To było jedyne miejsce, w którym mogli spokojnie porozmawiać. Ławeczka za kościołem na niewielkim wzgórzu, otoczonym ulicami, ale odgrodzonym od nich murem. Od fasady były schody, oczywiście objęte pełnym monitoringiem. Co kilka kroków stały kolumienkowe słupy z materiału podobnego szkłu, co zresztą ciekawie wpisywało się w klasycyzującą architekturę świątyni na warszawskim Żoliborzu. Słupy nie tylko pozwalały stróżowi obserwować przestrzeń 360 stopni, dookoła, rejestrowały również dźwięk. Z tyłu, za kościołem był niewielki zagajnik, który jako jedno z nielicznych miejsc w stolicy nie był objęty kontrolą. Neomarianie na skutek nowego kompromisu między Krakowem, czyli stolicą apostolską Nowego Kościoła, a Siedmiopaństwem Słowian, rozciągającym się jak to mówią od morza do morza, stworzyli u siebie strefę wolnego słowa. Takie przywileje miały wszystkie klasztory, parafie, związki wyznaniowe i instytucje pozarządowe pod warunkiem, że gromadziły minimum 10 tysięcy wyznawców, i że w promieniu trzech kilometrów i trzystu trzynastu metrów nie było innego takiego miejsca. Decydowały: kolejność zgłoszeń i znajomości.
– Dlaczego nie przyszedłeś do nas? – zapytała czterdziestoletnia szczupła blondynka z włosami przyciętymi jak od garczka.
– Bo nie cierpię tej pizdy – odpowiedział jej trzydziestopięciolatek z krótkim, błękitnym irokezem na głowie, przypominającym bardziej pasek niż jeżyka.
– Jak ty powiedziałeś, wiesz, że mogę to zapamiętać i cię zgłosić…
– Gówno możesz. Słowo przeciwko słowu. Nikt ci tego nie uzna. Konstytucja się kłania. A poza tym, Diuna proszę cię, rozmawiajmy normalnie. Po to tu przyszliśmy.
– No dobra, też mnie wkurwia ta gruba świnia i mam jej czasem dość, ale wiesz, że bez jej pomocy wyrzucą nas z Obszaru Żoliborskiego i będziemy musieli przeprowadzić się na dalszą dzielnicę. A ja nie chcę wracać do tych bezwolnostrefowych skupisk ludzkich, gdzie największe zorganizowane grupy to kilkunastu żuli albo świrów od jakichś bębenków z poprzedniego tysiąclecia. Wyobrażasz sobie, że musisz dojeżdżać do takich miejsc, żeby porozmawiać poza kontrolą?
– Ale czego ty ode mnie oczekujesz? Jestem jednym z piętnastu mieszkańców komuny Hadabara. To, że właśnie to ja podobam się tej szefowej administracji na podosiedlu Marymont nie znaczy, że ją wydymam za przedłużenie najmu na kolejne pięć lat. Zresztą taka prośba to czysty seksizm – mówił.
– Wystarczy, że się pouśmiechasz trochę, pobajerujesz ją…
– Nie, nie wystarczy, poza tym ja mam już dość mieszkania pod ziemią. Może tym razem dostanę przydział gdzieś na powierzchni.
– A nie boisz się już chińskich ataków laserowych? Ostatnio jak im nasza wspaniała władza odmówiła współpracy gospodarczej, to wyjebali w kosmos piętnaście piętnastopiętrowców na Wawrze.
– A potem dostali w odwecie e-bobole i tak się posrali, że przysłali nam kilkaset ton manganu za antidotum. Zmarło u nich wtedy piętnaście tysięcy osób… Nie, nie boję się Chin. Wydaje mi się, że mamy teraz spokojniejszy okres.
– Ale my nie mamy, rozumiesz? Jak mamy dogadać się z innymi komunosektami bez miejsca gdzie można swobodnie rozmawiać?
– I tak nie uzbierasz dziesięciu tysięcy osób. Zresztą trzeba mieć też jakiegoś przywódcę, żeby związek religijny wypalił.
– Myślałem, że ty się tego podejmiesz. Masz posłuch…
– Diuna, posłuchaj. Mam być w przyszłości przywódcą nowej grupy religijnej, ale najpierw poklikać trochę w myszkę stukilową Latencję? Zwariowałaś? Ona mnie odpycha. I nie chodzi tu o jej tuszę ani szpetną twarz. Ona jest okropna, wyniosła, mądralińska i totalnie nie posiada seksapilu.
– Ale ty się jej podobasz, Teledysk. No i co, nie poświęcisz się dla idei? Zawsze mówiłeś o tym, że ludzie nie mają dziś w sobie poczucia wspólnoty, odpowiedzialności, że nie potrafią polecieć w kosmos swoich marzeń… a teraz masz okazję. Poświęć się. Oddaj swoje ciało na ołtarzu wielkiej sprawy. Bądź jak Prometeusz, Sokrates, Jezus…
– Ej, bez takich, jesteśmy u Neomarianów, pamiętaj – zatrzymał ją rozglądając się dookoła. Jednak o tej potrze wzgórze Sobieskiego, jak je czasem nazywali, było puste. Za tworzącym próżnię elektromagnetyczną murem uniemożliwiającym działanie jakichkolwiek urządzeń elektrycznych majaczyła monumentalna panorama Marymontu Rudej. Osiedle rozebrano w czwartej dekadzie XXI wieku, a na jego miejsce wybudowano nowe. Architekci, zgodnie z zarządzeniem naczelnego dyrektora ładu przestrzennego, wzorowali się na poprzednich blokach. Z tym że nowe budynki były dwa razy wyższe. Miały po czterdzieści lub trzydzieści pięter, na dachach były tarasy widokowe i kawiarnie, w podziemiach sklepy i parkingi. No i oczywiście materiał był trwalszy niż poprzedni żelbeton.
– Spokojnie, tu jest przecież strefa – uspokajała go, trzymając jedną dłoń na jego kolanie.
– Lepiej chuchać na zimne…
– To co, pójdziesz do niej ze mną i z Ząbkowską? Pobawimy się trochę, zapalimy coś jak nasi przodkowie, Latencja ma też jakieś nowe filmy w tabletkach….
– Co to, to nie, po ostatnim takim filmie przez tydzień miałem takie flashbacki, że mi się napisy końcowe wyświetliły na jawie.
– Jak to?
– No normalnie. Nie powiem, komedia była super. Jak się obudziłem to przez chwilę miałem jeszcze wrażenie, że dalej jestem tym Jamaiką.
– Wybrałeś Jamaikę? Tak myślałam…
– Tak tylko po dwóch dniach, jadę sobie czwartą linią metra, no bo wracałem od zioma z Falenicy i musiałem zahaczyć jeszcze o Natolin, jadę… nagle wzrok mi jakoś maślani, ciemnieje i pojawiają się napisy końcowe. Potem miałem jakiś VR z psychiatrą z Amsterdamu, który mi zdradził działania niepożądane.
– No, ale już lepiej, co?
– Tak, ale mam przez trzy miesiące nie brać żadnych pigułofilmów. No i muszę pić takie zielone gówno…
– Kacper – zwróciła się do niego tym razem po imieniu – jeśli ją udobruchasz…
– Chyba wyruchasz…
– Przestań głuptasie i daj mi dokończyć – dociskała. – Jeśli uda ci się wpłynąć na jej decyzję, wyjadę z tobą na cały tydzień gdzieś do cieplejszego miejsca na ziemi i będziesz ze mną robił co zechcesz
– Co?? Diuna… ech… No wiesz… ja bardzo lubię tego twojego Kornela. Tak nie można.
– Przecież wiesz, że jesteśmy w otwartym związku. On już się zgodził.
Dwa dni później był już sam na sam z Latencją. Tak naprawdę nazywała się Baśka Tusk-Kaczyńska. Pseudonim Latencja przyległ do niej po operacji. Po laserowym zabiegu likwidowania raka krtani wszczepiono jej zastępcze struny głosowe. Niestety nie przyjęły się zbyt dobrze. Udało się co prawda odtworzyć barwę głosu i jego impostację, ale struny działały z opóźnieniem. Najbardziej to było widoczne przy ożywionej rozmowie. Baśka czerwieniła się, podnosiła rękę, a jej twarz wyrażała monolog, z tym że słowa dochodziły jakby asynchronicznie z gestem. Mimika wyprzedzała przekaz.
Siedzieli już sami na wielkim tarasie ostatniego piętra jednego z tych czterdziestopiętrowych wieżowców Marymontu Rudej. Z góry dochodziły dźwięki kawiarnianej muzyczki i głosy gości. Nie przejmowali się tym. Byli dobrze zasłonięci z każdej strony. Latencja miała na balkonie liczne rzeźby, drzewka, hamaki. Była ubrana w hawajską koszulę z trójwymiarowymi motywami roślin rozpiętą w taki sposób, że odsłaniała połowę jej monstrualnej wielkości piersi. Miała zaledwie trzydzieści lat, ale wyglądała dużo starzej przez tuszę. Paliła dużo haszyszu, który sprowadzała z Maroka albo Afganistanu.
– Nie przeszkadza ci to w pracy – spytał zaciągając się oldschoolową lufką. – No i czemu palisz w taki sposób, przecież masz maszynkę do przerabiania na olejek i elektroniczne bonga?
– Na pierwsze pytanie odpowiem panu – nie. A na drugie – bo lubię. Ha, ha, ha. Podoba ci się tu, panie Teledysku?
– Kacper jestem.
– Baśka.
– Może winka, mam własnej roboty? – zapytała lubieżnie, odpinając kolejny guziczek swojej barwnej koszuli.
– Chętnie, tylko skoczę do toalety, ok?
– Dobrze, tylko wracaj szybko, bo nie lubię sama siedzieć jak się upalę, za bardzo jestem podniecona i tak mi się robi smutno, tęskno, zimno. I tak się tulę do kanapy albo poduszki, a tak chciałabym poczuć kogoś żywego – mówiąc to śliniła się i trzepotała powiekami.
Kacper nie dosłyszał reszty słów bo już był w windzie. Na szczęście zdążył wypytać ją o wszystkie potrzebne kody wyjścia. Kiedy był już w podziemiach bloku i czekał na podziemny autobus zdecydował się opuścić swoją małą wspólnotę. Pojechał prosto do domu. Spakował rzeczy. Był antykonsumpcjonistą, więc nie było tego dużo. Dwie torby, w tym telekomputer i klawiatura. Kiedy jechał do swojego przyjaciela z Falenicy, spotkał w metrze Kornela, który dziwnie unikał jego wzroku.
– Ej Kornel, hej, nie widzisz mnie?
– Nie, daj znać jak wrócicie.
– Ale ja nigdzie nie jadę.
– To się jeszcze okażę, powodzenia – powiedział mu, wysiadając na stacji pod Balatonem, a jego pomarańczowe, okrągłe okulary błysnęły jakimś błękitnym motywem
Bazyliowy domek
To było wspaniałe spotkanie. Anna i Krzysztof stroili się na nie bardzo skrupulatnie.
– Co myślisz o tej bluzie, może być? – spytał ją narzucając na siebie nieco sprany, ale ciekawie kolorowy sweter z kieszenią jak u kangurzycy i kapturem.
– Trochę już się zrobiła menelska, ale myślę, że ok, do tego założysz te swoje ciemne dresiki, czapkę rybacką i będzie jak zawsze.
– Hi, hi, hi, ha, ha, ha – zaśmiali się jednocześnie, od dawna znając swoje preferencje. Jeździli do bazyliowego gaju raz w miesiącu. Niemalże regularnie. Uwielbiali te księżycowe resety pośród ludzi meandrujących duchowo i cieleśnie jak arystokraci w epokach dobrobytu. Pili ajałaskę, jedli grzyby albo kwasy halucynogenne, palili zioło, haszysz, kadzidełka, palo santo i inne aromaty oddalające jaźń od życia doczesnego. Po takich eskapadach wracali do swoich dzieci, domków, mieszkanek w stolicy jak z jakichś wczasów. Podczas tych sekciarskich spotkań rozmawiali o filozofii, czasem polityce, malarstwie, religii, literaturze i o wszystkim tym, o czym musieli milczeć w swoich pracach urzędniczych, korporacyjnych czy biznesowych. Anna i Krzysztof pasowali do tej multireligijno-subkulturowej grupy jak znalazł. Anna była grafikiem w agencji reklamowej sfokusowanej na militaria, która przechodziła totalny renesans po tym jak zniesiono w kraju obostrzenia związane z nabyciem broni palnej, a Krzysztof prawnikiem rzeczoznawcą w nadurzędzie kontrolującym spółki miejskie pod kątem mobbingu na tle orientacji seksualnej, płci i poglądów politycznych.
– A ty co założysz na siebie, żelko – ślimaczył się do niej, kiedy była jeszcze w samym staniku i majtkach.
– Nie wiem, ale jak chcesz, możesz sprawić, że będę mieć jeszcze więcej do ubrania – zasugerowała, lubieżnie zaciągając się canadian potatoes – nową bardzo silną odmianą konopi indyjskiej.
W tym momencie zerwał z niej stanik i zaczął ją całować po piersiach jednocześnie łapiąc ją za pośladki. Anna miała 42 lata, ale wyglądała na o wiele mniej. Miała jędrne i sprężyste ciało ćwiczone regularnie jogą i plewione biojedzeniem. Była burger salmon wegetarianką. Jadła głównie warzywa, owoce i orzechy oraz steki wołowe i łososie. Do pracy chodziła tak jak wszyscy z jej agencji. Obowiązywał dress code. Był to czas, kiedy na rynku pojawiały się firmy i korporacje, które zamierzały spacyfikować rozchełstanie odzieżowe narodu i wyróżniać się na tle tej pstrokatej masy, gdzie nawet na salach sejmowych, sądowych czy w kościołach nikt nie robił nikomu problemu czy choćby uwagi z powodu ubioru. W jej pracy wszyscy musieli chodzić na pomarańczowo. Preferowany był taki dyniowy lub marchewkowy. Anna nie cierpiała tych barw, bo była ruda i piegowata. Jej piękna irlandzka uroda w tych barwach robiła się jakaś taka – w jej oczach – pretensjonalna. Do bazyliowego ogrodu postanowiła przybrać miętowe kolory. Teraz jednak nie miała już na sobie nic, a Krzyś posuwał ją od tyłu przy oknie trzydziestego piętra nowego apartamentowca, z którego było widać cały Żoliborz.
Na imprezę przyjechali nieco spóźnieni, ale nikt nie robił im wyrzutów, zresztą mało kto się nimi zainteresował. W domku panował zielonkawy półmrok, sączący się z pochowanych w różnych miejscach ledów.
– Co tu taka stypa – krzyknął Krzyś u progu odpalając elektroniczne bongo na wejściu. W swoim grandżowym wdzianku wyglądał na o wiele mniej niż swoje pięćdziesiąt lat. Był drobnym mężczyzną, który bardzo dba o siebie. Na co dzień bujał się w oldskulowych dresach z adidasa. Miał kilkanaście takich kompletów w różnych kolorach. Tak przyjmował interesantów i pojawiał się na różnych radach miejskich.
– O Krzyś z Anną, Salom na Mleku, Salom na Mleku – przywitał ich swoim sposobem Jogurt – 60-letni siwy właściciel trzypiętrowego domu rozkoszy fizycznych i mentalnych. Co tak późno, tu już wszyscy są po komunii – uśmiechnął się do nich wieloznacznie. Jogurt miał na sobie jedynie białe slipki. Zawsze w ten sposób przyjmował gości bez względu na porę roku. W zielonym domku było zawsze ciepło, i parno. Domek był zbudowany z drewna. Pierwsze piętro to była wielka izba, gdzie w jednym rogu była niewielka scenka z instrumentami i mikrofonami. Poza tym były same pufy, leżaki, hamaki i miękkie fotele. Sufit wsparty był drewnianą kolumnadą ciągnącą się wzdłuż izby i przecinającą ją na pół. Tu odbywały się koncerty, tańce i dyskusje. W Piwnicy były sauny i niewielki basenik, w którym można było popływać a na piętrze znajdowały się wieloosobowe pokoje z wielkimi kilkupiętrowymi łóżkami. Cały dom był ogromny jak miejska secesyjna kamienica, tyle że z drewna. Panowała tu jedna zasada. Nie można było zajmować sobie na stałe miejsc, łóżek i foteli. Wszystko miało był przechodnie. Tymczasowe i wspólne. Jeśli ktoś położył się na łóżku, ale poszedł siku w środku nocy to wracając mógł spodziewać się, że ktoś mu zajmie miejsce i będzie musiał przyzwyczajać śpiący organizm do nowych warunków.
– A słuchaj, jakoś nie mogliśmy się zebrać, przepraszamy, ale już jesteśmy – odpowiedział Krzyś na zarzut spóźnienia.
– Nic nie szkodzi – macie ochotę na kwasa?, właśnie wyjąłem z szafy trzy połówki. Wchodzicie ze mną?
– No dobra, ale daj się nam najpierw rozejrzeć – przerwała Anna.
– Jasne. U góry już jest kilkanaście osób, ale teraz nie pogadacie z nimi. Jak króliczki. Młodzież przyjechała, wiecie, jak to jest. Na dole paru zgredów się moczy. Najedli się grzybów i bawią się w bitwy morskie. Musicie to zobaczyć. No a za mną, jak słyszycie, Diduśka męczy mikrofon do gitarki akustycznej jakiegoś jazzmana z Gdyni. Nawet fajnie im to idzie, tylko komu by się teraz chciało słuchać.
– No dobrze, to ja bym sobie z nimi pograł co nieco – odpalił Krzyś, który dzierżył pod pachą elektroniczną tarabukę.
Impreza przemknęła im przez głowy jak sny. Przyjechali w czwartek przed północą.
– Anna, który dziś jest dzień? – zapytał swoją towarzyszkę w sobotę rano, próbując zrozumieć znaczenie dźwięku dochodzącego z akwarium pełnego zielonkawych rybek, zdobiące pokój z wielopiętrowymi łóżkami.
– Ach, ach, ach, nie wiem, Krzyś, nie odzywaj się teraz do mnie proszę
– Dlaczego?
– Bo się pierdolę z jaszczurkiem.
– Co? – Krzyś spojrzał galaretowatym spojrzeniem na szczyt wielkiego piętrowego łóżka, stojącego po drugiej stronie pokoju, z którego zwisała jej głowa wpatrzona w niego jak w obraz.
– Anna, proszę cię, dlaczego mi to robisz – mówił czując, że słowa rozciągają mu się jak paląca się guma. Kuuuu rrrrr wwwww aaaa…. Jego skwaszona głowa wpadła w paranoiczny stan. Anna i Krzyś wielokrotnie się zdradzali i sobie to wybaczali, ale mieli jedną zasadę. Nie uprawiali seksu zbiorowego, a kiedy w nim uczestniczyli, to skupiali się tylko na sobie, nawet jeśli ktoś ich dotykał obok albo lizał. Takiej sytuacji jeszcze nie mieli, żeby Krzyś patrzył przez akwarium pełne zielonych rybek na jej głowę dochodzącą do spazmów na trzecim piętrze piętrowego łóżka. Nad jej głową widać było czubek kędzierzawej czupryny. To był pewnie Sameer, spolszczony Nepalczyk, którego znali od lat. Sameer był kierowcą tira i jednym z największych playboyów w towarzystwie. Mało kto go lubił, ale nikt o tym nie mówił, bo mówienie o kimś źle było poza etykietą tego towarzystwa. Jak ktoś miał coś do kogoś, to po prostu unikał jego wzroku i czasem znajdywał sobie kogoś, kto wyłamywał się z tej zasady, najczęściej poddawali się temu najmłodsi uczestnicy tych spotkań, czyli studenci.
Kiedy dochodzili do siebie w niedzielny poranek popijając jerbę na zimnym jesiennym tarasie owinięci w ciepłe koce, milczeli przez dłuższą chwilę. Leżeli na leżakach oddzielonych małym stolikiem kawowym i patrzyli na niewielkie jeziorko i las. W domku wszyscy jeszcze spali. Niedziela była dniem odstawiania narkotyków i stopniowego powrotu do rzeczywistości. Jogurt zatrudniał małżeństwo psychiatrów, którzy chodzili między uczestnikami imprezy i ściągali ich z tripów, jeśli była taka potrzeba. Bilet na taką imprezę kosztował tyle co dziesięć zgrzewek wody mineralnej.
– Anna, muszę pomieszkać trochę sam. Odwiozę cię na Muranów i pojadę do swojej starej kawalerki na Gocławiu.
– Krzyś, możemy o tym teraz nie rozmawiać. Wyczilujmy się jeszcze przez chwilę.
– Ale ja nie mogę się tak wyluzować.
– Musisz być zawsze taki konfrontacyjny – spytała, jak to miała w zwyczaju.
– Anka, mieliśmy tylko jedną zasadę. Nie na naszych oczach. Ona cementowała naszą relację. Złamałaś to.
– Myślałam o tobie i patrzyłam ci w oczy – zaczęła się bronić. – Kurwa, Krzyś, cały czas byłam z tobą.
– Oddając swoją cipę hinduskiemu kutasowi – odburknął.
– Kurwa, Krzysiek, jak ty mówisz, wiesz, że to rasistowski tekst? – Broniła się jak mogła.
– Nie jesteś, szmato, w pracy, żeby mnie pouczać – docisnął.
– I teraz jeszcze jedziesz mi takim seksistowskim gównem, pierdol się, naziolu. – Wstała i poszła do domku.
– Co, idziesz się dalej jebać? Zrób to przy oknie i mnie zawołaj, to ci pomacham – krzyczał pełen szewskiej pasji. Nagle wstał i zaczął się zbierać do samochodu. Kiedy otwierał drzwi swojego kosmicznego, japońskiego dżipa wyglądającego jak z filmów science fiction, podbiegła do niego Anna cała zapłakana.
– Krzyś, chyba mnie tak nie zostawisz bez samochodu. Sameer nie ma auta i zostaje tu do poniedziałku, jak ja wrócę?
– Na pewno ktoś będzie jechał w ciągu dnia. W środku tygodnia podjadę z Natalią po rzeczy.
– Jaką Natalią, chyba nie chcesz przez taką pierdołę wrócić do tej żulicy z telewizji.
– Słuchaj, przestań mnie stalkować, bo wezwę GAPę (gminną antyprzemocową pomoc) – zagroził całkiem poważnie, po czym zamknął wehikuł i odjechał.