Głębia ostrości

Jadwiga Malina
„Przysłona”
Wydawnictwo Cyranka, 2024


 

 

Zaczyna się dość niewinnie, a nawet przewidywalnie. Młoda dziewczyna z podkrakowskiej wsi (że z podkrakowskiej, dowiadujemy się dość wcześnie przez obecne w powieści regionalizmy), która nie miała w życiu przesadnie łatwo, wyjeżdża za granicę do pracy w charakterze tzw. opiekunki osoby starszej. Zagranica to Francja (dosyć nietypowa destynacja dla nieodległych historycznie polskich emigracji „za chlebem”), a konkretnie – Paryż. Rodzina Emilii, dziewczyny, która – chociaż już nie nastoletnia – jest w książce konsekwentnie określana zdrobnieniem „Emilka”, jakby pozycjonowano ją w świecie narracyjnym i rzeczywistym z perspektywy wyłącznie rodzinnej w charakterze wiecznego dziecka – to babka Rózia i ojciec. Szybko okaże się, że perspektywa rodzinna jest w książce kluczowa i zasadnicza, pokoleniowo wiążąca. Także, a może przede wszystkim w tym determinującym znaczeniu słowa: „wiązać”.

Matka Emilki, a córka babki umarła, kiedy dziewczynka miała 2 lata. Cała, skumulowana odtąd, matczyno-babcina miłość Rózi do wnuczki wyraża się nadmierną opiekuńczością i troską, chociaż w wydaniu wiejskim, czyli czerstwym i nieco szorstkim. Jest jeszcze ojciec Emilki, introwertyczny i milczący, z którym teściowa pozostaje w relacji z gatunku hassliebe – za jego plecami psioczy i krytykuje, topnieje w bezpośrednim kontakcie z zięciem, którego uważa za jednostkę poczciwą, choć antyspołeczną. Oboje – ojciec i babka – całkowicie i bezdyskusyjnie zgadzają się w jednej sprawie: Emilka nie powinna nigdzie wyjeżdżać i szukać szczęścia w świecie, tylko zatrudnić się gdzieś parę kilometrów od domu i żyć sobie razem z nimi spokojnie i bez jakiegokolwiek ryzyka, jak do tej pory. Bo przecież: A niebo? Patrz tylko. Gdzie takie niebo znajdziesz, dziecko? Nigdzie takiego nieba nie ma.

Dziewczyna się oczywiście buntuje, odpyskowuje, decyduje – to wszystko brzmi znajomo, prawda? Każdy z nas ma lub miał w otoczeniu osoby, które z braku atrakcyjnej ekonomicznie perspektywy zawodowej podjęły decyzję o zarobkowej emigracji. Każda z tych osób ma albo miała w swoim otoczeniu kogoś, kto próbował odwieść ją od tego zamiaru, ostrzegając przed zagrożeniami czyhającymi „w świecie” i mamiąc obietnicami stabilizacji i bezpieczeństwa w miejscu urodzenia.

Pod tym względem „Przysłona” wygląda początkowo jak dość typowa powieść obyczajowa, z trafnym, chociaż niepogłębionym opisem relacji międzyludzkich, tyleż wiarygodnymi psychologicznie, co oczywistymi reakcjami bohaterów, a nawet czymś w rodzaju community studies, jak w tej lapidarnej konstatacji: Żadne tam pańskie spacery. Miejskie szwendanie. Miejscowi nigdy nie łazili po wsi bez celu. Albo kościół, albo sklep. Ośrodek zdrowia. Sąsiadka. Była też poczta. Pozostając przy obecnej w tytule terminologii fotograficznej: efekt bokeh, czyli odpowiednie rozmycie tła, został w książce osiągnięty.

Elementy kadru zdecydowanie wyostrzają się z chwilą pierwszego zetknięcia bohaterek ze zdjęciem. A właściwie – dwoma zdjęciami.

W tym punkcie jestem w kropce. Wszystko aż się we mnie skręca, żeby zrobić coś, czego z oczywistych względów zrobić nie mogę: zdradzić suspens, który wznosi powieść Maliny w przestworza zagadki i (nietaniej) sensacji, bardzo powolnego odkrywania tego, co przez lata było zakryte i generowało kilkupokoleniowe uwikłanie rodzinne. Jak zauważył dr Bertold Ulsamer, terapeuta rodzinny z Monachium: Wszystko co jest przemilczane przez członków rodziny nie rozpływa się w powietrzu, tylko nadal istnieje w rodzinnym systemie. Bez względu na to, co myślimy o ustawieniach hellingerowskich, nie da się zanegować pewnych mechanizmów, które ta metoda bada i opisuje. „Przysłona” jest żywym dowodem na ich istnienie.

Odkryć przed czytelnikami recenzji to, co jest esencją „Przysłony” znaczyłoby: okpić potencjalnych czytelników tej książki. To tak, jakbym pożyczając komuś kryminał Agathy Christie napomknęła mimochodem: „I nigdy byś nie zgadł, że mordercą jest listonosz”. Jako admiratorka dobrych kryminałów wiem, że takich rzeczy po prostu robić nie wolno.

Co zatem wolno? Zachwycić się długotrwałym procesem dochodzenia do tego, co jest trudną rodzinną prawdą. Narracja pierwszej części „Przysłony” jest w tym zakresie nieoczywista, przypomina stopniowe zdzieranie wierzchniej warstwy tanich maziajów czy tapety ze ściany pokrytej oryginalnie freskami sprzed 250 lat, jak ostatnio w Pałacu Sułkowskich w Lesznie. Babce Emilki się śni. Lśni się. Sporo tu takich elementów z pogranicza jawy i snu, niejasnych, krótko zasygnalizowanych, migotliwych, jakby zatrzymanych w migawce bez kontekstu, znowu nawiązując do foto-konwencji.

Co ciekawe i charakterystyczne dla wiejskich społeczności, babka fragmentarycznie odsłaniając przed Emilią w pierwszej części książki kulisy rodzinnej tajemnicy, jednocześnie z należytą starannością dba o to, żeby o sprawie nie dowiedział się ojciec dziewczyny. On nie jest stąd, nie jest „nasz” i chociaż mieszka razem z babką na wsi od tylu lat i zdążył obdarzyć to miejsce uczuciem równie silnym i pozytywnym, jak jego teściowa, to zawsze będzie dla niej w jakimś sensie intruzem, niegodnym wtajemniczenia w sprawy tak dla rodziny ważkie i decydujące.

Akcja książki obejmuje trzy miejsca i dwa czasy. Wieś pod Krakowem – Paryż – wieś w Normandii. To właśnie na tej ostatniej Emilka czuje się najlepiej, najswobodniej, to stamtąd pisze do przyjaciółki, że nie chce wyjeżdżać, bo tak jej dobrze, jakby w końcu była u siebie. Jest to znaczący element całej fabularnej układanki, starannie przez autorkę zaprojektowanej, rozpisanej trochę na zasadzie partytury. Wieś jest środowiskiem naturalnym dziewczyny, która jednak swoją rodzinną kojarzy z biedą i konieczną ascezą wnętrz, ubrań i spożywanych posiłków. Paryż ją męczy. Co innego wieś na północy Francji, z dyskretną elegancją i mimowolnym dostatkiem w każdej dziedzinie życia. Dom w Normandii jest domem francuskiej graficzki, kobiety, która momentalnie zostaje bratnią duszą Emilki. Skąd ta nagła i nieoczekiwana, niewytłumaczalna bliskość, WIĘŹ między nimi? Odpowiedź z dużym prawdopodobieństwem jest pomieszczona w innej, choć analogicznej przyjaźni sprzed lat… The rest is silence.

Nie jest to jedyny przypadek koincydencji między pokoleniami. Okazuje się, że Emilka ze swoim pędem do innego, lepszego życia „podała się” (to jeden z licznie obecnych w książce przykładów dialektyzacji języka) na swoją prababkę Stefkę, zmarłą w tragicznych, bo samobójczych okolicznościach pod koniec wojny. Prababka jako młoda dziewczyna nie próbowała co prawda uciec z rodzinnej wsi, bo czasy były „nie po temu”, ale wybierając męża kierowała się dość powierzchownymi kryteriami, na których w konsekwencji bardzo źle wyszła: Pączkami z lukrem nas kupił. (…) I jeszcze ta jego matka, co mi wtedy pańskie łyżki przyniosła.

Klątwa rodu konsekwentnie podąża w ślad za Emilią. Babcia Rózia prosi ją o coś, z czym wnuczka potwornie się ociąga i czego w efekcie nie dokańcza. Wiele wskazuje na to, że ta nigdy niezamknięta sprawa jest pośrednią przyczyną śmierci babki Emilki, tak samo jak przed laty była bezpośrednią przyczyną śmierci jej prababki. Niedobrze – bo dalej otwarte pytanie stało się przyczyną czyjegoś cierpienia. Z drugiej strony, być może tylko w ten sposób dało się zrzucić rodową klątwę – odpuszczając. Nie drążąc dłużej. Zgadzając się na to, że odpowiedź nigdy nie nadejdzie. 

Akcja książki toczy się w pierwszej części niemal współcześnie – typuję początek XXI wieku, bo wchodząca w dorosłość Emilka słucha w Paryżu playlisty z lat 90-ych, która wywołuje w niej wspomnienia. Druga część książki rozpoczyna się dokładnie rok przed wojną, w pewien łagodny wrześniowy dzień, który zostanie na zawsze zapamiętany. Tego dnia wykonano pamiętną, obfitującą w skutki fotografię. Później wybucha wojna i wiadomo – nic nigdy nie będzie już takie, jak było. Kulminacją tej części powieści jest wstrząsająca scena, napisana jak gotowy fragment znakomitego scenariusza. Zostaje w umyśle na długo, jest bardzo plastyczna, synestezyjna, obrazy piętrzą się i drażnią. Ich ostrość, w każdym sensie, jest tak mistrzowska, że boli. 

W ogóle język „Przysłony” zasługuje na osobny aneks tej recenzji. Nie jest tajemnicą, jakim wyzwaniem dla autora książki jest takie wykorzystanie stylizacji gwarowej, żeby nie trąciła cepeliadą i dała się czytać z poczuciem integralności, zrozumienia sensu i naturalnego przepływu stylizowanych zdań w dialogach. Jadwiga Malina potrafi. Swobodnie posługuje się dialektyzacją (szyk przestawny, orzeczenie na końcu zdania; „żeby się ino na Stefkę nie podała”, „siadnij se”), regionalizmami („pole” w znaczeniu: podwórko, „buchta” jako ciasto drożdżowe) oraz mową potoczną („wyście”, „wpierw”, „szpeje”) i robi to toutes proportions gardées. Przekonującym pomysłem jest to, jak dwie młode dziewczyny z tej samej wsi, posługujące się na co dzień nie tylko językiem o statusie normy ogólnopolskiej, ale także biegłym francuskim, w chwilach wyjątkowo emocjonujących przechodzą na dialog z elementami dialektu małopolskiego, czyli na język, w którym się obie wychowały.

Zdania opowieści są często krótkie, pojedyncze, kilkuwyrazowe, jak zapiski na fiszkach na lodówce, co daje wrażenie dużej dynamiki sytuacyjnej. Dialogi – to żonglowanie mową zależną, niezależną oraz często tekstem w żaden sposób niewyszczególnionym z ciągów narracyjnych. Malina powszechnie używa kursywy, którą oznacza niewypowiedziane myśli bohaterów, zdania z przeszłości, które im się niespodziewanie przypominają albo wypowiedzi nieprzypisane formalnie do nikogo, za to z potencjałem wypowiedzenia przez kogokolwiek. Nie ma tu zasad, ale o dziwo, nie ma też dużego bałaganu czy uczucia dezorientacji czytelnika. Ten zabieg zagęszcza się zwłaszcza w drugiej części książki, wzmagając poczucie chaosu rozpadającego się świata.   

Wracając do tego, co w książce najważniejsze (oprócz tajemnicy, której nie mogę tu wyjawić), zostało mi z niej memento wyjątkowo adekwatne do tego co było, jest i niestety, prawie na pewno zawsze będzie:

 

W trzydziestym dziewiątym przyszła wojna. Ruszyła wszawica. Pusto w kredensie. W stajni pusto. W stoliku. Na gałęzi. W kieszeni. Ten do wojska poszedł. Ten nie. Ta miała rodzić. Nie urodziła. Temu wszystko z domu zabrali. Tego zabili. Każdy jakby się zmniejszył. Skurczył. Wszystko człowieka bolało. Najgorszy był jednak strach. Podłe bydlątko. Zawsze mokre i zawsze głodne.

– W strachu żyjesz jak obłąkany. Wilkiem patrzysz. Strach nikomu nie wierzy. Wiecznie mu mało. Jakby strachu nie było, nie byłoby wojny.

Posiać w człowieku strach, to wygrać.

 

Krystyna Kozioł