Ciotka była jak Wenecja – zawsze piękna i zawsze zalana. Chodziły słuchy, że debiutowała ekspresjonistycznym dramatem w środowisku surrealistów, a więc że ma już za sobą tyle, co manifest futuryzmu i tylko wpływowym krytykom zawdzięcza to, że wygląda jak neoawangarda. Zazdrosne literatki plotkowały, że to kosmetyczny epigonizm zaskarbia jej tolerancję, z jaką grafomani średniego pokolenia zwykli odnosić się do autorek pierwszej publikacji. Ale ja kiedyś znalazłem jej paszport (ten brytyjski, bo miała też argentyński) i w porę zrobiłem użytek z mojej sławetnej niezdolności do rachowania, żeby nie dać posłuchu oszczercom. Nie byłem wyrachowany, bo byłem w klasie humanistycznej, gdzie wkułem sobie do głowy łacińskie cnoty: amo, ama, amat. Jako dojrzewający kaktus męskości byłem już zakutą pałą, której tylko jedno w głowie. Kiedy ciotka przychodziła do nas (od święta, bo zwykle po świętach: uschnięta choinka, zjełczałe jajeczko, wypalone znicze) na wylizanie kieliszeczka po likierku lub na wisienkę z naleweczki, to chodziły mi po głowie tylko jej buty, całe włoskie od obcasa aż za kolano. Nie bardzo wiedziałem, na czym polega ta polityka, bo z określenia „stosunki międzynarodowe” rozumiałem na razie tylko pierwszy członek. Miałem jednak oczy otwarte. Przez liberalnie transparentną sukienkę widać było trójkątną Sycylię jej mediolańskiej bielizny; pod śródziemnomorskim horyzontem obojczyków helleńska demokracja symetrycznych wzgórz, nie powstrzymana choćby fałdką medycejskiego suspensu, oddawała się we władanie kosmicznemu prawu grawitacji, wystawiając nierozwiązłą wyobraźnię na bezwolność naturalnego doboru. Wyspa żyznych rozkoszy była na wyciągnięcie ręki, ale uciekała jak horyzont, który kusi umysł obietnicą transgresji wyobraźni w materię. Było mi już na dziewiątą, za mną osiem i pół roku mozolnych wysiłków tracenia niewinności, przede mną otwierało się miasto kobiet, zaczynało się słodkie życie, chociaż na pierwsze prawdziwie rzymskie wakacje miałem pojechać dopiero dziewięć lat po pierwszej komunii. Cóż, komuna kwitła jak dzieci kwiaty skazane na ścięcie, najprostszy gest solidarności międzypokoleniowej wymagał czekania w kolejce. Aż w końcu…
Ach, pierwszy dreszcz po polizaniu lodów Italii! Poznaliśmy się na sobie, kiedy mama przeciągała mnie przez Rialto: na moście westchnień ona ścierała z siebie popiół wygaszonych dotyków miejscowych ragazzi, a ja zdzierałem sobie krem ze spoconych słońcem policzków o szorstkie plecaki cudzoziemskich bywalców. Odarty ze skórki odkryłem się sobie być miąższem pierwotnych zasiewów. A jak baba mak sieje, to wiadomo, robią się czerwone chłopce malowane i do nieba na czworakach by galopem za nią, niechby ino polec. Starczyło dokonać nieledwie inwersji, żeby proza życia zaczęła przypominać zakazaną piosenkę. Hey ho, hey no ni no! (bo, oczywiście, nawiązuję do liryki prowansalskiej); i dalej, i dalej, gdzie perliste trele Lenartowiczowe ziewają słodko nad wyziewami laguny, rozniczając się w jedwabiach wiotkich fin-de-siècle’ów. No, bo przyznacie, że to perwersja, tak sobie beztrosko prowadzić za rączkę barbarzyńskie dziecię przez odory pokus, które płyną w zielonych żyłach nieskończenie przekwitającej Serenité. Nie? No, może racja, na republikę jest zawsze niepora. Bo jeżeli życie zaczyna się od narodzin tragedii, to czy Dionizos nie musi skończyć z głową w beczce wina, żeby commedia wcieliła się w boską figurę Sofii Loren? I tak się zaczął scenariusz w poszukiwaniu autora…
Co mnie, rekina, łączyło z ławicą tych płotek? Chyba tylko wszechobecna płynność. Żeby więc nie rozpuścić się w stadzie, dałem upust pożądaniu zdobyczy. Zacząłem sezon połowu. Polowałem na tych, co to przyjechali strzelać fotki i dodawać cyfry do debetu. Postanowiłem ukamieniować rozpustę, nie bacząc na to, skąd pochodzi bruk moich intencji. Niby niechcący trącałem więc cenne obiektywy moim ubogim subiectum. Choć już przerośnięty, dorastałem im do bioder, więc dostawałem po nosie. Nie mieli wyrzutów sumienia, smarkaczowi przecież się należy. Wtedy jeszcze ani hu-hu o solidarności, błyskotliwą powierzchowność zachodniego materializmu przyćmiewało się westchnieniem nasączonym duchem wschodnich aromatów. Ich obnażonym powierzchniom nie było czego zarzucić, błyszczały jak lustra, w których odbija się twarz podglądanego zza ściany. Żeby podreperować swoje poczucie podmiotowości, poddawałem się kuracji wkurwianiem. Się wkurwiałem na obiekty, które miałem za nadludzi. Ludzie mieli w dupie (po prawdzie: na ramieniu, czyli tam, gdzie zwykle przysiada dusza) to, co mnie chodziło po głowie, kiedy niby mimochodem wchodziłem im ręką na biodro i czepiałem się o pasek obciążony kamerą za tysiąc. Pomagałem tylko fizykalnej konieczności; to nie ja, lecz nieodparta atrakcyjność ziemi sprawiała, że brzemienny w fenomeny przedmiot ześlizgiwał się po rękawku koszulki albo z bezramiączka. Szast, pras, wrak.
Obrazoburcza kraksa? Ikonoklastyczna zemsta za ponętność podglądania? W chwili takiej jak tamta nie wiedziałem zaiste, co począć z nadmiarem satysfakcji, która ejakulowała ze mnie na twarz bliźniego skurczoną spazmem wrogości. Narracja, tak płynnie dotąd ciągnąca mnie po suchych brzegach kanałów, powstrzymywała się naonczas od właściwego jej zmierzania donikąd i nie pozostawało mi nic innego, jak tylko wtopić się w śliską sukienkę między nogami ciotuni, która wiedziona (nigdy ponoć nie gasnącym w niewieście) instynktem rodzącej, przyciskała moje usta do ukwieconego łona pachnącego łąką. Byłżeby to Leśmian? Maliny zgarniane wargami w zaświaty sromotne? Czy to było to przedmieście, którym zalatywały chłopaki, kiedy wdychaliśmy dym w piwnicy? Ileż tam musiało być podskórnych ingrediencji, żeby taką wełnę wprost ewaporować ku imaginacji! Ich smak miałem na końcu języka, ale w końcu kończyło się na cudzo brzmiących dźwiękach wypuszczanych zza zagrody zębów pojedynczo, jakby przejść im przyszło przez ciasny portal między przytulonymi do siebie spółgłoskami, zanim otworzą się przed nimi elizejskie pola semantyki. No, bo skąd pewność, że ikonicznej Memorii nie presuponuje werbalny Sens, który, od urodzenia będąc podeszłym tradycją, niedomaga na rozproszenie pikseli, domaga się przeto od zmysłów cielesnej posługi?
Ale, co wam będę mówił – klasyk; każdy to przecież przerabiał w szkole. No, chyba że mój czytelnik jest literalnie analfabetą, uwiędłym wątkiem potencji, spełnionym dziewictwem narracji. W takim razie można zawsze zachęcić wnuczka/czkę do akcji oralnej. Spoko, im się nie odbije. Bo od czego by się miało? Od czerepa, głąbie! My młodzi zawsze mamy coś do zaoferowania tradycji. Nie? Nawet jeżeli nie, to tak jakby tak. Bo cóż innego może być przedmiotem pożądania, jeśli nie tak sobie ujęta obiektywizacja subiektywnego pragnienia? Z tego się lęgnie dojrzałość: niespodziewanie odkrywasz, że możesz coś zapoczątkować i zawsze zaczynasz od morderstwa.
Hola, hola – może mnie trochę ponosi, ale nie dam się wpędzić w poczucie winy! No, bo komu przypisać kryminał oparty na faktach? Samo życie, dasz wiarę? Przecież ciotka żyje! Póki ja mam jeszcze coś do powiedzenia. Czyż nie po to się pisze, żeby coś mówieniem dać do zrozumienia? Bo ktoś umarł i zapakował się w papier, wypalił się niczym osa do ula, aż coś zgasiło mu niedopałek na wargach. Jakieś kształty z dymu zanim nic konkretnie. Tak już nie będzie, ale przynajmniej jest to, co było. Tamten trzask kamery o bruk, twardy kęs zemsty na wyobraźni. A teraz fotki bez ciotki. Kolekcjonuję posłowia. A miałem być rymem do jej pośladków! Z tą jej bielizną w ustach wolałbym się nie obudzić. Tylko, jak tu śnić, nie dając sobie zasnąć. Nijak? Rewers tego słowa cofa się, aż do pierwszego sztychu: trzeba było zrobić to, co będzie mogło wyjść na jaw. Wszystkie jakości na skórze bez kości. Esencja ma to do siebie, że naciąga fenomeny. A tak to tak, że niby nic. A! Forrrryzmy! Kiedy sens chce wysforować się przed formę, to na kadencjach frazy popada w apoftegmata. Nic nie wypowie bezmyślności, ściśniętej w nienarodzony płód łona umysłu. Jakbym miał wykrztusić coś, czego nie wolno powiedzieć, więc to dławi wolność słowa. Są w końcu granice, za które wystaje nawet rąbek materii. Nieprawdaż? No, kto by zapomniał, gdyby to było kłamstwo.
Powrót, droga jak zwykle wydaje się krótsza. Bo nie ma wyjścia? Ale najpierw tamten zwrot i zawrót głowy… Jej wyniosłe Alpy wiszą nade mną, nad nimi połoniny opalonej skóry. Pieprz piegów, fałdy prześcieradła pod szyją, mokry oddech, opadający pod ciężarem wina, jak wygłodniała mgła na pastwiska. Wokół klasycznie awangardowego pępka postmodernistyczne kręgi nieprzerwanej tafli romantycznych ballad i ekspresyjnych romansów, postrzępione linijki znaków papilarnych opowiadają się rękopisem za czyjąś epistołą. Nie, tu nie chodzi o nią. Ona idzie gdzie indziej, a ja wodzę za nią oczami jak podwodnego okrętu dowódca, co ma na pokładzie fracht z przemytu. Sumienie stabilizuje pion do poziomu uniesień, którym nie braknie wzniosłych ambicji, a jednak falują łagodnie pod kilem gondoli, głębokiej i pięknej jak cięcie. Łąka sukienki płynie nad gęstym kanałem, w którym igrają ze sobą realizm i nadrealizm (ten drugi na dole, jeżeli to była technika francuska), a jej fragrancje gonią się za nią bez wzwodu, ciężarne moją nabrzmiałą natchnieniem potencją. No, przecież w tamtych czasach mogłem naprawdę mieć każdą zwrotkę i to nie jeden raz.
Tak więc Wenecja, więc ciotka. I tyle tego, że tylko temu przytaknąć. Kto by się odważył przeczyć dowodowi na niesprzeczność? No i dobrze. Czyż to nie ten brak odwagi przywraca życie samobójcom? Wenecja, ciotka początek porównań. Bo dopiero kiedy jest po wszystkim, zaczynamy mieć coś do powiedzenia; i jeśli coś z tego zostaje, to jedno. Czy można zrobić coś jeszcze? Zaprawdę, powiadam wam, zawsze się dodać od siebie da przypis. Atoli, czy ma się to jakoś do rzeczy? Pamięć zna tylko czas teraźniejszy, i tak do końca. Ciotka Wenecja, cofania końcówka, zawiązek, relacja. Początkowa stacja, a potem cząstka po cząstce, kolejno. Przystanek porodu, zaciąg pociągów i wstrętów, i może jeszcze kilku drastycznych zwrotnic w narracji. Wenecja? Ciotka? Niech będzie, bo była – przytomna i skryta, jak zatopiony kanał po deszczu. Temu, co płynie falami, należy się chyba nurt dziejów.
Poprzednie zdanie obciąża znikomy pytajnik, który podnosi kadencję. Tak?