rys. Adam Falkowski
W nastroju jestem bojowym i za dużo agresji bym w niego wpuściła. Aż nie wypadałoby publikować. Kobieta z klasą nie pisze w ten sposób, nie robi sobie wrogów bez sensu. Kiedy stanę się znana i bogata, stać mnie będzie na wrogów, a teraz… po co mi takie bajery? Teraz powinnam pobiec do lasu, porzucać kamieniami, gałęziami, grzybami, jeśli znajdę – „szukajcie a znajdziecie” nie dotyczy grzybów – podejść do pierwszego lepszego drwala, rozpiąć bez słowa jego zardzewiały rozporek, nadziać mu się na kutasa i ujeżdżać przynajmniej przez czterdzieści minut, pocąc się przy tym tak intensywnie, że w promieniu dwóch metrów stopnieją resztki śniegu. Mogłabym przy tym menstruować. Wzięłabym do ręki gorący skrzep krwi prosto z mojej cipki jak mleko prosto od krowy i roztarłabym mu go na twarzy. Przecież żartuję z tym drwalem. Naprawdę myślałam o tym, żeby rozetrzeć krew na czyjejś innej twarzy aż po włosy. Ciekawe, jaki miałyby wtedy kolor.
Może czyjaś inna twarz maskowałaby odrobinę zazdrości o drwala, a może poprzyglądałaby się chętnie roztopom, światów możliwych ilość jest nieskończona… tylko skąd mieć pewność, że kutas drwala by mi się spodobał? Co za demotywujące pytanie. Niektóre kobiety ostentacyjnie nie chcą zdjęć męskich genitaliów. A przecież to fundamentalna kwestia. Po co miałabym poznawać czyjeś idee filozoficzne, jeśli nie podoba mi się jego kutas?
If I can’t dance to it, it’s not my revolution, rzekła Emma Goldman, co mnie też się ciśnie na usta, tak że nie napiszę dziś eseju, ale do lasu też nie pójdę nadziewać się na drwala, już raczej myślałam o koncercie metalowym, ekstremalnie metalowym, tak bardzo metalowym jak najczarniejsza noc u Schellinga, gdzie wszystkie koty, czy tam krowy, są czarne, gdyż tak to w istocie wygląda, przychodzisz na koncert i one wszystkie – koty czy kotki – są czarne. W takim nastroju jak dziś, maniakalno-bojowym, warto porzucić esej na rzecz koncertu i legalnie dać komuś w pysk albo między żebra. Mam na myśli taniec. Pogo. Aż się chwilę zadumałam nad nazwą – czy na pewno znam jej etymologię – i klik, hops, siup do Wikipedii.
W archiwalnych dokumentach SB, dotyczących jarocińskich subkultur, można przeczytać: „Rytualny taniec pogo, utwardzający ducha i mięśnie”. Było to swoiste ćwiczenie w odporności na ból, a zarazem „wyładowanie agresji i negatywnych emocji”.
(…) Pogo, mimo iż sprawia wrażenie bijatyki, w większości przypadków nie zawiera elementów groźnych dla zdrowia, choć zdarzają się siniaki lub otarcia, a nawet stłuczenia. Pojawiają się także nieliczne wypadki zadeptania lub stratowania.
Wzruszające… czytanie „naukowego” dyskursu na tematy, które zna się od podszewki. Dwadzieścia lat temu ilość siniaków obrazowała zajebistość koncertu, po czym uruchomił mi się instynkt samozachowawczy, co nie oznacza, że ważąc nikłe pięćdziesiąt kilo mniejszą mam ochotę, by komuś dołożyć, niż gdybym ważyła osiemdziesiąt. Szturchnęłabym taką czarną kotkę na zaczepkę albo nawet przewróciła i pomogła jej wstać, ciekawe, w czyim łóżku by to się skończyło… ale nie, dziś nie pójdę ani do lasu, ani na koncert, ponieważ jest jebana środa i koncertów niet.
Myślę o tym wszystkim jeżdżąc na rowerku stacjonarnym, z którego miałam zejść po pół godzinie, a dojeżdżam do siedemdziesięciu minut na pełnej parze przy paskudnej muzyce, która nie służy do słuchania – takie Hocico na przykład „Dark Sunday”… it’s 4 a.m. I’m ready to kill – za to do wyszumienia służy idealnie, więc po rowerku jeszcze przez godzinę maltretuję swoje mięśnie, stawy i co tam jeszcze bierze udział w treningu wszelakim. Ależ jestem wysportowana dzięki wszystkim rzeczom, które się nie wydarzają…
Powiedziałabym tamtej innej twarzy – mój drogi, eseju dziś nie napiszę, ale mogłabym napisać ci coś na czole, chcesz? Krwią. Jeśli krwią, to nie dziś – racja, jestem niespójna, ale skoro nie piszę eseju, nie muszę być spójna, prawda?…
Kilka lat temu w podobnym stanie też nie pisałam eseju, udało się za to naskrobać wiersz dotąd niepublikowany, taki o:
państwu Koch twoje tatuaże przysporzyłyby wiele radości
kiedy obserwuję twoje facebookowe sprawy czuję się
jak Ilse patrząca przez wziernik w ścianie
na żywe ciało swej kolejnej ofiary
…tymczasem, gdy tak stukam w klawiaturę od godziny z hakiem, uspokoiłam się nieco – nie na tyle, by od razu w depresję wpadać, wtedy nie napisałabym niczego, a teraz… – teraz mogłabym opowiadać jakieś opowiastki nie o sobie. Może historyjkę zasłyszaną od siostry mojej babci ze strony matki?
A to było tak… w czasach, kiedy świnia pożerała kuzyna mojego ojca… korpulentnych kształtów nastolatka – pod nieobecność rodziców – urodziła dziecko. Jej kształty były na tyle korpulentne, a rodzice tak bardzo nieobecni, nawet kiedy przebywali w domu, że nie zauważyli ciąży. Dziewczyna chyba sama nie zdawała sobie sprawy ze swojego stanu. Tak czy inaczej, w szoku po niespodziewanym porodzie, a zarazem z obawy przed tym, że rodzice zaraz wrócą i spuszczą jej lanie, postanowiła ukryć dziecko i nie zastanawiając się długo, wsadziła je do pieca. Nie wiem, czy dziecko urodziło się żywe czy martwe, nie wiem, czy piec był uruchomiony, czy nie. Na tym historia się urywa, siostra babci zmienia temat, ja się zastanawiam, jak jest możliwe chodzenie w ciąży bez świadomości ciąży. Nie wiem. Nigdy się nie przyjaźniłam z kobietami w ciąży. Przyjaźniłam się z nimi przed i po, ale w samym okresie ich ciąży, nigdy.
Chwilę się zastanawiam, czy precyzować, czyjej. Gdybym wyżej usunęła „ich” powstałaby dość fajna dwuznaczność, ale na samą myśl, że można domniemywać, iż ja kiedykolwiek byłam w ciąży… no i właśnie, tym się objawia przewartościowanie wartości, że obrażają mnie rzeczy dla innych zgoła naturalne i nieobraźliwe.
Co nie znaczy, że nie śnią mi się uniwersalne koszmary, na przykład przebudzam się w stopniu minimalnym, nie mogąc poruszyć ani rzęsą, i czuję na sobie ogromny ciężar, ten ciężar we mnie wchodzi, nie powiem, że obezwładnia, gdyż z gruntu jestem obezwładniona, stawianie oporu nie tyle się nie udaje, ile jest niemożliwe, bo stawiać opór można osobie ludzkiej – takiej nie ma wokół – nie osobie nie-ludzkiej, a skoro tak się rzeczy mają, śpiąco konstatuję, trzeba wybrać to, co możliwe, czyli sprawdzić, jaką inkub ma dla mnie na tę noc propozycję. Myślę więc do niego – myślę, nie mówię, otworzyć ust wciąż nie dam rady – „wszystko wolno, ale” napisano, „ale chałtury odstawiać nie trzeba” dodam, skoro więc mnie ruchasz, to ruchaj porządnie, a nie jakbym duchem świętym była. No i przestał, kiedy zaczynało mi się podobać, co z niego za inkub?
W noc po spotkaniu z siostrą babci miałam jednak inny sen: mówię, że jestem w ciąży, sprawca się przeraził, a jeszcze bardziej się przeraził kiedy oznajmiłam, że mam pomysł, czyli jak zwykle gdy mówię, że mam pomysł. A nawet dwa. Może zrobimy aborcję brzytwą Ockhama i w końcu filozofia na coś się przyda? Zaczęliśmy to rozważać, aż doszliśmy do filozofii języka i do tego, że należałoby pokazać wszystkim przelukrowanym staruchom, co naprawdę oznaczają słowa „dzidziuś tak słodki, że chciałoby się go schrupać”, nie mówiąc już o powszechnym określaniu go mianem „owocu miłości”, co szło w kierunku drugiego z pomysłów: może by tak poczekać, aż nabierze masy mięśniowej, wrzucić je na ruszt i zeżreć? Zawahał się dlatego, że nie je mięsa, aż w końcu powiedział, że w porządku, tylko jeśli naprawdę jest jego, gdyż spożywanie dzieci innych gości byłoby ze strony gospodarza… nietaktem.
Zmówiliśmy przy tym pacierz.
Dziecię, któreś nie jest w grobie
święć się trupię Twoje, przyjdź
łakomstwo Twoje, bądź Twoja nicość
jako w Szeolu, tak i na ziemi.
Spełnienia naszego powszedniego
daj nam trupię i odpuść nam nasze
orgie, jako i my folgujemy sobie.
Nie wódź nas na pokuszenie i zbaw
nas od obecności Twojej.
Amen.