Portret z czasów panieńskich
Wesele było w 1956 roku, dziewięć fur pojechało, takie było wesele. Potem na Słodków, tam myśmy pobyli, a potem wszystko tu przyjechało. Rano na ósmą już młodzież przyszła, już było przyjęcie, ja siedziałam ubrana.
Na tym weselu wieprzek był zabity, wędlina zrobiona, kapusta pieczona, gotowane to nie było nic. Ludzie przynosili masło, sery, jajka, cukier. Teraz tylko się płaci.
Zdjęcie ślubne, 1956.
Mąż elektrykiem był, obydwoje harowaliśmy, bo jak się z biedy wyszło, to trzeba było pracować. Mieliśmy mieszkanie drewniane, bo jak w Akcję się spaliło, to od siostry ze Słodkowa chłopy przyszły i pomogły wybudować. Tu się wszystko spaliło, nic nie zostało. Jak żeśmy przyszli z tamtego końca, jak mama zobaczyła, że ten syn między bydlętami spalony, to była rozpacz, pisk, wrzask. No bo on był stolarzem, robił stolarkę, w firmie pracował. Nie należał do partyzantów, ale jak podpalili u Kawęckich, bo na liście byli, to u Pyzików się zajęło, a potem u nas.
Wszystko się spaliło, u Kawęckich dwa konie, u nas koń, cztery krowy, leżało wszystko, tylko prosie wcześniej partyzanty zabrały. Wszystko przeszło dymem, kartofle w piwnicy, połówka wieprzka, co partyzanci zabili, połowę wzięli, a połowę zostawili. Przyszły chłopy ze Słodkowa i pomogły odbudować mieszkanie. Nic bym za taką przyjaźń, za dobroć nie oddała, to najważniejsza rzecz w życiu.
Kiedy się wszystko popaliło, myśmy poszli do mamy siostry, to mieszkało osiemnaście ludzi w dwóch mieszkaniach (pomieszczeniach – RB). Szwagier robił płótno, to miał warsztat w kuchni, jego siostra robiła swoje, i te chłopy były takie jakieś, ja się bałam, a mamusia mówiła: byle cztery kołki, ale na własnym.
Tłok był niemiłosierny. Potem mieszkaliśmy u Zdybiowy, tam gdzie teraz Kowalik, była tam też Lewandrzycha Stefka, troje dzieci miała: Gienek, Władek i Jerzyk; pod jedną ścianą ona z dziećmi, pod drugą ścianą my. Zdybiowa miała czworo dzieci i ojca jeszcze miała, też nerwowo była kobita, została sama, to nie dziwota. Z Sulowa przychodzili, to każdy coś dawał, bo myśmy bez niczego dostali.
Za komuny był dobrobyt, nie było luksusów, ale nie było napadów.

Pamiętam, że jak Niemiec uciekoł, sąsiady zrobiły nam łóżko, takie rozsuwane, o słomę było wtedy trudno, ale brat, miał wtedy szesnaście lat, przyniósł i pościelał do łóżka, takie szerokie było, że pięcioro nas spało i jeszcze był luz. Takie było życie, ale było.
Przyjechała do mojego brata pielęgniarka, bo zapoznali się na uzdrowisku, to się śmiali, że gdzie ona będzie spała, brat jej zbił wyrko, położyliśmy tam, co mieli i się przespała. Potem całe życie przeżyli razem, Marysia i Władzio, i tak było. Dobre małżeństwo było, bo to jak się ludzie dobierą to nieważne czy długo czy krótko się znają przed ślubem.
Na Słodkowie Trzecim to brat Bolek mieszka. Bolek chodził do rolniczy szkoły, w czasie Akcji chciały go zabrać Niemce, ale siostra starsza uprosiła, że on Mróz się nazywa i jeszcze do szkoły chodzi, to go zostawili. Brata najstarszego, on był po innej matce, to żonę wzięły za Czulińską.
Jak Niemce pojechały, to chłopaki poleciały do tej stodoły, co się spaliła. Tam jeszcze niektóre żyły, Żurawiów ten chłopak, tej tutaj Żurawki, to jeszcze żył. Miały konia, wzięły sanie i go przywiozły do Brzeziny, gdzie Bryczki teraz są, tu umarł. Koszałczyno, bratowo moja i Żuraw żyli, ale tylko Koszałczyno się uratowała. Twoja babcia Królicha dała płachtę, bo nasz Bolek polecioł do spalony obory i przylecioł z krzykiem: mamo, Janka jeszcze żyje. Przyniesły ją na poddasze, tam gdzie teraz stoi stodoła, leżała tam, na to wszystko trzeba było patrzeć. Dziecko to się spaliło w tym domu, u Lawendrzychy, ale wtedy to jeszcze nikt nie wiedział, Janka się pytała, gdzie Leon, gdzie Józek, gdzie Terenia, kochane było, z półtora roku miała, kochane było.
A to było tak, że ona przez pomyłkę poszła do ognia, bo jak wyganiali nas z domu, to Niemiec zrzucił jej kapotę za łóżko, wzięła inną i tam dowodu nie miała, i tak.
Tak jak wczoraj to pamiętam.
My tośmy byli jak sadzawka Lenartowa. Tyle na mrozie stać, ale każdy był przejęty, drżało się, bało. Kawęcką z chłopakiem takim młodym, najmłodszym synem, wzięły, to ich ludzie jeszcze wypychały, jak Niemiec przeczytał nazwiska. Za to że dwóch starszych synów było w partyzantce. Jasiek Kawęcki poszedł do tych podobnych do tych endeków, ale jakie inne, tu na Kolonii był taki Wróbel co się zajmował partyzantką.
Takie były partyzanty, u nas to na złość robiły, bo siostra walczyła i mama, żeby brat nie należał do nich, to przychodziły, biły tu, diabli wiedzą, skąd były, daj mu w mordę i puść go – pamiętam. Raz zegnały nas pod piec i mnie kolbą uwalił, bo zaczęłam krzyczeć, nie miałam jeszcze dziesięciu lat, a tego wzięły na dwór, biły. Przyjechały z Potoka jendyki, andeki jak się mówiło, inna rasa, siostra poszła do Jaśki, pospacerowały razem, andeki to było z rodziny naszy, jednego zatłukły komunisty. Drugi brat się u tych komunistów ożenił i żyły długo.
Odwiedziny u brata w Krynicy Zdrój, 1972 rok. Genowefa z najmłodszym synem Ryśkiem.
Genowefa Morska z domu Mróz (1933 – 2023) – urodziła się i przeżyła całe życie w Karpiówce. Skończyła cztery klasy szkoły podstawowej i od dziecka pracowała na roli, w rodzinnym gospodarstwie. W 1956 roku wyszła za mąż za chłopaka z sąsiedniej wsi (Słodków III), elektryka, który zamieszkał z nią na Karpiówce i z którym gospodarzyła na 3 hektarach. Matka czwórki dzieci: Teresy, Zenona, Bogdana i Ryszarda.