okazywanie miłości, na chwilowy kontakt z drugim człowiekiem, zaspokojenie ciekawości, osobistą walidację, udowodnienie sobie i innym, że jest się pożądanym i atrakcyjnym; może prowadzić do głębokiego porozumienia i komunikacji, może być nudnym obowiązkiem i jeszcze jedną rzeczą do odhaczenia na liście; może być kinky, skomplikowany i BDSM, może też być waniliowy i niewinny. Może być też gwałtem, narzędziem przemocy i traumy. Może być transgresją, radykalną intymnością. Może być pokonywaniem wewnętrznych barier, sposobem na wewnętrzny rozwój, na rozwój związku; może też być bezinteresownym darem, a w końcu może też być pracą, za która należy się zapłata, może być spektaklem w sensie dosłownym, za który się płaci (albo nie). Może być ekshibicjonistyczny, grupowy lub intymny. A nie wspomnieliśmy jeszcze o masturbacji. Wszystkimi tymi rzeczami może być seks, ale chyba zgodzimy się, że jedną z największych perwersji, jakich wcześniej nie znaliśmy, jest seks jako forma karania samego siebie za bycie niewystarczająco sprawnym kapitalistycznym podmiotem. Nie jest to najgorsza forma urzeczywistniania się seksu, ale z pewnością jedna z dziwniejszych i trudniej zrozumiałych w długim rozwoju ludzkości.

 

Agata Pyzik

 


M. Houellebecq, „Poszerzenie pola walki”, tłum. Ewa Wieleżyńska, WAB 2006.
V. Latronico, „Do perfekcji”, tłum. Kasia Skórska, Czarne, 2025
A. Srinivasan, „Prawo do seksu”, tłum. Katarzyna Mojkowska, WAB 2021.