ILUMINACYJNE

Na półkuli północnej duże kolonie aut,
turystów, policjantów z radiotelefonami –
Twarze pełne zawziętości, uporu.

Obserwuję pod prysznicem mydliny,
spływające do kratki ściekowej. Czy jestem
już umyty?

Twoja postać w pościeli: chuda, o
brązowym pigmencie ciała, rasowa,
o czarnych włosach.

Fluoryzujący tusz niebieski rozrzuca po
zaparowanej powierzchni lustra światło,
którego źródła nie widać.

Tymczasem outsiderzy palą ognisko na jednej
z Plejad, jedzą pieczone kartofle i piją z gwinta
jakby tuż obok, na podwórzu…

Czemu nagle przypominają mi się płótna
Turnera? Na lądzie nie dostaje się przecież
morskiej choroby?

Sznurowadła, które pousychały bez butów…
Po kiego diabła trzymam je w
szufladzie?


I dlaczego w naszym przedpokoju wisi
papuga gwinejska, wypchana, zamiast
oczu, mająca dwa czarne szkiełka?


 

POIETYCZNE

Szósty krzyżyk – trzeba wziąć klamoty
i w palczastym listowiu jesionu łowić
spadające gwiazdy.


Coś zaklekotało mi w piersi i słychać
tylko lekki furkot przęślicy, kądzieli,
wrzeciona.

Omiatając miotełkami ostatnią głoskę,
właśnie skończyłem pić najsmutniejszy
z napoi – filiżankę słabej herbaty.


Lilipucieje wszechświat, dźwigam ubranie
niczym szafa. Odmawiam siwym włosom
myślenia, by nie zrobiła się piana.

Ziemia wciąż krąży po tej samej orbicie
jak przybita gwoździem. Zresztą ruchy planet
wiązane są zbyt ciężkimi żelaznymi bolcami.


Parkingowy kieruje ku mnie swój zaczepny
palec. Panie, nie ma już miejsca na postój,
między wierszami nie zmieści się już

żaden dureń.


 

TRANSWERSALNE

Mój wagon doczepiono ostatni,
takie nic, truchło klekocące w przeciągach
zmierzchów i świtów. Skołowany przykładałem
do piersi passiflorę, a wokół derwisze obracali się
wokół własnej osi. Tory zmieniały się, a szyny
były miękkie jak poduszka wyszyta włóczką.
Jedynie szyba brzęczała ciężarna krajobrazami.
Przyschnięta myśl zwijała się ukosem za
oddalaniem. Wszedł pierzasty konduktor
ze zwiniętymi skrzydłami u skórzanego pasa
i powiedział, że głębiej się nie dojedzie po
białej kartce. Jest coraz niemiej, a będzie
jeszcze bardziej niemo. Na języku pasażerów
rozpleniła się włośnica sina. Jechałem z ludźmi
zbitymi z pantałyku – nadymali policzki i fukali
na rzeczywistość w kształcie ćwiartki koła.
Ktoś próbował wyperswadować mi, że nastąpi
przesiadka w Modrzewiowej Dulce, stąd do
wieczności. Parsknąłem na to śmiechem,
właśnie wracałem stamtąd i zachrzęściłem
żwirem w kieszeniach, a

nie niebem.


 

REINKARNACJA

Teraz, tutaj i nigdy, nigdzie, więc łopoce w przeciągu
uchylonych drzwi wszechświata filiżanka, jaką
trzymasz w ręce.

Zajmuję pusty, nieogrzewany pokój wartownika; kiedy
zbliża się godzina codziennych odwiedzin, udaję, że
moje serce nie jest z ciekłej rtęci.

Żeby podłoga nie uderzyła nam do głowy, słuchamy
łoskotu miasta i bomb cięższych od ziemskiego
globu.

Dalekie leje podobne są do bransolet, wciąż trzeszczą
w nich postrącane gniazda, z bezrękich palców wypada
pędzel.

Z oklejonych plakatami szyb uśmiecha się do nas
astralny oligarcha.

Nasłuchuję czy ktoś nie puka, gdy chleb kładziesz na
stole, zostawiając wspomnienie jak ranę w
ostrzu noża.

Podajemy już sobie rzeczy bez przymiotników, wielkie
krzewy samotności. Nie śpimy obok siebie, bo wtedy
robi się śmietnik z naszych grzechów.

Widzę cię zawsze w liczbie mnogiej, w białych sukniach,
szeleszczącą krochmalonymi spódnicami,

pod zamkiem błyskawicznym pleców chowasz druk
mojego ostatniego wiersza.


 

AMNEZJA

Żebrzesz, prosisz o przynajmniej jeden wers,
aby nawiązać rozmowę.

Pytam, po co w sondach umieszczać wiadomości dla
istot pozaziemskich?

W platynie są odciśnięte pozdrowienia z pięćdziesięciu
pięciu języków, dźwięki aut i wiertarek, również pienia
waleni.

Nie ma jednak odgłosów strachu i zwątpienia.

Więc proszę nie szukaj wiszącego w powietrzu deszczu
w pomiętej poduszce.

A w sprawie notorycznego obwąchiwania mojej
marynarki, kiedy wracam z dżungli z wiązanką kolców
na grzbiecie, nie będę się już wypowiadał.

Mamy jeszcze stół, kuchnię, piec, toteż nie zaniedbujmy
ziemniakologii, na oleju i z wody.

Lodówka brzęczy, zobacz jakie śliczne wyrastają z niej
arktyczne brzozy,

wejdźmy w tę oszronioną kurtkę po raju, zwińmy w
kłębek zapomnienia.


 

MARABUT

Kiedy wróciłem z pola biwakowego, było już po
wszystkim: dzieciarnia leżała pokotem, na czole matek
wyrósł guz.

W oknach pobliskich domów rozbłysły światła i
pojawiły się ludzkie głowy. Zaczęły ujadać psy.

Upiekłaś dla mnie kurze udka, aby usprawiedliwić
cotygodniowe znikanie w europie środkowej serca
trzymanego w formalinie.

Za balkonem balon widokowy unosił dzwon
mgły.

Krzyki, piski, konwulsje jeszcze biegały po schodach
w górę, czym prędzej na dół.

Dopiero gdy niebieski cieć zakaszlał bronchitycznie i
splunął tuż zza skrzydła anioła czymś ciężkim i
płaskim, jak gdyby zrzucił portfel,
ucichło.

Ty tutaj byłaś, kiedy ja z pęcherzem piwa biegałem
wokół ogniska.

Pamiętasz, u źródła pitnej wody otworzyłaś we mnie
rytm nowego życia jak kiełek, który rozrósł się w
krzew lepiący się żywicą do twardych pni dni?

Ta wojna nie przyjdzie do nas?, pytałaś przed
połknięciem pastylki,

a ja spłukiwałem z chorągiewek blizny rakiet i flar,
czując się jak najbrzydszy ptak świata,
marabut.


 

ARLEKIN

Rozprułaś sieci w moim laptopie z nadgryzionym
jabłkiem, fermentują jak oddech morza w zatoce,
zszywam je grubym językiem igły, z blizną
na czole.

Woda na żwirze nigdy nie zmętnieje, dźwięki symfonii
Sibeliusa, dawniej ostrzejsze niż ostrza dzirytów,
głośniejsze niż cyklon, wstają we mnie, kuleją,
łomocą, grają larum, jak pył meteorów.

Czy to potop, czy zlodowacenie kwaszą ludobójcze
słońce? Cały w rozpryskach rdzy tyram, piaskiem
sypię w oczy naszemu trupowi w szafie, który
został siedliskiem komarów.

Zwięzły zwięzłością rzemienia, sylabizuję wszystkie
dni roku, kisnę w pianie portali, na uległych iłach
pozostawiając wyraźne ślady ibisów, obracam
w zwycięstwo odpadanie obumarłej tkanki.

Z okleiną zmarszczek na gębie noszę słuchawki,
niby gwinty przywarte do potylicy, na haku
wisi sparciały, kartoflany arlekin, mój

brat syjamski.


 

UPUSTY

Bezwład ciężaru, ciężar bezwładu, rozpuściłaś
włosy na cztery strony świata, podpalam je
żarzącym się petem, bez filtra.


Po rozróbach z tobą w górach, nad morzem i w
krakowskiej mgle, w szufladzie pozostała cała
sterta windykacyjnych śmieci.


Pończochy, pantofelki, zatrzaski, paski, kredki
do warg, sypiących swe miałkie gadanie, szpilki
z twardego, prężnego metalu, były na kredyt.


W swojej skórkowej dłoni chowałaś na palcu
cienką obrączkę, bezczelny fetysz, który
skapitulował wobec porannej febry.

W kolporterze „Anarchia” dziennikarz śledczy
udowadnia, że coraz więcej sprzedaje się
ludzi.

Na zdjęciach pokazuje ślady stóp na piasku,
zakręt drogi, ścięte korony drzew, nory na
przedmieściach, trzepot chusteczki, i

płaskie twarze, niby upusty spod
hutniczych walców.


 

CISZA W ETERZE

To był głośny strajk, scenarzystów z Hollywood,
świat nie miał dalszego ciągu, a gwiazdy spadały
na dno.

Lakier ulotnił się z bogini Ceres, trzymającej
róg obfitości, biedni znowu zaczęli jeździć
w zapluskwionych wagonach.

Przestano wierzyć, że coś jest na serio, więc
ustały dziecinne wrzaski z powodu prawd,
każdy bukiet pachniał dziwactwem.

Babcie zasypiały na drutach przed lodowatą
szklistością ekranu, a wątek snuł się, snuł
i znikał na kurzu kapci.

Uzależnieni widzowie szperali, szukali,
wypatrywali tropów, myśliwi kultowych
scen, maniacy dymku między słowami,

gwarzyli z sikorką w klatce, zaryglowani
na siedem dubeltowych spustów

polskich seriali.

 

Bogdan Nowicki