Wspomnienia

Spisała Renata Bożek


 

Portret z czasów panieńskich

Mnie to wszystko dziadek przekazał, a babka wcale nie chciała o tym mówić.

U Balawendrzychy to było mieszkanie z oborą, tam się pobudowali i mieszkali. To było jak słup ze światłem (widać go z okna jej pokoju – RB). Dziadek opowiadał, że Mrozicha co miała roczne dziecko z sobą, to Niemiec jej zabrał i rzucił przez okno, to musiało być mieszkanie, nie obora. Tam była już nasza babka Balewendrowa z dziadkiem i Jasia (osiemnastoletnia wnuczka babki Balawendrowej – RB), Mrozowa też była. To pewnie był jakiś nieduży pokoik przy oborze.

Balawender to poniemieckie nazwisko, bo jak wuj Antek przyjeżdżał z Australii, to mówił, że jego pierwsza żona to była Holenderka i też miała podobne nazwisko, i on mówił, że to niemieckie nazwisko.

Wszyscy ludzie byli zegnani koło sadzawki. Potem Niemiec odczytał z listy, żeby wystąpiły ludzie i zagnały ich do obory. Jeszcze młode dziewczyny powybiroł, co młodsze i ładniejsze. Ludzie opowiadały, że Koszołczyno miała dużą chustę i mówiła: Jasiu, Jasiu, chodź, to ja cię tu przytulę. Ale przez to, że strzylały bez okno, to chyba ją trafiły wcześniej.

Dziadek to opowiadał, że wstał rano i poszedł obrządzać, dwie kobyły były, krowy i świnie. Przyszedł z obory i słyszy jakieś szemranie, i mówi do swoich: Nie wstajta kobity, bo przecież u nich było dużo ludzi w domu, dziadka żona czyli nasza babka, moja teściowo i Jasia, bo jak partyzanty bedo chciały sie przespać, to powiemy, że śpita, miejsca ni ma i pójdo sobie. A zaraz usłyszał strzały, a potem się okazało, że Niemce są we wsi.

Za chwile już wchodzą Niemce, wyganiają z domu, to teściowa jedyne, co powtarzała o Akcji, bo mówić to nie chciała o tym mówić, to to, że nie zdążyła sobie nawet majtek założyć, bo czasu nie było, na koszule narzuciła kożuch, wzuła buty. A reszta się spaliła.

Dziadek ukrył się pod starym mieszkaniem. Kiedyś stare domy były drewniane, a podmurówki z kamienia. Między Kaniami a Krzysztoniami były kołki z koczłębiami tytoniu. Dziadek, Kasperek Stefan, Krzysztoń nieboszczyk i Edek Krzyszton, wtedy miał piętnaście lat, się chowali, a Maniek (mąż Krystyny, wówczas dziesięcioletni – RB) z teściową poszli na błonie do ludzi, koło sadzawki Lenartowej. Niemce podpaliły ten dom, Niemiec z karabinem stał koło Krzysztona i patrzył, czy nikt nie uciko. Chałupa, to strzecha była, paliła się, od ognia waliło się wszystko i dym poszedł pod podłogę, Edek zaczął krzyczeć, ale gębę mu zatkały, bo Niemiec tylko wypatrywał, gdzie kto jest, żeby strzylać. Na szczęście Niemiec odszedł, to mogły uciec na Krzysztonowe. A babka stała z Mańkiem i mało nie zgłupiała, bo nie dość, że córkę, matkę i ojca jej Niemce spalili, dwóch braci zabrali, to jeszcze myślała, że razem z domem spalił się i mąż.

Jak Niemce odeszły, to się okazało, że Żurawiów Maniek przeżył, ale był okropnie poraniony, spalony do połowy i prosił: Ludzie, dobijta mnie, dobijta. Ale niedługo to i sam umarł. Jaśka to się całkiem spoliła, po łańcuszku, co dostał od narzeczonego Celeja, ślub miał być na wiosnę, ją poznali.

Starsze ode mnie koleżanki opowiadały: Myśmy latały na Karpiówkę patrzyć, to środkiem wsi, po błoniu płynęła czerwona woda, z chliwka krew, śnig się topiół od ognia.

Konie i krowy powypuszczały, ale tylko w tych domach, które podpalali, a jak już czyjaś obora zajęła się od ognia, to i krowy i konie się spaliły. Ale kury, świnie, psy się popaliły. U nas się spaliło, ale czy konie wróciły, to nie wiem.

Nasze dziadki poszły do Królów, do twoi babki, a teściowy siostry. Kupiły dom z bali na Słodkowie, wybudowały chliw dla krowy i sobie mieszkanie. Teściowo mi opowiadała, że sosny woziły do tartaku na Brzozówkę, z dziesięć furmanek jeździło, kto miał konia, to brał i wiózł. Każdemu musiała dać kawy i ugotować, to była życzliwość, ludzie pomagali sobie.

Babka to szoku dostała, i to wcale nie dziwne. Córka miała pójść bogato za mąż, ale nie była jeszcze pełnoletnio, czekały, aż osiemnaście lat skończy. Długo chodziła jak obłąkano, podobno. O Akcji nie mówiła, nie chciała w ogóle tego tematu ruszać. Tyle co mówiła, to że nie zdążyła majtek założyć, a wtedy była straszno zima.

A jak u nas na Słodkowie było?  Mój brat opowiadał, że u Orlikowskiego cały czas balowały partyzanty, z cały okolicy się schodziły, i świnie przywoziły, i piły, jeden stał na straży, czy Niemce nie przychodzą, a w piwnicy to miały chłopa z Brzozówki. On prosił, błagał, klękał przed nimi: Panowie, ja nic nie winien, wypuście mnie, ja mam żonę, dzieci. W końcu go zabrały i zabiły w lesie, mój brat ich wyśledziół. Jak mi się źle śni, to ta piwnica mi się śni.

Mój brat przepowiedzioł, że może czego im nie chciał dać, może świni, może zboża, to go zabiły. U nas ostatni worek pszenicy znalazły w stodole i zabrały, nie było co jeść. Co było do zjedzenia, czy kura czy świnia, to się nie pytały, tylko zabirały. Mówiło się: „A kura,  a kaczka, a kożuch”, takie to było AK. Mój brat mówiół, że rano musiały wstawać o świcie, żeby po partyzantach posprzątać, bo jak by Niemce przyjechały, to byłoby na nich, a partyzanty popiły, pojadły, pobawiły się i wszystko za płot, na nasz ogród.

Jak mojego brata Niemce zabrały, to mamusia była otwarto kobita jak jo, to mówiła: Poprzez słodkowskich bandytów mój syn niewinny zginął. Partyzanty się dowiedziały, o dwunasty w nocy przyszły do nas, jo byłam mało, w kolibce, i reszta moich braci i siostra, z Brzozówki partyzanty waliły kolbami w drzwi: Otwieraj, krzyczały. Gdy ojciec otworzył, weszły i pytają: Gdzie masz te starą kurwę? Za mordę to my jej damy popalić. Chciały ją wywlec na dwór i pewnie zabić, ale ojciec wiedział, że jak ją wezmą, to już nie wróci, klękał na kolana i prosił: Patrzta, ile mam małych dzieci, co ja zrobię sam z tymi dziećmi. Matka dostała kolba po plecach i ostrzeżenie: Zamknij kurwo mordę.

Myśmy się pobrali w listopadzie, 14 listopada 1964.

Zdjęcie ślubne

Dwadzieścia jeden lat miałam jak wychodziłam za Mańka. Zośka Hałabisiowa, Smylowa Maryśla, już nie żyje, i Maryśka Orlikowskiego szłyśmy na odpust. Zośka już Mańka wyczuła, on był bardzo niczego sobie, mówi: Chodźmy koło Surmy, tam Surma piwo sprzedaje, to chłopaki zobaczymy. Maniek Winiarczyków, Jaś Lenortów i Maniek Kaniów wino piły. Maniek mówi do nas: Chodźta dziewuchy, wino wypijemy. A jo to mówię tak: Jo to idę do domu, bo wino to mom w domu. I poszłam. Mańkowi się to spodobało, że jo tako harda jestem i przyszed do nas do Słodkowa na zabawę, były co niedziela.

Tak żeśmy się poznali. Potem, jak się przyszedł oświadczyć, to powiedział: Spodobałaś mi się, boś tak powiedziała, że wino to w domu mosz.   

Zapoznaliśmy się na wiosnę, a pobrali w listopadzie. Ja to chciałam poczekać, bo mówię, że nie mam pieniędzy, a brat przecież mi nie zrobi wesela, to muszę zebrać i na sukienkę, welon i na wesele, poczekaj do wiosny, to zbiorę pieniądze. A on mi powiedział: albo się ożenimy teraz, albo wcale.

Zdjęcie z komunii najstarszej córki Teresy, 1974.

Jak ja pamiętam swoje dzieciństwo, to na wesele była kasza gryczana z rosołem, jak kto zabił świnie to boczek i kiełbasa, kapusta pieczona. Wódka to była smosiejka, bo mało kogo było stać, żeby kupić. Jak ktoś pracował, to mioł pieniundze, a jak tylko z pola się utrzymywoł, to było gorzy. Na poprawiny to kobity przynosiły placki albo piróg, a czasami ser wyjęty z worka i krajany, a chłop butelkę wódki, kiełbasę lub słoninę. Wesele robiół gospodorz, a poprawiny – goście. Jak moja siostra się żeniła w maju, to stoły były poustawiane w ogrodzie pod dużo jabłonko.

Krystyna Kania z domu Lawenda – ur. 21.08. 1943 w Słodkowie III. Ukończyła szkołę podstawową i  kursy rolnicze. Jako panna pomagała starszemu bratu w rodzinnym gospodarstwie. W 1964 roku wyszła za mąż za kierowcę z Karpiówki, właściciela 4-hektarowego gospodarstwa, którym zajmowali się wspólnie. Matka dwóch córek: Teresy i Ireny oraz dwóch synów: Tomasza i Pawła. Od 1995 roku wdowa. Całe dorosłe życie mieszkała w Karpiówce, gdzie żyje do tej pory.

Krystyna Kania